Przejdź do zawartości

Czterdziestu pięciu/Tom III/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
ERNAUTON DE CARMAINGES.

Ernauton pozostawszy na polu bitwy, niewiedział co począć z obu nieprzyjaciółmi, którzy w objęciach jego wnet przytomność odzyskali.
Że jednak nie potrzebował obawiać się, aby mu zbiegli i gdy przypuszczać należało, iż pan Robert Briquet (pamiętajmy, że Ernauton znał Chicota pod tem nazwiskiem) niewróci i niedobije ich, młodzieniec zaczął szukać pomocy i znalazł ją wkrótce na tejże drodze.
Wóz, który zapewne minął się z pędzącym Chicotem, pokazał się wyraźnie na wierzchołku góry, odstając od czerwonego tła nieba, które rozogniły promienie słońca zachodzącego.
Dwa woły ciągnęły ten wóz, przy wołach szedł wieśniak.
Ernauton zbliżył się do niego, a przerażony wieśniak miał wielką, ochotę porzucić wóz i uciec w krzaki, lecz Ernauton wstrzymał go i opowiedział o zaszłej niedawno potyczce między hugonotami i katolikami, w której czterech ludzi poległo, lecz dwóch żyje jeszcze.
Wieśniak, mocno zatrwożony odpowiedzialnością za dobry uczynek, ale daleko bardziej przerażony wojowniczą miną Ernautona, pomógł mu przenieść pana de Mayenne na wóz a następnie i żołnierza, który, niewiadomo czy naprawdę omdlały, ciągle miał oczy zamknięte.
Zostawali już tylko czterej polegli.
— Panie — zapytał wieśniak — czy ci ladzie byli katolikami czy hugonotami?
Ernauton zauważył, że wieśniak w pierwszym przystępie trwogi, przeżegnał się.
— Hugonotami — odpowiedział.
— Skoro tak — rzekł znowu wieśniak, nie będę miał żadnego grzechu gdy ich zrewiduję, nieprawdaż?
— Żadnego — odparł Ernauton — bo wołał aby raczej wieśniak, z którym miał do czynienia został ich dziedzicem, aniżeli pierwszy lepszy przechodzień.
Wieśniak nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać i obejrzał kieszenie poległych.
Widać, że za życia musieli dobry żołd pobierać, bo twarz wieśniaka wypogodziła się po skończonej rewizyi, a wskutek zadowolenia, jakiego doznało zarazem jego ciało i dusza, zaciął woły i spiesznie zdążał do domu.
Dopiero więc w stajni tego żarliwego katolika, na łożu ze słomy usłanem, książę de Mayenne odzyskał przytomność. Ból jakiego doznawał na trzęsącym wozie, niezdołał go ożywić, lecz gdy nalano mu świeżej wody na ranę, gdy z niej spłynęło kilka kropli krwi sinawej, książę otworzył oczy i z łatwem do pojęcia zdziwieniem spojrzał na otaczające go osoby i rzeczy.
Ernauton natychmiast oddalił wieśniaka.
— Kto pan jesteś?... — spytał Mayenne.
Ernauton uśmiechnął się.
— Alboż mnie pan nie poznajesz?... — odrzekł.
— Owszem, poznaję — mówił znowu książę zmarszczywszy brwi — to pan przyszedłeś w pomoc mojemu nieprzyjacielowi.
— Tak jest — odpowiedział Ernauton — ale ja także niedopuściłem, aby ten nieprzyjaciel zabił pana.
— Widzę, że tak być musi w istocie — rzekł Mayenne — skoro żyję; jednak on mógł mię wziąć za umarłego.
— Przeciwnie, oddalił się wiedząc, że pan żyjesz.
— To przynajmniej sądził, że jestem śmiertelnie raniony.
— Nie wiem; lecz w każdym razie, gdybym niebył mu przeszkodził, niezawodnie byłby pana śmiertelnie zranił.
