Dolina Tęczy/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXVII.
Uroczysty koncert.

Pomimo zmiany poglądu, panna Kornelja była znowu zaskoczona następnem wystąpieniem dzieci z plebanji. Wobec ludzi stała twardo na stanowisku, lecz znalazłszy się sam na sam z Anią pozwoliła sobie na wyrażenie swego świętego oburzenia.
— Wyobraź sobie, moja Aniu, że urządzili znów koncert na cmentarzu w zeszły czwartek wieczorem podczas kościelnego zebrania metodystów. Rozsiedli się na grobie Eljasza Pollocka i śpiewali dobrą godzinę. Z początku śpiewali pieśni kościelne, lecz zakończyli jakąś skoczną piosenką akurat w chwili, gdy diakon Baxter rozpoczynał nabożeństwo.
— Byłam tam tego wieczoru, — wtrąciła Zuzanna, — nie chciałam nic wspominać o tem, pani doktorowo, lecz przykro mi było, że dzieciaki wybrały właśnie ten wieczór. Krew krzepła w żyłach, gdy się słyszało, jak śpiewali skoczne piosenki, profanując pamięć umarłych.
— A co Zuzanna robiła na kościelnem zebraniu metodystów? — zapytała Kornel ja z przekąsem.
— Nie wiedziałam, że ma się odbyć zebranie, — odparła z niechęcią Zuzanna. — Najbardziej zdenerwowałam się, gdy pani diakonowa Baxter po wyjściu zwróciła się do mnie z oburzeniem, że dzieci pana Mereditha już za wiele sobie pozwalają.
— Prawdopodobnie niejeden z nieboszczyków lubił za życia skoczne piosenki, Zuzanno. Może miło mu było usłyszeć je teraz po śmierci, — zauważył Gilbert.
Panna Kornelja spojrzała na doktora wzrokiem pełnym nagany i postanowiła przy pierwszej okazji zgromić go za te słowa. Takie zdania mogą zaważyć na szali jego praktyki, bo ludzie gotowi pomyśleć, że jest poganinem. Coprawda, marszałek Elliott potrafił wyrażać się jeszcze gorzej, ale on nie jest człowiekiem tak popularnym, jak doktór Blythe.
— Wiem, że pastor siedział wówczas w swym gabinecie przy otwartem oknie, lecz wcale nie zwracał uwagi na to, co robią jego dzieci. Jak zwykle siedział zaczytany. Wczoraj wspomniałam mu coś o tem.
— Jak się pani odważyła, pani marszałkowo Elliott? — zawołała z przerażeniem Zuzanna.
— Przecież ktoś się musi zdobyć na odwagę. Parafjanie twierdzą, że pan Meredith nic nie wie o liście Flory, wydrukowanym w „Journalu“, bo nikt nie zdobył się na odwagę, aby mu ten list pokazać. Mojem zdaniem pastor powinien wiedzieć o wszystkiem, aby zapobiec dalszym skandalom. Obiecał mi, że pomówi z dzieciakami, jestem jednak pewna, że zaraz po mojem wyjściu o tem wszystkiem zapomniał. Ten człowiek jest zupełnie nieprzytomny, wierz mi Aniu. W zeszłą niedzielę nauczał parafjan, jak trzeba wychowywać dzieci. Kazanie było naprawdę prześliczne, ale wszyscy obecni w kościele pomyśleli: „Dlaczego nie potrafi zastosować swoich słów w praktyce?“
Panna Kornelja myliła się, sądząc, że pan Meredith zapomniał o wszystkiem, gdy tylko się z nim pożegnała. Natychmiast po powrocie dzieci z Doliny Tęczy, pastor zawołał je do swego gabinetu, nie bacząc na to, że godzina była już późna.
Weszli posłusznie, przejęci lękiem. Ojciec nigdy ich do siebie nie wzywał. Co miał im c dsiaj do powiedzenia? Poczęli przypominać sobie ważniejsze zdarzenia ostatnich dni i własne drobne przewinienia. Coprawda wczoraj wieczorem Karolek splamił nową jedwabną suknię pani Piotrowej Flagg, gdy ciotka Marta zatrzymała ją na kolacji. Lecz pan Meredith nie widział tego, a pani Flagg, niewiasta posiadająca gołębie serce, na pewno pastorowi nic o tem nie wspomniała. Poza tem Karol został ukarany w ten sposób, że przez resztę wieczoru musiał chodzić po pokojach w sukience Uny.
