Przejdź do zawartości

Czterdziestu pięciu/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
DWAJ PRZYJACIELE.

Dom Modest niezmierni przybranej poprzednio miny świętoszka pochylonego, gdy Chicot przechodząc przez pokój, zbliżył się ku niemu.
Szanowny przeor raczył jednak lekko pochylić głowę, aby tym sposobem dać poznać przybyłemu, że go spostrzega.
Ta obojętność ze strony przeora, ani na chwilę niezadziwiła Chicota, szedł dalej, a gdy osądził, że stoi w odległości, jaką uszanowanie mu nakazywało, ukłonił się mówiąc:
— Dzień dobry.
— A!.. jesteś?... — rzekł Gorenflot — zmartwychwstałeś, jak widzę?...
— Alboż mniemałeś księże przeorze, iż umarłem?...
— Ba! nigdzie cię nie było widać.
— Miałem interesy...
— A!...
Chicot wiedział dobrze, iż Gorenflot zawsze był skąpy w słowa, jeżeli się nie rozgrzał dwiema lub trzema butelkami starego burgunda.
Otóż, ponieważ przeor, według wszelkiego do prawdy podobieństwa, z powodu zbyt rannej pory, był jeszcze na czczo, Chicot zatem wziął fotel i cichutko zasiadł przy kominku, wyciągnął nogi i oparł plecy o grzbiet materacami wysłany.
— Czy będziesz jadł ze mną śniadanie, parne Briquet? — spytał dom Modest.
— Być może, księże przeorze.
— Nie powinieneś gniewać się na mnie, panie Briquet, jeżeli niemogę poświęcać dla ciebie wszystkich chwil moich, jakbym pragnął tego...
— A któż u dyabła!... żąda chwil twoich, księże przeorze?... do pioruna!... ja nawet twojego śniadania nie żądałem, sam je ofiarowałeś.
— Zapewne, panie Briquet — odpowiedział dom Modest z niespokojnością, którą usprawiedliwiał dosyć pewny ton mowy Chicota — tak jest, bezwątpienia, ja sam ci je ofiarowałem, ale...
— Ale sądziłeś, że nie przyjmę?..
— O!.. nie. Przecie wiesz parne Briquet, że nie zwykłem politykować...
— Człowiek twojego znaczenia, księże przeorze, przybiera wszelkie zwyczaje, jakie tylko przybrać pragnie — odparł Cbicot z właściwym sobie uśmiechem.
Dom Modest spojrzał nań, mrugając.
Żadną miarą nie mógł odgadnąć, czy Cbicot żartuje, czy też mówi na seryo.
Chicot wstał.
— Dlaczegóż wstajesz, panie Briquet?...
— zapytał Gorenflot.
— Bo odchodzę.
— A dlaczegóż odchodzisz, kiedy powiedziałeś, że będziesz jadł ze mną śniadanie?..
— Naprzód, ja tego niepowiedzialem.
— Przepraszam, ja sam cię zapraszałem.
— A ja odpowiedziałem: „być może”, co bynajmniej nie znaczy: „tak jest”.
— Czy gniewasz się?...
Chicot roześmiał się.
— Ja miałbym gniewać się — rzekł — a za co?... Czy za to, żeś pan bezwstydny, nieuk i grubianin?... O!.. kochany księże przeorze, zbyt już dawno znam cię, iżby mię twoje drobne niedoskonałości obrażać miały.
Gorenflot, jak piorunem rażony tym naiwnym przycinkiem gościa swojego, otworzył usta i wyciągnął ręce.
— Bywaj zdrów, księże przeorze — mówił dalej Chicot.
— O! nie odchodź odemnie.
— Podróży mojej opóźniać nie mogę.
— A więc wyjeżdżasz?..
— Wyjeżdżam z polecenia króla.
Gorenflot spadał z przepaści w przepaść.
— Z polecenia króla!... — zawołał — a więc widziałeś go znowu?..
— Widziałem.
— I jakże cię przyjął?..
— Z największą radością; o!... on ma dobrą pamięć, chociaż jest królem.
— Z polecenia króla — wyjąkał Gorenflot — a ja bezwstydny, nieuk i grubianin!
Serce jego ściągało się niby balon igłą przekłóty, z którego powietrze ulata.
— Bywaj zdrów, księże przeorze — powtórzył Chicot.
Gorenflot podniósł się z fotela i szeroką ręką przytrzymał zbiega, który wyznać należy, łatwo zezwolił na dokonanie tego gwałtu na osobie swojej.
— Czekaj.... porozumiejmy się — rzekł przeor.
— Względem czego? — spytał Chicot.
— Względem twojej dzisiejszej drażliwości.
— Ja jestem dzisiaj taki jak zawsze.
— Nie.
— Pan się śmiejesz i ja również; pan dąsasz się i ja czynię to samo.
— Nie, nie, nie!..