— Dlaczegóż dopomagałeś pan do zabicia moich ludzi, skoro później niedozwoliłeś temu człowiekowi, aby zabił mnie samego?
— Rzecz bardzo naturalna, i dziwi mię mocno, że szlachcic — a pan nim być się zdajesz — niepojmuje postępowania mojego. Przypadek sprowadził mię na drogę, którą pan dążyłeś, spostrzegłem, że kilku ludzi napadło jednego, broniłem więc tego jednego; lecz gdy później ten waleczny, któremu w pomoc przyszedłem, gdyż, ktokolwiek on jest panie przyznać należy, że jest waleczny; później więc, gdy ten waleczny, bijąc się z panem rozstrzygnął zwycięztwo ciosem, który pana obalił i chciał zabiciem pana nadużyć tego zwycięztwa, szpada moja wdała się w pośrednictwo.
— Pan więc mię znasz?... — spytał Mayenne, badawczo patrząc na Ernautona.
— Niemam potrzeby znać pana. Wiem, żeś pan raniony i dość mi na tem.
— Bądź pan szczery — rzekł Mayenne i wyznaj, że znasz mię.
— Dziwna rzecz, że pan mię rozumieć niechcesz, bo co do mnie uważam, że równie nie szlachetną jest rzeczą zabijać bezbronnego, jak w sześciu napadać na jednego.
— Przypuszczasz pan jednak zapewne — odparł Mayenne — że nic się bez przyczyny nie dzieje.
Ernauton ukłonił się, lecz nieodpowiedzial.
— Wszakże pan widziałeś, iż pojedynczo walczyłem z tym człowiekiem?... — rzekł znowu Mayenne.
— Prawda, widziałem.
— Wreszcie ten człowiek jest moim śmiertelnym wrogiem.
— Wierzę, bo mi to samo oświadczył.
— A jeżeli żyć będę mimo mojej rany?...
— Uczynisz pan co się panu podoba, bo to już mnie zgoła obchodzić nie będzie.
— Czy jestem niebezpiecznie raniony, jak pan mniemasz?
— Oglądałem pańską ranę i sądzę, że chociaż mocna, jednak śmierci nie sprowadzi. Szpada osunęła się po żebrach i piersi niedosięgła. Westchnij pan, a mam nadzieje, że w płucach nie uczujesz bólu.
Mayenne odetchnął z trudnością, lecz bez bólu.
— Prawda — rzekł — a ludzie, którzy przy mnie byli?
— Wyjąwszy jednego, wszyscy polegli.
— Zostawiono ich na drodze?... — spytał Mayenne.
— Tak jest.
— I zrewidowano?
— Wieśniak, którego pan zapewne widziałeś otworzywszy oczy, a który jest tutejszym gospodarzem, sam tego dopełnił.
— Cóż przy nich znalazł? — Trochę pieniędzy.
— A papiery?
— O papierach nic nie wiem.
— A!... — z widocznem zadowoleniem powiedział Mayenne.
— Wreszcie, żyjący towarzysz może pana w tym względzie objaśnić.
— Gdzież on jest?
— W stodole o parę ztąd kroków.
— Zanieś mię pan do niego, albo raczej przynieś go tutaj, i jeżeli jesteś człowiekiem honoru, jak się spodziewam, przysięgnij mi, że mu żadnych pytań zadawać nie będziesz.
— Wcale nie jestem ciekawy, a z całego interesu wiem tyle, ile wiedzieć powinienem.
Książe jeszcze z niejaką obawą spojrzał na Ernautona, który dodał:
— Byłbym wielce szczęśliwy, gdybyś pan komu innemu raczył dać zlecenie, jakie mi poruczyłeś.
— Przebacz pan, wyznaję, żem ci uchybił — rzekł Mayenne — lecz chciej być tak łaskaw i wyświadcz mi przysługę, o którą proszę.
W pięć minut później żołnierz wchodził do stajni.
