Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Pascal wszedł i zamknął drzwi za sobą.
Jakób był poprostu zdumiony.
— Ty! tutaj... ty?... Nie dowierzałem uszom, a teraz oczom własnym nie dowierzam.
— Więc powróciłeś... a interes załatwiony?...
— Potem się porozumiemy — rzekł Pascal.
Doktór powrócił do ciepłego jeszcze łóżka i z łokciami opartemi o poduszki czekał, czem mu wspólnik jego wytłumaczy powód swego spiesznego powrotu. Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux rzucił się na fotel.
— Przede wszystkiem objaśniam, żem jeszcze nic nie załatwił...
— Dla czegóż więc powróciłeś?
— Zaraz na tę wiadomość podskoczysz...
— Podskoczę? — powtórzył Jakób. Czyby Marta Berthier umarła albo zginęła bez wieści?
— Żyje i wiem gdzie się znajduje...
— A więc... to czego nie zrobiłeś wczoraj, zrobisz jutro i po wszystkiemu...
— Istnieją trudności, które ty sam może gdy je poznasz, uznasz za niepodobne do zwalczenia...
— Ja, cóż znowu?... Czyż ja cofam się kiedykolwiek i przed czemkolwiek?
— Kto to wie?
— Mów-to prędzej bo umieram z niecierpliwości! Po co to wszystkie przedmowy?...
— Dla tego, że boję ci się powiedzieć Jakób Lagarde wzruszył pogardliwie ramionami.
— Mów jednakże!... Wiadomo ci, że ja się tak łatwo nie przerażam!...
— Kto to wie?...
— Ja wiem, a to wystarcza...
— Uzbrój się w silną wolę... w odwagę...
— W silna wolę?... w odwagę?... Dla czego?... Z jakiego powodu?
— Zadam ci cios okrutny...
— Dosyć jestem silnym ażeby go przetrzymać.
— Boleśnie dotknę twego serca...
Jakób zaczynał doświadczać pewnego niepokoju.
— Mego serca? — powtórzył, nadrabiając miną — boleśnie zranisz moje serce?.. Nie... widzę że zwaryowałeś... Jeżeli Szwajcarya wywiera podobne skutki na wszystkich podróżników, udających się do niej we własnych interesach, lepiej nie przejeżdżać wcale granicy!... Skończ już raz... mój kochany... Czy widziałeś Martę Berthier i jej matkę?
— Nie.
— Dla czego?
— Opuściły Genewę po sprzedaniu małego magazynu strojów, z którego żyły...
— Kiedy wyjechały?
— W maju bieżącego roku.
— Ślad ich znalazłeś jednakże?
— Bez najmniejszej trudności.
— Gdzie się udały po opuszczeniu Genewy?
— Do Paryża.
— Więc są w Paryżu?
— Matka zachorowała w drodze i musiały się zatrzymać...
— Gdzie?...
— W Joigny.
— Jakób Lagarde zbladł śmiertelnie.
— W Joigny!... mruknął — w Joigny?...
— Stanęły tam, ciągnął Pascal, na przedmieścia da Pont w oberży Martin Pecheur.
— Do pioruna! — krzyknął pseudo-Thompson zaciskając ręce gwałtownie, ależ to historye Marty Grand-Champ opowiadasz mi w tej chwili...
— Tak, bo nasza Marta, jest tą Martą Berthier, której poszukujemy... Matka jej wyszła za mąż za genewczyka nazwiskiem Grand-Champ...
Jakób z bladego stał się sinym.
— Co znowu? — przesadzasz — to niepodobne do prawdy...
— To najprawdziwsze z tem wszystkiem.
— Marta — szepnął doktór z błędnemi oczyma — Marta jest jedną ze sukcesorek hrabiego de Thonnerieux?...
— I naturalnie, jest jako taka, skazaną razem z innemi!... rzekł Pascal wpatrując się w oczy wspólnika.
Lagarde zerwał się na równe nogi i wykrzyknął:
— Skazana! — dla czego?...
— Bo posiada medal, który jest nam potrzebny, a którego nie dostaniemy bez wyekspedyowania jej do lepszego świata.
Jakób zaczął się śpiesznie ubierać, słuchając pilnie tymczasem co mówił ex-sekretarz nieboszczyka hrabiego.
Nagle stanął przed nim z rękami skrzyżowanemi na piersiach, z głową podniesioną, drżącemi asty i piorunami w oczach.
