Doktór Muchołapski/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.
Murarki. Jak lord Puckins zostaje naturalistą. Chatka à la Robinson Cruzoe.


Ujrzałem się nagle w zaroślach, o których czubki roztrącał się szalony wicher. Mknął on z nieopisaną siłą i napełniał powietrze strasznym szumem, a chyżością przewyższał niezawodnie uragany. Był to wiatr zwykły. Napozór rzecz nieprawdopodobna, nie zapominaj jednak, że nawet zefirek, co ubiega pół łokcia na sekundę, posiadał dla mnie szybkość stu dwudziestu stóp! Wprawdzie i teraz wyszedłem bez szwanku, znalazłszy się w nieznanych zaroślach, ale poniosłem klęskę bardzo być może, niepowetowaną, jeżeli straciłem odnalezionego z trudem towarzysza. Czy lord Puckins także został porwany pod obłoki, czy zabity lub jęczy gdzieś pokaleczony? takie zadawałem sobie pytania, nie mogąc wychylić się z zarośli w słusznej obawie, aby nie powtórzyć próby latania bez skrzydeł.
Tak to jedna chwila niweczy najpiękniejsze nadzieje!
Wieczór zapadł w warunkach okropnych. Wiatr się rozsrożył, zdawało się, że zmiecie całą roślinność i rozniesie po świecie. Na dobitkę lunął deszcz i zahuczały pioruny. Myślałem, że wszystko dokoła zostanie zalane i zburzone. Sądną noc przeżyłem w śmiertelnej trwodze, zziębnięty do kości, wśród plusku i hałasu otaczających mię wodospadów. Z każdego liścia zlewały się potoki wody na niższe piętra i następnie płynęły po kamykach, niknąć w szczelinach ziemi, jak w bezdennej przepaści.
Gdybym nie był w porę, przed samym deszczem, dostrzegł na poblizkiej ścianie ruin opuszczonego zamczyska Murarki (Chalicodoma muraria), do którego się schroniłem, nie wiem, czy przetrwałbym ulewę.
Ciekawej tej pszczółce zawdzięczam więc i życie.
Wątpię, czy wiesz, że murarki należą do najmądrzejszych po mrówkach owadów.
Już to wogóle pszczoły celują wysoko rozwiniętemi władzami umysłowemi. Jedne, wiedzione najpopularniejszym w naszym wieku popędem, myślą tylko o sobie, inne, nawet wówczas, gdy same nie potrzebują mieszkań, budują pomysłowe schronienia dla niedołężnego potomstwa. Dowód najwyżej może rozwiniętego instynktu dają gatunki towarzyskie, które hołdując zasadzie „l‘union fait la force” łączą się w karne stowarzyszenia i praktykują podział pracy. W każdym razie, wszystkie te uspołecznione owady, pod względem miłości macierzyńskiej ustępują pszczołom samotnym, do jakich należy murarka. W gniazdach towarzyskich (miałeś sposobność zauważyć to u mrówek), matki pracują w wyjątkowych tylko okolicznościach, dzieci bowiem wychowuje ogół mieszkańców — wśród samotnych os i pszczół, każda samiczka jest wzorem poświęcenia i pracowitości, i choć sama dla siebie nic nie potrzebuje, zużywa całe życie i wszystkie siły na pracę, mającą za jedyny cel zabezpieczenie przyszłości dzieci.
Pszczoły te nie znają nawet i tej pociechy, jaka bywa zwykle bodźcem do wszystkich poświęceń ludzkich rodziców, gdy spodziewają się żyć otoczone szczęśliwemi i wdzięcznemi dziećmi. Prawda, że rozkosz ta rzadko bywa udziałem ludzkich rodziców, ale sama nadzieja, choćby później zawiedziona, jest już rozkoszą, i sowicie opłaca ponoszone znoje. Moje bohaterki znajdują się w gorszych warunkach. Umierają one nieoglądając nawet dzieci, te bowiem wychodzą z poczwarek wtedy, gdy po rodzicach nawet już śladu nie pozostało.
Cóż to za bohaterskie rody! zawołasz, które bez pretensyi do pochwał, bez poczuwania się do zasług, spełniają czyny wyjątkowe nawet wśród ludzi i szumnie przez nich nazywane „cnotą”, „poświęceniem” i t. p.