Krzyknął głośno gdy ujrzał księcia de Mayenne; lecz ten miał tyle siły, że położył palec na ustach, a żołnierz natychmiast umilkł.
— Panie — rzekł Mayenne do Ernautona — wiesz iż ci do grobu wdzięczny będę i zapewne spotkamy się kiedyś wśród pomyślniejszych okoliczności; ale mogęż zapytać z kim mam honor mówić?
— Jestem wice hrabia Ernauton de Carmainges.
Mayenne spodziewał się dokładniejszych wiadomości, ale teraz młodzieniec z kolei stał się małomównym.
— Pau jechałeś do Beaugency?... — spytał Mayenne.
— Tak jest.
— W takim razie przeszkodziłem panu zapewne, już pan dzisiejszej nocy niepoedziesz dalej?
— Owszem panie, nawet zaraz dalej jechać zamyślam.
— Jakto, do Beaugency?
Ernauton spojrzał na księcia jak człowiek, któremu niepodobają się pytania podobne.
— Nie, do Paryża — odpowiedział.
Książe widocznie zdziwił się.
— Przepraszam pana — mówił dalej — ale dziwno mi, że pan chybiasz celu swojej podróży, dlatego, iż cię w drodze do Beaugency spotkała okoliczność wprawdzie niespodziana, lecz prawie nic nie znacząca.
— Nie ma w tem nic dziwnego, panie — odpowiedział Ernauton — jechałem tam na umówione spotkanie, ale że zatrzymany pańskim wypadkiem, chybiłem oznaczonej godziny, wracam przeto.
Mayenne nadaremnie usiłował z obojętnej. twarzy Ernautona wyczytać myśl inną aniżeli tę, którą jego słowa objawiały.
— O! czemuż pan tu kilka dni ze mną pozostać nie chcesz! Posłałbym mojego żołnierza do Paryża po chirurga, bo pojmujesz zapewne, że sam z nieznajomemi wieśniakami pozostać nie mogę.
— A dlaczegóż żołnierz niemiałby zostać przy panu?... — odparł Ernauton — wszak ja panu chirurga przysłać mogę.
Mayenne zawahał się.
— Czy wiesz pan jak się mój wróg nazywa?... — spytał.
— Nie wiem.
— Co! pan mu ocaliłeś życie, a on ci swojego nazwiska niewyjawił?
— Nie żądałem tego.
— Nie żądałeś pan?
— Wszak i panu również ocaliłem życie, a czyż pytam o pańskie nazwisko? Natomiast, panowie obaj wiecie moje nazwisko. Nic na tem nie zależy, aby ocalający znał ocalonego, ale ocalony powinien wiedzieć nazwisko ocalającego.
— Widzę, że od pana nic się nie można dowiedzieć — rzekł Mayenne i żeś pan równie wyrozumiały jak mężny.
— Ja zaś widzę, że w tych słowach ukrywasz pan wyrzut jakiś i boleję nad tem, gdyż na prawdę, to co pana trwoży, uspokajać powinno; wyrozumiały dla jednego jest również wyrozumiałym dla drugiego.
— Słusznie panie de Carmainges, proszę o rękę.
Ernauton podał mu rękę, lecz poruszeniem tem bynajmniej nie okazał, że umie podać rękę księciu.
— Ganiłeś pan mój postępek — mówił znowu Mayenne — usprawiedliwiać się nie mogę, gdyż zdradziłbym wielkie tajemnice. Sądzę więc, iż lepiej będzie skoro na tem zakończymy zwierzenia wzajemne.
— Racz pan uważać — odpowiedział Ernauton — że się bronisz, chociaż ja nie oskarżam i wierz mi, że wolno ci jak najzupełniej, mówić albo milczeć.
— Dziękuję panu i milczę. Chciej pan jednak wiedzieć, że jestem szlachcicem dobrego rodu, i że mogę wyświadczyć panu usługi, jakie mi się tylko podoba.
