Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Odpowiedź brzmiała:
„Pascal Saunier, odbierał listy i małe sumki pieniężne z Paryża, od niejakiej Angeli Martin. Jakób Lagarde nie otrzymywał ani listów ani pieniędzy, dopiero na kilka tygodni przed zwolnieniem, otrzymał wezwanie rejenta Joigny, ażeby się zgłosił tam w jakimś interesie... Nie wiemy jak się ten rejent nazywa. —Opuszczając więzienie, Saunier miał trzysta franków, a Lagarde pięćset.“
— Widzi pan prefekt, — wykrzyknął Rajmund, którego oczy zabłysły — oto co nas objaśnia i działać pozwala... Potrzeba wyszukać owej Angeli Martin. Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że pierwsza wizytę po przybyciu do Paryża, złożyli łotrzykowie tej kobiecie. To kura co znosi złote jaja....
— Jedziesz więc do Joigny?
— Jadę, panie prefekcie.
— Kiedy?...
— Dziś wieczorem, jeżeli trafię na pociąg, lub... jutro... jak najwcześniej... Prosiłbym pana prefekta o parę słów do sądu w Joigny, bo zapewne będę potrzebował jego pomocy.
— Zaraz piszę.
Dygnitarz zabrał się do pisania — a Rajmund w czasie tego przeglądał rozkład jazdy kolei żelaznych.
Najwcześniejszy pociąg odchodził o ósmej wieczorem i przybywał do Joigny o dziesiątej minut piędziesiąt pięć.
Lubo było to już za późno do rozpoczynania poszukiwań, Fromental postanowił jednakże pojechać tym pociągiem, ażeby nazajutrz rano módz się przedstawić prokuratorowi rzeczpospolitej, i zażądać pomocy komisarza policyi do rozpoczęcia śledztwa.
— Cóżeś postanowił?... zapytał prefekt, oddając Fromentalowi list przygotowany.
— Jadę wieczorem.
— Bardzo dobrze... Oto pieniądze na koszta podróży i poszukiwań, — dodał dygnitarz podając Rajmundowi rulon złota.
— Nie oszczędzaj, zmiłuj się, nie oszczędzaj!... Za jakąbądź cenę musimy raz skończyć te rzeczy... Wydam rozkazy, ażeby zaraz od dzisiaj zajęto się Angela Martin.
Fromental wziął depeszę i wyszedł tak uradowany, jak nie był od niepamiętnych już czasów.
Był zupełnie przekonanym, że trafili na ślad i to na dobry!...
Chociaż miał być nieobecnym zaledwie kilka godzin, poszedł do domu, wziął sakwojaż, zjadł pospiesznie obiad i udał się na kolej Lyońską.
Punkt o ósmej pociąg pospieszny unosił go z Paryża.
Pozostawmy go, a powróćmy do Petit-Castel, gdzie syn hrabiny de Chatelux był uwięziony.
Po atakach wściekłości i czarnej rozpaczy, jakim byliśmy obecni, nieszczęśliwy młodzieniec padł na posłanie trzęsąc się z zimna, z głową pałającą, z szumem w uszach.
Opanował go ciężki sen letargiczny, z którego się dopiero po kilka godzinach przebudził.
Gorączka zupełnie go opuściła.
Myśl miał spokojną, umysł trzeźwy.
Przypomniał sobie najdokładniej każdą rzecz przed swojem uwięzieniem.
Spojrzenie rzucone do okoła dostatecznem było, ażeby go przekonać, iż znajdował się w piwnicy, której zimno, wilgotne powietrze przejmowało go do kości.
Przypomniał sobie jeden po drugim wszystkie fakta, jakie go spotkały po przybyciu do tego nieznanego domu — i doszedł do przekonania, iż doktór Thompson chciał wywrzeć zemstę nad nim.
Zdawało mu się nieprawdopodobnom, ażeby jego uwięzienie trwało długo. Jak tylko zostanie wolnym, doktór amerykański będzie się musiał tłomaczyć przed trybunałami francuskimi.
Przyszło mu znowu na myśl, że może czyhają na jego życie, ale znów tę myśl odepchnął od siebie.
Nie mogli przecie wyrzec się jego śmierci, skoro nie pozwolili mu umierać z głodu, skoro zaopatrzyli go w posiłek.
Zbliżył się do stolika.
Leżał na nim chleb, zimne mięsiwo, owoce, ciasta, stały butelki z winem.
— No — rzekł Fabian z przymuszonym uśmiechem — wszystko to widocznie żarty. Doktór postanowił mnie przestraszyć!... Koncept nieszczególny, ale nie ma się czego obawiać...
