Przejdź do zawartości

Czterdziestu pięciu/Tom VI/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
PEWNOŚĆ.

Henryk z wszelką ostrożnością przesuwał się wśród krzewów, aby nie sprawiać szelestu i nie być spostrzeżonym.
Przymuszony iść i pamiętać o sobie, nie wiele mógł widzieć.
Jednakże z postawy, ubioru i chodu zdawało mu się, że w człowieku w guni poznaje Remyego.
Straszne domysły, straszniejsze niż rzeczywistość, powstawały w umyśle jego, na widok towarzysza tego człowieka.
Droga kończyła się przy żywo-płocie i przy topolach, oddzielających od reszty parku pawilon księcia Andegaweńskiego, ukrywający się, jakeśmy powiedzieli w drzew zieloności.
Były tam wodotryski, kląby, kręte ścieszki i odwieczne drzewa, po których księżyc igrał srebrnemi promieniami, zostawiając dół ciemny i nieprzenikniony dla oka.
Henryk zbliżając się do tego płotu czuł, że mu serce bić przestaje.
W rzeczy samej, przestąpić zuchwale rozkazy księcia i popełniać tak lekkomyślną niegrzeczność, było czynem nie szlachcica, ale szpiega raczej, lub zazdrośnika gotowego na wszelkie szaleństwa.
Lecz kiedy otwierając furtkę, rozdzielającą wielki park od małego, mężczyzna w guni zrobił poruszenie, które odsłoniło twarz jego, a twarz ta była zupełnie do Remyego podobną, hrabia nie miał siły powstrzymać się, i nie bacząc na to co z tego wyniknąć może, postąpił dalej.
Ponieważ furtkę napowrót zamknięto, Henryk przeskoczył ją i udał się za szczególniejszemi gośćmi księcia.
Szli oni prędko.
W szpalerze kasztanowym, na końcu którego widać było pawilon słabo oświetlony, Henryk nie mógł tak łatwo postępować z obawy, aby go nie spostrzeżono.
Prócz tego, nowa zaskoczyła go trwoga.
Książę wyszedł z pawilonu posłyszawszy chód Remyego i jego towarzysza.
Henryk rzucił się na bok, stanął za wielkiem drzewem i czekał.
Tyle tylko widział, że Remy bardzo się nisko ukłonił, że towarzysz Remyego oddał ukłon kobiecy i że książę ostatniemu podał rękę, jakby kobiecie.
Następnie, wszyscy troje idąc ku pawilonowi znikli w przedsionku, którego drzwi za niemi zamknięto.
— Raz z tem skończyć potrzeba — rzekł Henryk — muszę znaleźć miejsce, z któregobym wszystko mógł widzieć sam nie będąc widzianym.
Wybrał więc kląb położony pomiędzy pawilonem a kasztanami, kłąb wpośród którego bila fontanna, a mogący być niedostrzeżonem ukryciem w dzień nawet, albowiem książę lekceważył zieloność, wodę i świeże powietrze.
Ukryty za posągiem zdobiącym fontannę, wzniesiony o całą wysokość piedestału, Henryk mógł widzieć co się dzieje w pawilonie, którego główne okno było przed nim otwarte.
Ponieważ nikt nieś mógł, albo raczej nie powinien tu przybywać, żadnej nie używano ostrożności.
W środku sali stał stół zbytkownie zastawiony, obładowany kosztownemi winami w kryształach weneckich.
Dwa miejsca były tylko przy stole.
Książę skierował się ku jednemu i puszczając rękę towarzysza Remyego i wskazując mu drugie miejsce, zachęcał do zdjęcia płaszcza, który dogodny do nocnych wycieczek, stawał teraz na przeszkodzie.
Osoba, której zrobiono to zaproszenie, rzuciła płaszcz na krzesło, a światło pochodni rozjaśniło bladą i cudownie piękną twarz kobiety, którą oczy Henryka odrazu poznały.
Była to kobieta z tajemniczego domu z ulicy Augustyańskiej, podróżna z Flandryi, była to jednem słowem, Dyana, której widok był dla Henryka śmiertelnym.
Tym razem miała na sobie suknie kobiece, dyamenty błyszczały na jej szyi, a we włosach inne drogie kamienie.
W tym stroju, bladość twarzy więcej się jeszcze odznaczała i gdyby nie płomień tryskający z oczów, rzecby można, że książę wywołał cień tylko tej kobiety.
Gdyby nie opierał się o posąg, Henryk Spadłby był w wodę fontanny.
Książę zdawał się radością upojony; pożerał oczyma tę cudowny istotę, która siedziała wprost niego i zaledwie kosztowała potraw zastawionych.
Franciszek często przechylał się, aby całować białą rękę kobiety a ona zdawała się być na to nieczułą, jakby ręka wyrobiona była z alabastru, do którego z białości i przezroczystości podobną była.
Henryk kiedy niekiedy ręką pocierał czoło, po którem pot spływał kroplami i zapytywał siebie: Czy to żywa istota, czy umarła?
Książę wysilał się i rozwijał całą wymowę, aby rozweselić posępne czoło nieznajomej.