— Skończmy na tem — odparł Ernauton — wiesz pan, że równie wyrozumiałym będę co do pańskiego zaufania, jak i co do pańskiego nazwiska. Dzięki panu, któremu służę, niepotrzebuję nikogo.
— Panu — niespokojnie spytał Mayenne, a któż jest tym panem?
— O!... wszak pan sam powiedziałeś, iż lepiej zakończyć wzajemne zwierzenia — odparł Ernauton.
— Prawda.
— A nadto rana pańska jątrzyć się zaczyna; a zatem, nierozmawiajmy lepiej, wierz mi pan.
— Słusznie. O!... koniecznie mi potrzeba chirurga mojego.
— Miałem honor oświadczyć panu, że wracam do Paryża, proszę więc o adres tego chirurga.
Mayenne skinął na żołnierza, który przystąpił ku niemu, poczem obaj z sobą po cichu rozmawiali.
Ernauton wyrozumiały, jak zwykle, odszedł na bok.
Nakoniec po krótkiej naradzie z żołnierzem, książę obrócił się do Ernautona i rzekł:
— Panie de Carmainges, zaręcz mi słowem honoru, że skoro ci powierzę list, oddasz go wiernie podług adresu.
— Ręczę panu.
— Ufam pańskiemu słowu, a ufam ślepo, bo widzę, żeś człowiek zacny.
Ernauton ukłonił się.
— Powierzę panu część mojej tajemnicy — mówił dalej Mayenne — należę do gwardyi księżnej de Montpensier.
— A! — naiwnie rzekł Ernauton — niewiedziałem, że księżna de Montpensier ma gwardyę!...
— Podczas zamieszek teraźniejszych — powiedział Mayenne — każdy ubezpiecza się jak może, a że dom Gwizyuszów jest domem królewskim...
— Nie wymagam żadnych wyjaśnień, mój panie, dosyć mi na tem, że pan należysz do gwardyi księżnej Montpensier.
— Jechałem — mówił znowu książę — w pewnym interesie do Amboise, w drodze spotkałem mojego wroga... Reszta panu wiadoma.
— Tak jest — rzekł Ernauton.
— Rana niedozwala mi ukończyć interesu, powinienem więc zdać księżnej sprawę z powodu tej zwłoki.
— Słusznie.
— Raczysz więc pan oddać jej do własnych rąk list, który będę miał zaszczyt napisać?
— Jeżeli tylko znajdziemy tutaj papier i atrament — odparł Ernauton, chcąc iść poszukać tego co trzeba.
— Nie trudź się pan napróżno; żołnierz powinien mieć przy sobie mój pugilares.
Żołnierz rzeczywiście wyjął pugilares z kieszeni.
Mayenne obrócił się do ściany i otworzył sztuczny zameczek; napisał kilka wierszy i znowu zamknął tajemniczo, tak, że kto nie znał sposobu otwierania pugilaresu, musiałby odrywać zamek, chcąc przeczytać co w nim napisane było.
— Panie — rzekł młodzieniec — za trzy dni oddam ten pugilares.
— Do własnych rąk?...
— Księżnej de Montpensier.
Książę ścisnął dłoń uprzejmego towarzysza, a strudzony rozmową oraz pisaniem i zlany potem, opadł na świeżą słomę.
— Panie — odezwał się żołnierz słowy, które według Ernautona, nie zdawały się być zgodnemi z jego ubiorem — związałeś mię pan jak barana, lecz wierz lub nie wierz, te węzły uważam za łańcuch przyjaźni, i przekonam pana o tem w stosownym czasie i miejscu...
Podał mu rękę, której białość Ernauton już pierwej był dostrzegł.
— Zgoda — odpowiedział Ernauton — otóż mam dwóch przyjaciół więcej.
— Nie żartuj pan — rzekł żołnierz — przyjaciół nigdy nie mamy za nadto.
— Prawda, kolego — odparł Ernauton i odjechał w stronę Paryża.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.