Unie przyszło nagle na myśl, że może ojciec chce im powiedzieć o zamiarze poślubienia panny West. Serce poczęło jej bić mocno i nogi pod nią zadrżały. Dostrzegła jednak, że pan Meredith był bardzo poważny i nieco zasmucony. Nie, to musiał być jakiś inny powód.
— Dzieci, — zaczął pan Meredith przyciszonym głosem, — doszło do moich uszu coś, co mnie bardzo zabolało. Czy to prawda, że w zeszły czwartek wieczorem śpiewaliście na cmentarzu skoczne piosenki w czasie, gdy w kościele metodystów odbywało się uroczyste zebranie?
— Boże wielki, ojcze, zapomnieliśmy zupełnie, że tego wieczora ma się odbyć zebranie kościelne! — zawołał Jurek z przerażeniem.
— Więc to prawda?
— Nie wiem, ojcze, dlaczego mówisz o skocznych piosenkach. Śpiewaliśmy hymny kościelne. Postanowiliśmy urządzić religijny koncert. Komu to przeszkadzało? O zebraniu kościelnem metodystów nie mieliśmy pojęcia. Przecież zawsze zbierają się we wtorek, a trudno było przewidzieć, że przenieśli w tym tygodniu tę uroczystość na czwartek.
— Więc śpiewaliście tylko hymny?
— Tak, — wyszeptał Jerry, rumieniąc się nagle, — potem zaśpiewaliśmy „Polly“ na zakończenie. Flora prosiła, żeby zaśpiewać coś wesołego, ale nie chcieliśmy tem nikogo obrażać.
— Ten cały koncert był moim pomysłem, ojcze, — wyznała Flora, lękając się, że cała wina spadnie na Jurka. — Wiesz przecież, że dopiero trzy dni temu metodyści również urządzili koncert religijny w swoim kościele. Pomyślałam, że dobrze będzie ich naśladować. Tylko, że oni odprawili na początku nabożeństwo, a myśmy tego zaniechali, pamiętając jakie to kiedyś wywołało zgorszenie. Sam siedziałeś przy otwartem oknie i nie powiedziałeś nam ani słowa...
— Nie zwróciłem na to uwagi i dlatego w tem wszystkiem jest właściwie tylko moja wina. Ale dlaczego na zakończenie śpiewaliście taką głupią piosenkę?
— Nie myśleliśmy o tem, — mruknął Jurek, obmyślając już odpowiednią karę dla Flory. — Bardzo nam przykro, ojcze, naprawdę bardzo nam przykro. Ukaraj nas srogo, bo na to zasłużyliśmy.
Lecz pan Meredith nie myślał w tej chwili o karze. Usiadł przy biurku i począł gorąco przemawiać do swych pociech. Po godzinnej rozmowie dzieci ze skruchą przyrzekły, że więcej już takie rzeczy się nie powtórzą.
— Sami musimy się odpowiednio ukarać, — szepnął Jerry, gdy wchodzili na górę. — Jutro zwołamy zebranie klubu i zadecydujemy o wszystkiem. Nigdy jeszcze nie widziałem ojca tak zrozpaczonego. Właściwie największa, w tem wina metodystów, bo mogliby wreszcie wyznaczyć sobie jeden dzień w tygodniu na zebrania kościelne i nie zawracać porządnym ludziom głowy.
— W każdym razie jestem bardzo zadowolona, że ojciec nie mówił o tem, czego się tak lękałam — szeptała Una do siebie.
Pan Meredith po wyjściu dzieci został w swym gabinecie i w pewnej chwili z rozpaczą ukrył twarz w dłoniach.
— Boże, przebacz! — zawołał. — Jestem złym ojcem. Och, Rozaljo! Gdybyś ty się chciała tem wszystkiem zająć!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.