Do takich wzorów matek należy murarka, której zawdzięczałem wygodną gospodę i przetrwanie ulewy.
Obyczaje jej muszą zadziwić każdego, a budowle należą do najciekawszych. Za materyał służy im sztuczny kamień, jaki same sporządzają. Murarka samiczka, zwykle większa i silniejsza od samczyka, wyszukawszy zaciszny kącik ściany lub skały, wystawiony na południe, ale osłonięty załamem lub jakim gzemsem, gromadzi przedewszystkiem materyał budowlany, to jest okrągłe ziarna piasku. Dzieje się to zwykle pod koniec wiosny, czyli wkrótce po wyjściu z poczwarki. Po starannem oczyszczeniu ziarn z brudu i pyłu, ulepia ona przy pomocy śliny, z każdego nierównego ziarna piasku niby z cementu, okrągłą kulkę wielkości łepka od szpilki i odnosi w pobliże przyszłego gniazda. Gdy już przygotowała dostateczny zapas tak osobliwej cegły, przystępuje do założenia fundamentów, na których potem wznosi ściany celek. Muruje tak dzielnie, rozrabia potrzebne wapno przy pomocy swej śliny tak energicznie, że zwykle w przeciągu jednego dnia pierwsza komórka jest gotową.
Jest to praca, jakiejby żaden ludzki robotnik w tych samych warunkach nie podołał, trzeba ci bowiem wiedzieć, że owa komórka mierzy blizko cal długości, oraz pół cala szerokości. Dopóki jest otwarta, przypomina kształtem wnętrze naparstka.
Po skończeniu budowy, nasza murarka wchodzi do środka i obracając się na wszystkie strony, wygładza własnem ciałem ściany, które szybko nabierają twardości dobrego cementu.
Teraz inne zajęcie czeka miniaturowego architekta i murarza. Nie tracąc ani chwili, nasz owad rozpina skrzydła i ulatuje na kwiaty, w których, wycierając się o pręciki, gromadzi pyłek nasienny i znosi do komórki. To samo czyni z nektarem kwiatowym, który potem z pyłkiem zarabia na ciasto, mające służyć za pokarm dla przyszłej mieszkanki komory.
Pyłek kwiatowy zbiera ona, nie mając nawet ku temu odpowiednio zbudowanych nóżek, jakiemi są obdarzone pszczoły zwyczajne. Nic też dziwnego, że musi radzić sobie odmiennie.
Zamiast szczoteczek, jakiemi są opatrzone nóżki pszczół, murarka posiada las sztywnych szczecinek na górnej i tylnej części odwłoku. W takie szczotki ubrany owad wyciera się o pylniki kwiatowe, a potem przyczepiony do włosków pyłek zgarnia nóżkami na odpowiednie futro szczeciniaste, umieszczone na brzuszku. Gdy zgromadzi się już tyle pyłku, ile owe szczotki utrzymać na sobie mogą, murarka powraca śpiesznie do gniazda, wybierając najkrótszą drogę. Czyni to zapewne dla uniknięcia niespodzianych zaczepek i nieprzyjemności, jakich mogłaby doznać ze strony gburowatych i drapieżnych współobywateli kraju.
Tutaj pierwszem staraniem jest pozbycie się cennego brzemienia, co uskutecznia się przy pomocy ostatniej pary nóżek, zaopatrzonych w grzebienie do zgarniania pyłku.


Gniazdo Murarki (Chalicodoma muraria) otwarte i widziane od środka.

Po napełnieniu naparstka żywnością, pracowity owad składa w nim jajeczko i zamurowuje komórkę. Człowiek w takich warunkach, oddałby się po dokonanej czynności spoczynkowi lub rozrywce. Marny jednak owad wytrwalszym jest od „króla stworzenia”. Wnet rozpoczyna on w podobny sposób budowę drugiej, potem trzeciej i czwartej komórki. Skoro pogody oraz życia starczy, dzielna matka buduje i napełnia ośm, a czasem dziesięć celek. Są one niesymetrycznie poprzylepiane obok siebie, a przestrzeń wolną murarka zapełnia tym samym materyałem, który poszedł na komory. W końcu wszystko pokrywa wspólnym daszkiem, to jest grubą warstwą zwierzchnią, złożoną dla mocy i pośpiechu z większych ziarn piasku.