— Tak, tak, tak!..
— No!... zgoda, przyznaję, byłem roztargniony.
— Doprawdy?
— Ale ty będziesz pobłażliwy dla człowieka obciążonego najprzykrzejszą pracą?.. Dla Boga!.. ja już myślę, że głowę straciłem!... kierować tutejszym przeoratem, jest jedno, co rządzić prowincyą. Zważ przecie, iż rozkazuję dwustu ludziom, że zarazem jestem ekonomem, budowniczym, intendentem; a obok tego pełnić muszę moje duchowne obowiązki.
— O!.. to rzeczywiście za wiele, na niegodnego sługę bożego.
— Po cóż ta ironia, panie Briquet — rzekł Gorenflot — czyliż zapomniałeś już o chrześciańskiej miłości bliźniego?...
— Alboż ja kiedy o niej pamiętałem?
— Uważam także, iż zazdrość tobą powoduje; strzeż się, zazdrość to grzech śmiertelny.
— Zazdrość!... A czegóż ja zazdrościć mogę?... pytam księdza przeora.
— Hm! mówisz sobie: przeor Dom Modest Gorenflot coraz wyżej się wznosi; jest na drodze postępu...
— A ja przeciwnie, jestem na drodze wstecznej, nie prawdaż?... — szyderczo odparł Chicot.
— Jest to wina twojego fałszywego stanowiska, panie Briquet.
— Księże przeorze, przypomnij sobie słowa Ewangelii.
— Które?
— Kto się podwyższa, poniżon będzie, kto się poniża, podwyższon będzie.
— Ba!.. — rzekł Gorenflot.
— Masz tobie, oto ten heretyk powątpiewa o tekście pisma Świętego — zawołał Chicot załamując ręce.
— Heretyk!.. — powtórzył Gorenflot — tylko hugonoci są heretykami.
— No, to niewierny.
— E!... dajmy pokój, lecz co przez to obciąłeś rozumieć, panie Briquet?.. bo doprawdy nie pojmuję ciebie.
— Nie, tylko że wyjeżdżam i że przychodzę z pożegnaniem. Bywaj mi zatem zdrów dom Modeście.
— Ty mię tak nie opuścisz.
— Owszem, dlaczego nie!
— Ty.
— Tak jest, ja.
— Przyjaciel?
— Wielkość nie ma przyjaciół.
— Ty, Chicot?
— Ja już nie jestem Chicot, wszakżeś mi to przed chwilą zarzucał.
— Ja, a kiedy?
— Kiedy wspomniałeś o mojem fałszywem stanowisku.
— Zarzucałem!... A!.. jakże się dzisiaj wyrażasz!...
I przeor zwiesił tłustą głowę, której trzy podbródki spłaszczyły się w jeden, przygniecione do szyi bawolej.
Chicot patrzył nań z pod oka i dostrzegł, że blednie.
— Do widzenia i bez urazy za to, że powiedziałem prawdę.
I chciał wyjść.
— Mów mi co tylko zechcesz, panie Chicot — rzekł dom Modest — ale nie patrz na mnie takim wzrokiem.
— A!... a!... już późno.
— Owszem, jeszcze czas!... Przecież, cóż u dyabła, na czczo odjechać nie możesz, to nie zdrowo, sam mi to nie raz mawiałeś!... A zatem, śniadajmy razem!....
Chicot postanowił od razu odzyskać utracone korzyści.
— Nie, na honor, nie!... wy tu bardzo niesmaczne jadacie.
Gorenflot odważnie wytrzymał wszelkie napaści, ale tej oprzeć się nie mógł.
— U mnie niesmaczno jadają?... — wyjąkał pognębiony.
— Tak przynajmniej sądzę — rzekł Chicot.
— Może narzekałeś na ostatni obiad?
— Jeszcze dotąd smaku w ustach dojść nie mogę, pfe!..
— Powiedziałeś pfe!... — zawołał Gorenflot, wznosząc ręce ku niebu.
— Tak jest, powiedziałem pfe — śmiało powtórzył Chicot.
— I cóż ci niesmakowało?... powiedz.
— Wieprzowe kotlety niegodnie były przypalone...
— O!..
— Faszerowane uszy nie trzeszczały w zębach.
— O!..
— Kapłona z ryżem wodą czuć było.
— Sprawiedliwe nieba!
— Rakowej zupy nie odszumowano.
— Litości!
— Na sosach była tłustość, która mi dotąd w żołądku pływa.
— Chicot!.. Chicot!.. — jęknął dom Modest, tonem konającego Cezara, gdy mówił do mordercy swojego: Brutusie! Brutusie!
— A przytem ksiądz przeor dla mnie czasu tracić nie może.
— Ja?
— Wszak powiedziałeś, że jesteś zatrudniony, tak czy nie?... Jeszcze ci tylko brak tego, abyś kłamcą został.