Na boku spostrzegł butelkę z pięknym żółtawego koloru płynem, odkorkował ją i przytknął do nosa.
— Olej do palenia!... a... i knotki także... — mruknął zobaczywszy pudełko, jakie przyniosła była Angela. Zdawałoby się to dowodzić, że chce moje uwięzienie przedłużyć.. No, dolejmy oleju do lampki i zmieńmy knotek...
Młody człowiek, najzupełniej pewny, że to żarty, zaczął brać wszystko weselej.
Jedna go myśl jednakże niepokoiła, mianowicie to, że matka musiała być śmiertelną przejęta trwogą. Trzymał w tajemnicy swoje wizyty a doktora Thompsona. Hrabina nie wiedziała nic o jego miłości, niepodobna jej zatem było domyślić się powodu nieobecności syna... Najpewniejsza być musiała, że nie żyje, że stał się ofiarą jakiegoś przypadku czy zbrodni... Jakże znieść się z nią, jak ją uspokoić jednem choćby słowem? Doprawdy że zwaryuje, albo umrze, jeżeli się ta straszna sytuacya przedłuży, ale czy się przedłuży?...
Uspakajał się trochę w tym względzie.
Nie podejrzewał ani Angeli, ani Marty, ażeby były wspólniczkami doktora i przyłożyły rękę do tego co się stało — i przypuszczał, że nieomieszkają przyjść mus pomoc.
— Od jak dawna ja tu jestem?... zapytał się nagle szykując lampkę. — Olej się prawie wypalił... upłynęło więc sporo czasu...
Wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na godzinę.
— Obie skazówki stały na dwunastej.
— Południe czy północ?... — szepnął przykładając zegarek do ucha, ażeby się przekonać czy chodzi.
Zegarek szedł.
— Musi być południe... — ciągnął Fabian. — Przybyłem ta wczoraj wieczór o jedenastej... — Spałem kilka godzin!... — Zresztą żołądek mój dowodzi, że już jest późno, bo krzyczy z głodu... — No, potrzeba być filozofem?... — Jeżeli to żarty, o czem nie wątpię, to wkrótce się przecie skończą... Jeżeli przeciwnie, mam do czynienia z podstępnym wrogiem, to czekam go odważnie!... — Zacznijmy naprzód od zwiedzenia mojego zaimprowizowanego więzienia.
Uniósł lampkę i zaczął oświecać każdy kącik.
— Najzupełniejsza piwnica z okienkami zamurowanemi — rzekł. — Dla czego je zamurowano?
Czyżby w przewidywaniu, że mnie tu pewnego dnia osadzą!...
Drzwi okute blachą i bez widocznego zamku!
Wszystko to bardzo dziwne i najzupełniej niezrozumiałe!...
A tam, co ja widzę?
Oh! oh! ogniwo żelazne, coś w rodzaju arkana, wmurowane i opatrzone w łańcuchy!...
Słowo honora!... to melodramat prawdziwy. — Wyglądam jak więzień w Tour-de-Nesle... Czy przypadkiem nie jestem Baridanem? Chcę się widzieć z Orsinim i Małgorzatą de Bourgogne szczególniej z Małgorzata de Bourgogne. Ale nie ma ani jednego ani drugiej, pozostawili mnie samego!
No, nie mam co narzekać... Byli dla mnie bardzo łaskawi, skoro mnie na łańcuch nie wzięli... — ale nie przeszkadza mi to wcale utrzymywać, że tajemniczem jest to przemienienie piwnicy na loch, i to na loch średniowieczny, na moję widocznie intencyę!...
Mówiąc to sobie, Fabian dalej się rozpatrywał.
— Siennik... materac... prześcieradło, kołdra!... — Przyda mi się to wszystko bardzo w nocy, bom jest jak kość zmarznięty!...
Żywność, jaką mi pozostawiono, bardzo się prędko wyczerpie. Od tego co mi nowy zapas przyniesie, dowiem się dobrowolnie czy siłą co to znaczy.
Gdybym zawołał?
Może dzisiaj by mi odpowiedziano?
Ale nie... Marta i Angela, powrócily zapewne do Paryża z rozkazu doktora... W tej chwili pozostaje mi tylko jedno do zrobienia, jeść i dla zabicia czasu i szczególniej dla zaspokojenia dokuczającego mi głodu!
Zbliżył się do małego stolika, ale nagle przystanął.
— Jeżeli to zatrute? — pomyślał.
Dreszcze przebiegły mu po skórze.