Czy sądzisz, że taka budowla ustępuje pod względem trwałości dziełom ręki ludzkiej? Bynajmniej! Jeślibyś kiedy znalazł dom liszek murarki, nie łatwoby ci przyszło nawet scyzorykiem rozłupać go i zburzyć. Twardy jest, jak skała. Powiedziałem dlatego „jeślibyś znalazł”, iż to gniazdo maskuje przebiegły owad tak zręcznie, że patrzący wziąłby je prędzej za przyschniętą bryłkę błota, aniżeli za sztuczną budowlę.
Młode murarki uczuwają nareszcie potrzebę wydobycia się z więzienia. Pytanie teraz, czy mają tyle siły, aby rozkruszyć ściany, których nawet uderzenie młotka nie rozbija odrazu? Réaumur przypuszczał taką możliwość, ale bliższe obserwacye, dowiodły, że był w błędzie. Wszystko jest przewidzianem, aby ułatwić młodym pszczółkom wydobycie się na światło dzienne. Przy robocie ogólnego sklepienia, przewidujący architekt zostawił nad najpierwszą, czyli najstarszą komórką niewielki otwór, bardzo cienką warstwą piasku zasklepiony. Jestto prawdziwe skryte wyjście, zamurowane prócz tego cementem niezmiernie słabym i kruchym. Czyż można przypuszczać wobec tak zdumiewającego faktu, że te przewidujące stworzonka są automatami, działającemi bezwiednie i bezmyślnie.


Murarki (Chalicodomu muraria).
W locie samczyk. Samiczka zajęta wykończaniem gniazda, druga na zwiadach. U dołu gniazdo zupełnie ukończone.
Bynajmniej! a dowód w następującej okoliczności. Gniazda, z których wyszły zamurowane pszczółki, należą do budowli trwałych. Bardzo też wiele można ich spotkać w stanie mniejszej lub większej ruiny w miejscowościach, gdzie murarki nie są rzadkością. Rudery takie, napełnione kurzem i resztkami, pozostałemi po dawnych mieszkankach, przedstawiają zwykle obraz zniszczenia. Młode matki, noszące się z zamiarem budowania gniazd, w razie napotkania ruin, niezwłocznie obejmują je w posiadanie. Rozumieją one widać, że przez to znakomicie oszczędzają czas i pracę i ta właśnie okoliczność stanowi dowód ich wysoko rozwiniętej inteligencyi. Prosty instynkt nie wystarczy już do takiego skojarzenia wyobrażeń i przedsięwzięcia skomplikowanej pracy. Naprawianie rudery, oczyszczanie jej i doprowadzanie do porządku, wymaga bowiem zgoła odmiennych uzdolnień umysłowych, aniżeli budowanie gniazda od początku; wymaga znacznej dozy zmysłu kombinacyjnego, wymaga pojmowania zadania zarówno w najdrobniejszych szczegółach, jak w ogólnych zarysach. Jednem słowem, nie jest to już instynktowa robota, ale praca w całem znaczeniu słowa rozumna.

Ale to jeszcze nie wszystko!
Zdarza się niekiedy, że jakaś leniwa murarka postanawia ograbić inną, pracowitą.
Wybiera tedy chwilę, w której prawa właścicielka rozpoczętego gniazda jest nieobecną, i obejmuje w posiadanie cudze gniazdo. Za powrotem pierwszej, niezmięszana, zamiast ustąpić — stara się siłą utrzymać zrabowane gniazdo i dopiero walka decyduje o zwycięztwie prawa nad przemocą, lub odwrotnie.
Tak więc każdy, kto ma cierpliwość śledzić poruszenia i czyny marnych murarek, może zdobyć wcale ciekawy przyczynek do historyi moralności w świecie zwierząt. Nawet filozof zadumać się musi wobec tych różnorodnych usposobień, podobnych do siebie tworów, wobec czynów, z których jedne nazywamy słusznemi, inne nieprawemi.
W tym przykładzie widzimy, jak różne skłonności objawiają osobniki należące do jednego i tego samego gatunku. Jedne pracują ciężko ale uczciwie, inne, leniwe, przekładają łatwy zysk kosztem pierwszych, zapomocą zdrady lub przemocy.