— E!... zatrudnienie na później odłożyć można. Mam tylko przyjąć prośbę od pewnej kobiety, nic więcej.
— To przyjmij.
— Nie!.. nie!.. kochany panie Chicot!.. chociaż przysłała mi sto butelek wina sycylijskiego.
— Sto butelek sycylijskiego wina?
— Nie przyjmę jej, chociaż to musi być zapewne jakaś znakomita dama; nieprzyjmę, bo ciebie tylko przyjmować pragnę, kochany panie Chicot. Ta znakomita dama, która mi beczkami przysyła sycylijskie wino, chciała zostać moją penitentką. Otóż!... jeżeli pragniesz tego, odmówię rad duchownych, każę jej oświadczyć, aby sobie wybrała innego spowiednika.
— I uczynisz to wszystko?...
— Dla tego abym mógł z tobą zjeść śniadanie, kochany panie Chicot, abym naprawił błędy, jakich się względem ciebie dopuściłem.
— Błędy twoje pochodzą z twojej wścieklej dumy, dom Modeście.
— Upokorzę się, kochany przyjacielu.
— Z twojego nikczemnego lenistwa.
— Chicot, Chicot, od jutra zacznę martwić ciało moje, bo każę codzień odbywać wojenne ćwiczenia moim zakonnikom.
— Wojenne ćwiczenia, twoim zakonnikom?.. — rzekł Chicot wytrzeszczając oczy — i jakież to ćwiczenia, czy z widelcem?
— Nie, z bronią.
— Ćwiczenia z bronią?
— Tak jest, bo przecież komenderować, to rzecz bardzo utrudzająca.
— Komenderujesz wojennemi ćwiczeniami Jakobitów?
— A przynajmniej komenderować będę.
— Od jutra?
— Od dziś zaraz, jeżeli tego pragniesz.
— Komuż to przyszło na myśl, nakazywać mnichom obroty wojenne?
— Mnie, jak się zdaje — odrzekł Gorenflot.
— Tobie!?.. niepodobna.
— Owszem, bo nawet wydałem stosowne rozkazy bratu Boromeuszowi.
— Któż jest ten brat Boromeusz?
— A! prawda, ty go nieznasz.
— Cóż to za jeden?..
— Nasz podskarbi.
— Jak to, masz podskarbiego, którego ja nieznam?
— Zostaje tu dopiero od czasu twojej ostatniej bytności.
— Z kąd przybył ten podskarbi?
— Zalecił mi go książę kardynał Gwizyusz.
— Osobiście?
— Listownie... kochany panie Chicot, listownie...
— Czy to ten z orlą twarzą, którego widziałem na dole?
— On sam.
— Który mię tu oznajmił?..
— Tak jest.
— O!... ho!... — mimowolnie zawołał Chicot — jakież posiada przymioty ów podskarbi, tak żarliwie protegowany przez księcia kardynała?...
— Rachuje jak Pythagores.
— I to za jego radą zaleciłeś wojenne ćwiczenia?...
— Tak, przyjacielu.
— To jest, on ci podał projekt uzbrojenia twoich zakonników, nieprawdaż?...
— Nie, kochany panie Chicot, to mój wyłączny pomysł.
— A jakiż cel tego pomysłu?
— Cel uzbrojenia braciszków.
— Tylko bez pychy, zatwardziały grzeszniku, pycha, to grzech śmiertelny, to nie jest wcale twój pomysł.
— Mój czy jego, tego już dobrze niepamiętam. Ale nie, nie, stanowczo mój, zdaje się nawet, że z tego powodu wyrzekłem łacińskie zdanie, bardzo słuszne i świetne.
Chicot przysunął się do przeora.
— Łacińskie zdanie, ty, kochany księże przeorze — powiedział — a niepamiętasz jak brzmiało?...
— „Militat spiritu”.
— „Militat spiritu, militat gladio”.
— To, to właśnie — zawołał uradowany dom Modest.
— No — rzekł Chicot — niepodobna uniewinnić się lepiej od ciebie, dom Modeście, dlatego przebaczam ci.
— O!... — rzekł rozrzewniony Gorenflot.
— Tyś zawsze moim przyjacielem, moim prawdziwym przyjacielem.
Gorenflot otarł łzę.
— Ale śniadajmy, dla śniadania pobłażliwym będę.
— Słuchaj — rzekł Gorenflot w zachwyceniu — każę powiedzieć bratu kucharzowi, że go do więzienia wtrącę, jeżeli nam królewskiej uczty niezastawi.
— Czyń co chcesz, kochany księże przeorze, jesteś tu panem.
— Odpieczętujemy kilka butelek naszej penitentki.
— Udzielę ci mojego świata w tej mierze, kochany przyjacielu.
— Niechże cię uściskam, mój Chicocie!..
— Dobrze, tylko nie uduś mię... pomówmy oto raczej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.