Dom tajemniczy/Tom V/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Wizytator.

Tabareau, zanadto gorliwie spełnił okrutną radę dyrektora zakładu.
Zaledwie bowiem Janina przebrana w ponury uniform szpitalny, przyprowadzoną została z powrotem na podwórze, pochwycił ją za ręce, zaprowadził do cel podziemnych i umieścił obok tej, w której zamknięte były morderczynie Grandier.
Z celi owej dzień i noc rozlegały się krzyki nieustanne.
Janina nie mogła naturalnie sypiać z powodu tego strasznego sąsiedztwa, nie miała też do podtrzymania sił odpowiedniego pożywienia, ale pomimo to przetrzymaną została przez trzy doby w tym piekle.
Czwartego dnia wyprowadził ją dozorca i kazał udać się na schody.
Że nie zaraz posłuchała, zawlókł ją na górę.
Zobaczywszy światło dzienne i odetchnąwszy świeżem powietrzem, panna de Simeuse o mało nie zemdlała i osunęła się na kolana.
Tabareau uniósł ją silną ręką i oświadczył groźnym głosem:
— Pamiętaj, waryatko, że ze mną na nic się nie przydadzą komedye... Trzeba być uległą... Za pierwszem oporem, wpakuję cię znowu do celi i nie wypuszczę już z niej nigdy. Nie zapomnij radzę ci o tem...
Puścił ręce księżniczki, która za słaba, żeby się utrzymać na nogach, upadła znowu, zaczołgała się aż do muru i położyła na słońcu.
Zamknęła oczy i zasnęła snem letargicznym, który trwał kilka godzin.
Od czasu, kiedy nieszczęśliwa uniknęła śmierci przy pożarze Czerwonego domu, ogromnie się zmieniła.
W rysach zachowała anielską swoję piękność, ale bardzo zeszczuplała i pobladła, wyglądała jakby z trumny wyjęta.
Oczy nadmiernie rozszerzone, błyszczały gorączkowo.
Rozrzucone włosy, opadały na czoło i na ramiona.
Potrzeba było mieć serce z kamienia, ażeby bez współczucia patrzeć na to biedne stworzenie.
Ale w Salpetrière wszystkie niestety serca były skamieniałe, szczególniej zaś serce Tabareau, jeżeli je tylko posiadał.
Dla tego nędznika, zestarzałego w zakładach dla waryatów, każda istota pozbawiona rozumu, była rodzajem niebezpiecznego zwierzęcia, gotowego zawsze na pożarcie swoich dozorców, zwierzęcia, przeciwko któremu trzeba się było bronić na wszelkie sposoby.
O piątej po południa, wielki dzwon Salpetrière odezwał się donośnie.
Dzwon ten oznajmiał dozorcom, że czas odprowadzić pomieszane do cel i sypialni po spożytej kolacyi.
Waryatki doskonale znały ten sygnał, i gdy dźwięk posłyszały, same leciały do pawilonu, aby uniknąć bata dozorcy.
Tabareau stał przy drzwiach i rachował wchodzące.
Kiedy wszystkie przedefilowały, spostrzegł, że jednego brakowało numeru.
Zawiązał parę supłów na bacie i poszedł obejść podwórze.
Zaledwie przeszedł kilka kroków, spostrzegł Janinę de Simeuse, albo raczej tę, którą obecnie nazywano numerem 913, leżącą pod murem i śpiącą snem twardym, jaki nastąpił po trzech bezsennych nocach.
— Chodź tutaj!... krzyknął, trzaskając batem, słyszysz!... Chodź tu zaraz!...
Janina nie słyszała i nie poruszyła się wcale. Tabareau zmarszczył brwi, nadął wargi i zbliżywszy się do biednej dziewczyny, uderzył ją tak silnie w czoło, że pozostała na niem pręga zakrwawiona.
Córka Simeusów, narzeczona Renégo de Rieux, obudziła się i krzyknęła boleśnie.
— Głuchaś... co?... zaryczał Tabereau, skoro ja rozkazuję, to trzeba mnie ślepo słuchać!... Jeżeli zapomniałaś już o tem... to ja ci zaraz przypomnę... Wstawaj tylko prędzej... bo cię znowu poczęstuję...
I na potwierdzenie tych słów, bat zaświstał znowu około twarzy Janiny.
Młoda dziewczyna usiadła na kamieniach i usiłowała się podnieść.
Ale napróżno.
Zawiodły ją siły i upadła na nowo.
Tabareau wściekły, miotając przekleństwami, poskoczył do nieszczęśliwej i pochylił się nad nią, ażeby ją pochwycić i zanieść.
Waryatka, przypomniawszy sobie katusze, jakie jej łotr zadawał, przypuszczając, że chce znowu skąpać ją w zimnej wodzie, wyciągnęła drżące ręce, ażeby się bronić.
Biedne, delikatne, przezroczyste prawie rączki, zaledwie dotknęły piersi Tabareau, nie poczuł on tego wcale, ale mimo to, zaczerwienił się, ślepie wyszły mu na wierzch, żyły wystąpiły na czoło.
— Buntujesz się, nędznico!... wołał drżący z wściekłości. Bijesz mnie, gadzino!... No... to ja zaraz z tobą skończę... Poprzysiągłem sobie... i dotrzymam obietnicy!...