Czyż podobna, żeby wobec tak jasnych dowodów rozumu owadów ogół pozostał przy swoich ciasnych, a zastarzałych poglądach i upatrywał we wszystkich drobnych tworach bezmyślne maryonetki lub machiny, ślepo od wieków wykonywające te same czynności? Czyż podobna wszystkie uczynki owadów kłaść na karb instynktu, który niema nic wspólnego z tak zwanym rozumem?
Taki znak zapytania dla wszystkich myślicieli możnaby postawić nietylko na tej, ale i na wielu innych kartach historyi życia i obyczajów zwierząt. Teraz wróćmy jeszcze na chwilę do naszej pszczółki, z której gotów jesteś drwić po bliższem zastanowieniu się nad ogromem jej pracy.
Pomyślisz, iż całkiem zbytecznie zabezpiecza potomstwo, zamiast lepiej użyć swobody i pobujać w cieple słoneczka, nad wonnem kwieciem.
Murarka nie napróżno widać ponosi trudy ciężkiego zawodu, gdy pomimo doskonałego schowania, młode liszki padają często ofiarą przebiegłych gąsieniczników, lub chrząszczy Przekrasków (Clerus apiarius), zwanych z tego powodu pszczołojadami.


∗             ∗

Cały dzień ostatni przesiedziałem w ukryciu, próżno oczekując końca potopu. Dopiero późnym wieczorem uspokoiło się, ale drobny deszczyk padał do południa.
Trzeba było czekać, aż słońce i wiatr wysuszą miliony napowietrznych sadzawek. Czwartego dopiero dnia, po wschodzie słońca, wyjrzałem na świat boży. Zrobiło się wkrótce gwarno w milczącym przez czas niepogody lesie. Wszystko, co żyło, co się pokryło gdzieś głęboko i doczekało pogody, śpieszyło ogrzać się w ciepłych promieniach słońca.
Choć to dopiero był początek dziennego gwaru, wydał mi się on zapowiedzią pewnej i długotrwałej pogody, i ruszyłem, aby jaknajprędzej odszukać miejscowość, zkąd mię wiatr zabrał. Przy pomocy profilów gór łatwo poznałem, dokąd należy dążyć, ale choć nie żałowałem znoju, zanim zbliżyłem się do znanej mi skały, zapadły ciemności. Trzeba było czwartą noc przepędzić w srogim niepokoju o los towarzysza.
Był to jednak ostatni dzień samotnie spędzony. Ognisko z paru gałęzi płucnika, jakie udało mi się rozniecić, i kilka strzałów rewolwerowych nad ranem, sprawiły, że zanim słońce doszło do zenitu, usłyszałem z poblizkich zarośli nawoływania lorda.
Wkrótce padliśmy sobie w objęcia.
Anglik ściskał mię serdeczniej, niż to było w jego zwyczaju. Okazało się, że lepiej obeznany ze skutkami wichrów, których siły raz już doświadczył, schwycił się w porę jakiejś gałęzi, a potem ukrył się w bezpieczne miejsce, z którego wyjrzał dopiero gdy słota przeminęła.
— Doktorze — rzekł mi, — przez całe cztery dni rozmyślałem nad ostatniemi twemi słowami. Brzmią mi one dotąd w uszach. Rozmyślałem i nad tem, czy ujrzymy się jeszcze? Obawiałem się bardzo o życie twoje. Dawniej możeby mię przeraził i mój los niewesoły — wraz z tobą traciłem przecież płyn Nureddina, teraz jednak nie myślałem o sobie! Jakiś głos wewnętrzny wskazał mi wyraźnie drogę, po jakiej postanowiłem kroczyć, w razie, gdybyśmy się już nie spotkali. Umyśliłem spełnić to, coś ty zamierzał, t. j. wrócić do świata, zbudować mikroskop i oddać się obserwowaniu przyrody. Teraz jestem podwójnie szczęśliwy. Jesteśmy znowu razem i możemy wspólnie dokonać wielkiego dzieła. Doktorze! masz we mnie od dzisiaj gorliwego ucznia i pomocnika.
— Co słyszę? Ty, lordzie, miałbyś ochotę pobawić się zoologią?
— Więcej! zamierzam nie bawić się, ale poważnie pracować. Otworzyłeś mi oczy na wielkie zadanie, jakiegom się nawet nie domyślał. Rzecz skończona, będziemy razem studyować, dopóki tylko sam zechcesz.
