Dalaj-Lama/Część druga/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Kiedy konwój, podążający za Wolkowem, dotarł do miejsca napadu, oczom jego przywódcy, podoficera Charłampiewa, przedstawił się żałosny widok wywróconego samochodu i miotających się dokoła niego trzech figur. Straszliwe przekleństwa Wołkowa ostrzegły podoficera i żołnierzy, że dowódca ich jest w najgorszym ze swoich humorów. To też zbliżali się ostrożnie, tak że Wołkow krzyknął na nich wreszcie całą potęgą swego głosu:
— Prędzej, hultaje!... Pewno byliście z nimi w zmowie, że was widać tak długo nie było... Dawajcie mi konia i zaraz z powrotem... Ja i im i wam pokażę!... Widzieliście stado bydła?... W którą poszło stronę?!
— Nie widzieliśmy wcale bydła, Wasza wysoka szlachetność!... — raportował podoficer, salutując.
— Jak to?... Przed chwilą tu przeszło!...
— Nie widzieliśmy nic, tylko górami przemknął oddział, ale w kierunku na Urgę...
— Jaki oddział?... Co takiego?
— Nie wiemy. Ciemno, ledwie — ledwie majaczył!... I pędzili szalenie, jak to „mungały“...
Wołkow zastanowił się chwilkę.
— Z powrotem do „stawki“!... — rozkazał wreszcie, gramoląc się na siodło. — Zreparujesz samochód i przyjedziesz po mnie!... — zwrócił się do szofera.
Już była głęboka noc i niebo gwiaździste nakrywało pustynię, kiedy oddział Wołkowa stanął przed „stawką“. Nikt z namiotów nie wyszedł, nigdzie nie było widać światła i nie słychać innych głosów prócz szczekania psów i sapania przeżuwających sennie żwaczkę bydląt, rozrzuconych ciemnym wiankiem wokoło. — Daremnie hukali żołnierze, klął i wymyślał Wołkow. W namiotach panowała cisza, jakby tam wszystko wymarło.
Zniecierpliwiony Wołkow spieszył żołnierzy i sam z rewolwerem w ręku poprowadził ich ku jurtom. Gdy już był zupełnie blisko, skórzane pokrycie jednych drzwi podniosło się, ciemna kobieca postać zapytała:
— Kto tam?...
— Gdzie księżna?... — ryknął Wołkow.
— Księżny niema, wyjechała...
— Dokąd?...
— Nie wiem...
— Ja ci pokażę... Zaraz się dowiesz!... Hej, chłopcy, wziąć ją... Rozpalić ogień!... Żeby było widno!... Przejrzyjcie całą „stawkę“! Żywo!
Wkrótce zapłonęło ognisko z porąbanych, wozów, naczyń oraz części drewnianych jurt. Żołnierze uwijali się po „stawce“, spędzając wszystko co żyło, przeważnie kobiety oraz gromadki rozbudzonych, wystraszonych, płaczących dzieci. Wołkow siedział na zwojach dywanów w pobliżu ogniska i groźnie spoglądał na drżącą gromadkę:
— Gdzie księżna?... Gdzie mężczyźni!? — pytał.
Stare baby przeważnie nic nie odpowiadały, ale jedna z młodszych dójek, gruba i czerwona dziewka, jęknęła żałośnie:
— Księżna jest naszą panią i nigdy nam nie mówi, co robi!...
— Bierzcie je!... Zaczynajcie od młodszych, od tej tłustej!... Zedrzeć z niej szmaty i wsypać pięćdziesiąt!...
Żołnierze skoczyli do Mongołki, która za* częła piszczeć niemiłosiernie, broniąc się rękami i zębami. Towarzyszki chciały jej pomagać, lecz rozproszono je uderzeniami kolb. Wkrótce nieszczęśliwa ofiara leżała naga rozpostarta na ziemi i rzemienne nahajki ze świstem spadały na jej drgające w czerwonych blaskach ognia ciało. Przeraźliwe krzyki dręczonej, płacz dzieci, wycie staruch, szczekanie psów, ryki rozbudzo* nego bydła, mieszały się z przekleństwami Wołkowa i sprośnemi żartami żołnierzy, gdy wtem jeden z postawionych na straży wynurzył się z ciemności i, salutując zameldował:
— Wasza Wysoka Szlachetność... Jacyś jeźdźcy w ciemnościach idą...
— Dokąd?
— Na nas niby!...
— Skierować karabin maszynowy z samochodu i zapytać co zacz są, a jak nie odpowiedzą — walić!...
Wściekłość jednak ominęła nagle Wolkowa, zaprzestał egzekucji, dziewczynę kazał puścić, konie swoim strzelcom polecił siodłać, a sam udał się do samochodu.
Ziemia w ciemnościach głucho dudniła pod kopytami szybko zbliżającego się oddziału konnicy.
— To ja — Geril-tu Chanum!... Kto jesteście i co tu po nocy robicie w mojej „stawce“?... Co za krzyki?!...
— Jestem kapitan Wołkow, zastępca Dziań-dziunia. Wróciliśmy, aby odebrać białą dziewczynę, którąście nam ukradli... Oddajcie ją, inaczej zacznę do was strzelać!...
— Białej Dziewczyny nie mamy... Wracamy z jej poszukiwania!... Niezgrabiarze, pozwoliliście ją uprowadzić... oddając losy nasze w ręce niewiadome... Co odpowiem mężowi memu i panu?...
— A idźcie do djabła i ty, i mąż twój!... Odpowiadaj sobie, co ci się żywnie spodoba!... Należałoby cię ochłostać, jak twoją dziewkę, za nieposłuszeństwo rozkazom Dziań-dziunia!...
— Przecież wydałam wam dziewczynę!...
— A jakże, a jakże!... Znamy się na tem!... Ale co się odwlecze, to nie uciecze!... Jeszcze się dobierzemy do twojej białej skóry!... — krzyczał Wołkow.
Wściekał się, gdyż był pewny, że tłomacz nie powtarza nawet połowy jego gróźb i przekleństw.
— Odejdźcie w spokoju, inaczej żywej duszy stąd nie puścimy... Jesteście zewsząd otoczeni!... Jedynie przez wzgląd na Dziań-dziunia puszczamy was wolno... Zaniesiemy skargę na gwałty wasze przed samego Świątobliwego!... A teraz odejdźcie!... A teraz odejdźcie!... — zabrzmiał z ciemności ten sam władny głos kobiecy.
Dłuższą chwilę panowało milczenie, poczem zawarczał szykowany do drogi automobil, błysnęły reflektory i oświetliły w dali liczne szeregi konnych wojowników, zbrojnych w łuki i karabiny z Geril-tu Chanum na czele.
Wołkow siadł do automobilu i wycofał się ostrożnie wraz ze swym wystraszonym konwojem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.