Jednocześnie owinął w około ręki długie włosy księżniczki i pociągnął ją za sobą, zrzucił ze schodów, zamknął nieżywą prawie w celi, z której ją rano wydobył, zasunął drzwi i wykrzyknął:
— Nie wyjdziesz już z tego grobu, poczwaro!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Pewnego dnia, w południe, akurat we dwa tygodnie po scenie, jakąśmy opisali, bogata kareta, na której drzwiczkach, w miejsce herbów, była paleta malarska otoczona artystycznemi przyrządami, zatrzymała się na bulwarze l’Hôpitale, przed kratą Salpetrière.

Lokaj w fantastycznej liberyi zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki, młodemu jeszcze mężczyźnie nadzwyczajnej piękności i dystynkcyi, o twarzy wyjątkowo inteligentnej.
Mężczyzna ten przystąpił do furtki, jaką odźwierny zachwycony wspaniałością ekwipażu, natychmiast otworzył.
— Czego pan sobie życzy?... zapytał.
— Chcę zwiedzić Salpetrière. — odpowiedział przybyły. Przypuszczam, że to nic trudnego...
— Z przykrością muszę pana objaśnić, że to owszem rzecz bardzo trudna...
— Dla czego?...
— Pan dyrektor wydał najsurowsze rozporządzenie, aby nie wpuszczać nikogo obcego do zakładu!...
— To chyba świeże jakieś rozporządzenie?... zawołał przybyły.
— Tak panie... wydane przed trzema tygodniami dopiero...
— Czy niema mowy o żadnym wyjątku?
— Pan dyrektor sam tylko może udzielić pozwolenie.
— A czy jest teraz u siebie?
— Jest, proszę pana, ale nie można mu przeszkadzać, je obiad.
— Tak, to ważne zajęcie!... odrzekł z uśmiechem młody człowiek.
Poczem wyciągnął z kieszeni biały atłasowy pugilares, wyjął z niego gruby papier złożony we czworo i podał odźwiernemu.
— Mój przyjacielu... rzekł, zanieś, albo każ zanieść ten papier dyrektorowi i przeproś go zarazem, że mu przeszkadzam w jego ważnem zajęciu...
Młody człowiek wyglądał tak imponująco, że odźwierny poleciał sam do swego zwierzchnika.
Ten ostatni rozgniewany, że go odrywają od pulardy z truflami, aż podskoczył na krześle, gdy atoli rozwinął tajemniczy papier, zerwał się na równe nogi tak, że z wielkiego pośpiechu zapomniał odjąć serwety, którą wówczas zawieszano na butonierce, wybiegł z sali jadalnej i popędził jak bomba po schodach, nie chcące, aby gość czekał za długo...
Oto co przeczytał:
„Pan dyrektor Salpetrière, proszony jest, aby oddał cały swój personel do dyspozyci pana Doyen, artysty malarza, i osób, które on ze sobą przyprowadzi.“
Cztery te wiersze podpisane były: Hrabina du Barry.
Każdemu z lepiej poinformowanych wiadomem było w Paryżu, że jeżeli Ludwik XV rządził Francyą, to pani du Barry rządziła królem, a malarz Doyen rządził faworytą królewską.
Tym sposobem dla dyrektora Salpetrière, szczęśliwy i sławny artysta, miał coś z królewskiej korony.
To nam tłómaczy dostatecznie jego pośpiech nadzwyczajny.
— Ah! pan Doyen!... wykrzyknął, kłaniając się z uniżonością dworaka, gdybym był wiedział... gdyby mnie pan był raczył uprzedzić... doprawdy w rozpaczy jestem...
— O co, panie dyrektorze?... zapytał uprzejmie artysta.
— Że zastosowano względem pana moje rozporządzenie, co wcale nie było właściwe.
— Złe bardzo łatwo naprawić... niech mi pan tylko wyznaczy jakiego urzędnika, żeby mnie oprowadził po zakładzie.
— Wyznaczyć mam jednego z moich urzędników?... powtórzył dyrektor. Ależ, panie Doyen, co pan też mówi!... Ja sam będę miał honor oprowadzić pana wszędzie...
— Nie mogę na to pozwolić!...
— Odmawiasz mi pan tej przyjemności?...
— Nie, ale pragnę, żebyś pan zjadł obiad spokojnie...
— Co tam obiad, proszę pana... Wolałbym nie jeść go przez tydzień, niż odstąpić komu innemu zaszczyt służenia pana...
— Uprzedzam pana dyrektora, że wizyta moja może się przeciągnąć długo...
— Tem lepiej, sto razy lepiej!... tem dłużej będę miał przyjemność pozostawać w pańskiem towarzystwie...
— Jeżeli panu tak bardzo o to chodzi, chętnie przyjmuję ofiarę pańską.
— Czy możemy zaraz rozpocząć?...
— Natychmiast...
— Gdzie się naprzód udamy?...
— Niech pan sam to zdecyduje... Salpetrière jest jednocześnie schronieniem dla kobiet starych i chorych, oraz dla waryatek...
Czy życzy pan sobie zacząć od chorych, czy też od waryatek?...
— Koniecznie od waryatek... Przyszedłem, bo potrzebuję zrobić konieczne studya do obrazu, jaki mam malować dla hrabiny du Barry... Ma on przedstawiać wzruszającą scenę, z tragedyi angielskiego autora... zdaje mi się, że Shakespeara... Dzisiaj poszukam sobie modelu, i być może, że będę musiał tu pracować przez dni kilka...
— Zaprowadzę pana zatem najpierw do pierwszego oddziału...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.