Remy, jedyny sługa, albowiem książę wszystkich oddalił, usługiwał obojgu a ilekroć przechodził około swojej pani, trącał ją łokciem, aby ją ożywić.
Wtedy czerwoność występowała na czoło młodej kobiety, oczy rzucały błyskawice i uśmiechała się, jakby czarownik dotknął jakiejś ukrytej sprężyny tego automatu i wywoływał rumieniec i uśmiech.
Następnie znowu w osłupienie wpadała.
Książę zbliżał się do niej i namiętną mową rozgrzewać usiłował.
Wtedy Dyana, która często spoglądała na pyszny zegar, nad głową księcia wprost niej na murze zawieszony, zdawała się zadawać sobie przymus, zachowując uśmiech na ustach i utrzymując rozmowę.
Henryk ukryty w cieniu drzew, darł piersi i wyklinał wszystkie kobiety.
Zdawało mu się niegodziwem i potwornem, że kobieta tak czysta i nieprzystępna poświęca się człowiekowi, który jest księciem i mieszka w złoconym pałacu.
Jego wstręt dla Remyego był tak wielki, że pragnął szarpać mu wnętrzności, aby się przekonać, czy ma serce i krew ludzką.
Wśród wściekłości i pogardy, upływał czas wieczerzy, rozkoszny dla księcia Andegaweńskiego.
Dyana zadzwoniła.
Książę rozgrzany winem i grzecznemi słówkami, wstał od stołu, aby uściskać Dyanę.
Cała krew Henryka zastygła w żyłach.
Szukał u boku miecza, u pasa sztyletu.
Dyana z dziwnym uśmiechem, któremu równego na żadnej nie było twarzy, na drodze go zatrzymała.
— Mości książę — rzekła — pozwól abym przed powstaniem od stołu, podzieliła z tobą owoc, który mi się podoba.
To mówiąc, wyciągnęła rękę ku złotemu koszykowi filigranowej roboty, na którym było ze dwadzieścia przepysznych brzoskwiń i wzięła z nich jednę.
Następnie, wyjmując z za pasa piękny nożyk, mający głownię srebrną a rękojeść malachitową, przedzieliła nim brzoskwinię na dwie części i jednę podała księciu, który chciwie zaniósł ją do ust, jakby całował Dyanę.
Ta namiętna czynność sprawiła na nim samym takie wrażenie, że jakaś mgła wzrok mu zakryła, kiedy ukąsił owoc.
Dyana patrzyła na niego osłupiałem okiem, z uśmiechem złowrogim.
Remy oparty o krzesło ponuro także spoglądał.
Książę potarł ręką czoło, po którem krople potu spływały i połknął ukąszony kawałek.
Pot ten był zapewne symptomatem nagłego zasłabnięcia, bo kiedy Dyana jadła drugą połowę brzoskwini, tę która jej została na talerzu, książę upuścił swoję i podnosząc się z trudnością, prosił piękną biesiadniczkę, aby udała się z nim do ogrodu.
Dyana powstała i nie mówiąc słowa, podała rękę księciu.
Remy patrzył na nich, osobliwie na księcia, którego powietrze natychmiast ożywiło.
idąc Dyana obtarła chustką nożyk i włożyła do pochwy.
Przybyli pod kłąb, gdzie się ukrywał Henryk.
Książę miłośnie przycisnął do serca rękę młodej kobiety.
— Lepiej mi — rzekł — a jednak czuję jakąś ociężałość w głowie; przekonaj się pani jak cię kocham.
Dyana urwała kilka kwiatków jaśminu i dwie piękne róże, rosnące obok posągu, za którym ukrywał się Henryk.
— Co pani robisz?... — zapytał książę.
— Zapewniano mnie, Mości książę — odpowiedziała — że zapach kwiatów jest najlepszym na omdlenie środkiem. Zbieram bukiet w nadziei, że przezemnie podany, będzie miał wpływ magiczny, jakiego pragnę.
Ale zbierając do bukietu kwiaty, jednę upuściła różę, którą książę podniósł z grzecznością.
Jakkolwiek poruszenie Franciszka było pośpieszne, nie przeszkodziło jednak Dyanie wylać na drugą różę kilku kropel płynu, zawartego w flaszeczce, jaką miała za gorsem.
Odbierając różę, którą książę podniósł i kładąc ją za pas, rzekła:
— Ta dla mnie, pomieniajmy się.
w zamian za odebraną, różę, podała mu bukiet.
Książę przyjął go z radością, powąchał z rozkoszą i ręką objął kibić Dyany. Lecz ten uścisk skończył się nowem omdleniem Franciszka, albowiem zachwiał się na nogach i musiał usiąść na ławce darniowej.
Henryk tych dwóch osób nie spuszczał z oczów, a przecież jednocześnie patrzył, na Remyego, który pozostawszy w salonie, czekał końca tej sceny, albo raczej, każdy jej szczegół pożerał.
Skoro zobaczył, że książę się chwieje, zbliżył się aż do progu, Dyana zaś w tym samym czasie usiadła przy Franciszku na ławce.