Spojrzałem na Anglika, czy nie żartuje, ale zapał, jaki tryskał z jego oblicza, uspokoił mię zupełnie. Pochwyciłem go więc w objęcia i uścisnąłem długo i szczerze.
— Aniołowie chyba z nieba natchnęli cię tak pięknym zamiarem. Razem studyować! razem jeszcze kilka dni tu pozostać, cóż to za rozkosz!
— Kilka dni tylko? czyżby d‑r Muchołapski zapomniał o swej misyi?
— Nie mogę cię jeszcze, milordzie, pojąć. Więc gotówbyś dłużej znosić niebezpieczeństwa, jakie są od tylu tygodni naszym udziałem?
— Jużem przywykł do nich, nie robią mi więc różnicy. Zostaniemy tutaj tydzień, miesiąc, a nawet i dłużej, jeśli zechcesz, dopóty, dopóki niepogody i zimno nie wypędzą nas z tego zaczarowanego świata. Potem sir Robert zawiezie nas do twej pracowni i pozostaniemy pod jego opieką póty, póki nie zbadamy wszystkich tajemnic świata komórki. Zajmowanie się astronomią nauczyło mię trochę praw optyki, ręczę ci, że będziesz miał we mnie dobrego szlifierza soczewek. Zbudujemy wymarzony mikroskop, ale nie sto, lecz dwieście razy powiększający i rzucimy światu garść wiadomości, jakich napróżno dotąd łaknie... Choćby mi przyszło rok nad tem pracować, będziesz miał narzędzie, o jakiem zamarzyłeś!
Za całą odpowiedź uścisnąłem dłoń dzielnego człowieka i ugoda stanęła.
— Od czegóż zaczniemy? — zapytał Puckins, gdyśmy wybudowali dostateczną ilość zamków na lodzie.
— Według mnie — odrzekłem, — trzeba postępować roztropnie i nie narażać życia, które teraz zbyt drogiem jest dla ludzkości całej. Zanim oddamy się studyom — obierzmy wygodne schronienie. Będzie ono naszą stacyą centralną i kryjówką, z której urządzimy cykl wycieczek po okolicy. Potem wracamy pod opieką sir Biggsa do Warszawy.
W myśl tych słów obraliśmy wzniesioną i suchą miejscowość o sto kroków od ślicznego źródełka, tryskającego ze szczeliny i toczącego się z szumem po skalistem łożysku.
Południowa wystawa pagórka obiecywała więcej ożywienia, gdyż wszystkie północne zbocza posiadają i roślinność uboższą i owady nie roją się na nich tak tłumnie, jak na słonecznych obszarach.
Ponieważ lord pierwszy zauważył szczęśliwe położenie naszej skały — nazwałem ją na cześć jego Puckinstonem. Ażeby godnie zamieszkać w tak wspaniale zatytułowanej miejscowości, umyśliliśmy wybudować choćby najmniejszy, byle wygodny szałas na sposób ludzki. Dość już obaj mieliśmy niewygodnych legowisk, na podobieństwo dzikich zwierząt obieranych.
Zamiar nasz nie przedstawiał zresztą nadzwyczajnych trudności, bo materyał mieliśmy pod ręką.
Nad brzegami źródełka leżały krocie głazów, pokruszonych od wody i mrozów, a większa ich część miała kształt tak równych i gładkich kostek, jakby wyszła z pod dłuta zdolnego kamieniarza. Wypadało tylko przenieść je na obrane miejsce i ustawić ściany, do których spojenia zbytecznem było wapno lub glina. Szpary między głazami mogliśmy łatwo pozatykać puszkiem i kutnerem roślinnym. Trudniejsza napozór rzecz była z dachem, ale i tu prędko poradziliśmy sobie. Pierwszy lepszy gładki liść, odpowiednio przykrojony, mógł nakryć nasze schronienie, a dla umocowania go dostatecznem było przytłoczyć krawędzie jego kilkoma dużemi kamieniami. Chodziło tylko o to, aby taki liść znaleźć blizko, a najlepiej w górze, nad budowlą. Wtedy, po odłączeniu go od rośliny, spadnie nam prosto na budynek i uwolni od męczącego wciągania na mury. Drzwi miały być wykrojone z uschniętego innego liścia. Przy pilnej pracy zamek nasz mógł być w ciągu dwóch do trzech dni ukończonym, a wtedy nie potrzebowalibyśmy lękać się słoty, ani nocnych owadów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.