— Ależ nie... — zawołał po chwili, wzruszając ramionami. — Byłaby to zbrodnia bezużyteczna! — Nikt na świecie nie ma interesu odbierać mi życia, a doktora nawet zazdrość nie popchnęłaby do tak podłego czynu!...
Postawił lampkę na stole, wziął krzesło, jakie mu także przyniesiono, ułamał kawałek chleba i napoczął zimne kurczą.
Apetyt jego był raczej pozorny aniżeli rzeczywisty: — jadł mało: tyle tylko, ażeby głód zaspokoić, wypił pół szklanki wina i rzucił się na łóżko, rozmyślać nad swojem dziwnem położeniem.
Głowę oparł na rękach i dumał.
Nagle, uwagę jego zwrócił jakiś głuchy hałas, który dawał się słyszeć tuż pod nim.
Wsparł się na łokciu, nadstawił uszu.
Halas nie ustawał: — dziwnej był natury.
Powiedzieć by można, że jakaś masa wody podziemnej, płynęła w szerokiej rurze.
— Co to może być? — zapytał siebie Fabian.
Natężył wszystką uwagę.
Nie tylko, że szum się nie zmniejszał, ale zdawał się powiększać.
Pan de Chatelux zerwał się z posłania, wyciągnął materac na środek piwnicy i zaczął się przypatrywać, ale ciemność zalegała ziemię.
Wziął lampkę, oświecił podłogę i zobaczył wielką płytę kamienną.
W pośrodku płyty, znajdowało się okrągłe wgłębienie, zamknięte drugim płaskim zaokrąglonym kamieniem, z wywierconym po środku na pięć centymetrów otworem.
Wyglądało to na otwór kanału zatkany blachą.
Tylko, że kamień zastępował blachę.
Fabian włożył palce w ten otwór i chciał wyrwać ten rodzaj okrąglaka z granitu.
Nie mógł nic poradzić, kamień osadzony był na cemencie, usłyszał jednak w niewielkiej odległości płynącą wodę i przez dziurę w kamieniu, zobaczył przebijające światło.
— To jakby rura wodociągowa — rzekł Fabian — zkąd ona jednakże idzie?...
Młody człowiek nie mógł sobie tego wytłumaczyć, my więc to wytłumaczymy czytelnikom naszym.
W środku jednego z trawników willi, znajdowała się duża sadzawka, zasilana wodą z odnogi Marny, przepływającej po prawej stronie parku.
Rura przeprowadzoną była pod domem, w piwnicy zrobiony był otwór, aby w danym razie można było rurę oczyścić.
— To jest wyjście — pomyślał Fabian — kamień jest przymurowany cementem, trzeba więc cement oddzielić nożem, a wtedy kamień ustapi.
W tej chwili odgłos zupełnie innej natury uderzył słuch uwięzionego.
Był to odgłos kroków jakichś.
Ktoś szedł do niego.
Po cóżby przychodził, jeżeli nie po to, ażeby go oswobodzić?...
Przeciągnął co żywo posłanie na swoje miejsce, a lampkę postawił na stole.
Drzwi się otworzyły.
Doktór Thompson trzymając w jednem ręku małą lampkę, a koszyk w drugiem, ukazał się na progu.
Był blady straszliwie.
— A! to pan! — wykrzyknął hrabia de Chatelux — dowiem się nakoniec, co za cel tego ohydnego żartu! — Pomyśl pan, że to zasługuje na gorsze nazwisko jeszcze...
— Powiem pana zaraz to, co sobie życzysz wiedzieć... Dla tego tylko przyszedłem tutaj — odrzekł zimno Jakób, stawiając lampkę na stole, a koszyk na ziemi.
— Czy to ta w tej piwnicy, zamienionej na więzienie, masz pan zamiar rozmawiać się zemną? — zawołał Fabian.
— W tej piwnicy.
— Te się pan mylisz, bo ja tu ani minuty nie pozostanę dłużej.
Rzekłszy to, młody chłopak rzucił się do drzwi w pół otwartych.
Ale znalazł się na wprost Jakóba, który jednym susem stanął pomiędzy drzwiami a nim i wymierzył mu lufę rewolweru prosto w piersi.
— Jeżeli postąpisz krok jeszcze, to cię jak psa zabiję! — krzyknął pseudo-Thompson.
— Więc to, co nazywałem żartem, jest właściwie zbrodniczą zasadzką?...
— Nazywaj to sobie, jak ci się podoba — nie sprzeczam się o nazwę!... — Jedno tylko ci pozostaje, uspokoić się... i porozmawiać ze mną...
— Ja chcę ztąd wyjść!...
— Nie wyjdziesz!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.