Osłabienie księcia dłużej trwało tym razem, niż pierwszym; książę pochylił głowę na piersi; zdawało się, że utracił przytomność i czucie, pomimo tego konwulsyjne drganie palców po ręce Dyany oznaczało, że o miłości nie zapomniał.
Nakoniec, powoli wzniósł głowę i mając usta wprost twarzy Dyany, wysilał się, aby jej dotknąć; lecz kobieta jakby nie widziała tego poruszenia, podniosła się.
— Mości książę, ty cierpisz?... — rzekła — lepiej powrócić do mieszkania.
— Tak, powróćmy — odpowiedział książę.
I powstał drżący cały. Wtedy, zamiast coby Dyana opierała się na jego ręce, on wsparł się na ramieniu Dyany i dzięki temu wsparciu, szedł lepiej, a nawet jego usta dotknęły szyi Dyany.
Zadrżała, jakby nie pocałunek a rozpalone żelazo dotknęło jej ciała.
— Remy, pochodni!... — zawołała — pochodni!
Wtedy, Remy wszedł do sali jadalnej i u świec na stole zapalił pochodnię; następnie wychodząc do przedsionka — rzekł.
— Oto jest, pani.
— Gdzie chcesz iść Mości książę?... — zapytała Dyana chwytając pochodnię i odwracając głowę.
— Do siebie! do siebie!... ale ty pani odprowadzisz mnie, wszak prawda?... — odrzekł książę w upojeniu.
— Chętnie Mości książę — odpowiedziała Dyana.
Remy otworzył okno w pawilonie, przez które powietrze tak ciągnęło, że pochodnia niesiona przez Dyanę, dym i płomień rzucała na twarz Franciszka.
Tak przebyli galeryę aż do pokoju księcia i znikli za obrazem, który mu za drzwi służył.
Henryk widział to wszystko ze wzrastającą wściekłością, a jednak nie miał siły poruszyć się.
Rzcby można, że nie miał siły nawet złorzeczyć losowi, który go na tak ciężką skazał próbę.
Wyszedł ze swojego ukrycia i z obwisłemi rękoma, oczyma nieruchomemi, prawie na w pół umarły, zamierzył udać się do swojego mieszkania w zamku, kiedy nagle drzwi, za któremi znikła Dyana i książę otwarły się, młoda kobieta wybiegła do sali jadalnej i pociągnęła za sobą Remyego, który nieruchomy, na nią tylko zdawał się oczekiwać.
— Pójdź — rzekła — pójdź, wszystko skończone.
I oboje jakby pijani, lub obłąkani, wybiegli.
Na ich widok Henryk odzyskał siły; wybiegł na przeciw, i nagle spotkali go w środku alei stojącego z założonemi rękami, tak strasznego swojem milczeniem, jak nigdy nie był w groźbie.
W rzeczy samej, Henryk doszedł do tego zobojętnienia, że zabiłby każdego, ktokolwiek mógłby utrzymywać, że kobiety nie są potworami zesłanemi z piekła na udręczenie ludzi.
Pochwycił Dyanę za rękę pomimo jej krzyku i pomimo sztyletu, który mu Remy do piersi przyłożył.
— A! zapewne mnie pani nie poznajesz — rzekł z okropnem zgrzytaniem zębów. Jestem owym młodym człowiekiem, który cię kochał, a któremu wzajemny nie chciałaś odpłacać miłością dlatego, że nie miałem przyszłości, tylko samą przeszłość za sobą. A!.. piękna obłudnico i ty nikczemny kłamco, poznałem was oboje i mówię: Tobą pogardzam, a tobą się brzydzę.
— Szaleńcze, puszczaj!...— wołał R emy — albo nie...
— Dobrze — odpowiedział Henryk — dokończ twojego dzieła i zabij ciało, jak duszę zabiłeś.
— Ciszej!.. — zawołał Remy, grożąc sztyletem i przykładając go do piersi młodzieńca.
Lecz Dyana odepchnęła rękę Remyego i chwytając Bouchaga przyciągnęła wprost siebie.
Była nadzwyczaj blada, włosy w nieładzie spadały jej na ramiona, a dotknięcie jej rąk było podobne do dotknięcia trupa.
— Panie! — rzekła — nie sądź lekkomyślnie o rzeczach, których pojąć nie możesz. Jestem Dyana de Meridor, kochanka pana de Bussy, którego książę Andegaweński pozwolił zabić niemiłosiernie. Ośm dni temu, Remy zabił Aurillego, wspólnika księcia, jego zaś samego dopiero co otrułam owocem, kwiatem i pochodnią. Puszczaj pan Dyanę de Meridor, która udaje się do klasztoru pokutniczek.
Rzekła te słowa i puszczając rękę hrabiego, wsparła się na ramieniu Remyego.
Henryk padł na kolana, a potem w tył się przewrócił, ścigając obłąkanemi oczyma zabójców znikających w cieniu drzew, jak widziadła piekielne.
W godzinę potem młodzieniec osłabiony, zdołał zaczołgać się do swego mieszkania.
Potem przeszedł kilka razy po pokoju i padł na łóżko.
Wszystko zasypiało w zamku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.