— Marta nie umrze, słyszysz? — rzekł głosem świszczącym, ponurym. — Włos z głowy jej nie spadnie! — Wyrzeknę się raczej poszukiwanych milionów... Marta zagrożona!... Biada temu, ktoby ją zaczepił!... Będę jej bronił do ostatniej kropli krwi... rozumiesz?... Marta nie umrze bo...
— Bo ją kochasz! — zawołał Pascal — czy myślisz, że to tajemnica dla mnie?... Już od dawna domyślałem się tej miłości...
— A więc tak!... kocham ją z całej duszy i wszystkich sił moich... Kocham ją tak, iż nie przypuszczałem nawet, ażeby można tak kochać! — Ona jest dla mnie wszystkiem!...
— Dla tego też wróciłem zaraz gdym się dowiedział, że Marta Berthier to właśnie Marta Grand-Champ!... Dla tego ci też z góry powiedziałem, że podskoczysz na wiadomość jaką przywiozłem z drogi, dla tego powiadam ci Jakóbie, jesteśmy zgubieni!...
— Zgubieni? — powtórzył doktor. Dla czego zgubieni?...
— Dla tego, że dążymy do przepaści. Miłość cię opanowała i zaślepia! Dla tej miłości wyrzekasz się wszystkiego cośmy dotąd zrobili. Przelanej krwi, której każda kropelka miała się dla nas zamienić w złoto, już teraz nie bierzesz wcale w rachubę... Jesteś niby Samson, gdy nożyczki Dalili dotknęły włosów jego... Lecisz w przepaść powtarzam ci i ciągniesz ze sobą swoich wspólników...
— Wszystko to melodramatyczne frazesy — odrzekł szyderczo Jakób.
— Nie melodramatyczne to wcale, bo ta miłość jest zgubą twoją i naszą!... Chcesz porzucić zamiary prawie że już spełnione, chcesz się wyrzec najświetniejszej przyszłości, dla ocalenia Marty...
— Niczego nie zaniedbam!... niczego się nie wyrzekam!... Możemy oszczędzić to dziecię, a mimo to dojść do zamierzonego celu...
— Nie, nie możemy!... Zostawić Martę przy życiu, to narażać się na nieustanne niebezpieczeństwo!...
— Dowiedź mi tego!...
— Bardzo łatwo mi to przyjdzie! — Potrzeba nam medalu Marty, ażeby dołączyć go do tych, które już posiadamy, albo wkrótce posiadać będziemy, i ażeby rozwiązać zajmującą nas zagadkę...
— Przyznaje... zbieramy wszystkie medale i dostajemy w ręce ukrytą fortunę. Zostajemy bogaczami. Ale śledztwo w sprawie Jeroma Villard, oskarżonego o kradzież testamentu hrabiego jest już na ukończeniu i sprawa niedługo sądzoną będzie.
Naturalnie, że sąd roztrząsać będzie najmniejsze szczegóły z życia hrabiego de Thonnerienx...
Naturalnie, że będzie mowa i o tych dzieciach urodzonych w tym samym dniu co hrabianka de Thonnerieux, o tych dzieciach, z których każde otrzymało medal złoty, a które jedno po drugiem zostały wymordowane i ograbione z medali.
Wśród obecnych okoliczności potrzeba było całej twojej sztuki, całej zręczności i siły woli, ażeby zwrócić policyę z drogi, którą postępowała, ale na którą może powrócić jednakże!... Kto wie czy nie zechce zająć się poszukiwaniem owych dzieci, więc co będzie gdy ich nie znajdzie, albo raczej gdy znajdzie Martę tylko?... Zawezwą ją do sądu i zaczną badać i dowiedzą się oczewiście, że wchodząc do naszego domu, miała medal, ale że go jej u nas ukradziono...
Zauważ także, że byłeś w stosunkach z Reném Labarre, Pawiem Fromentalem i Fabianem Chatelux... trzema obdarowanymi, zauważ to, bo to ważne!... Najmniejsze podejrzenie dokąd nas zaprowadzi?... Odpowiedz mi na to pytanie jeżeliś w stanie?... Powiesz, że to wszystko przypuszczenia tylko?...
Dobrze, niech i tak będzie.... zgadzam się na to, ale twierdzę za to, że to co dziś jest przypuszczeniem, jutro stać się może rzeczywistością okrutną.
Marta, gdyby cokolwiek podejrzewała, stała by się wrogiem naszym, bo z pewnością nie chciałaby być naszą wspólniczką...
— Marta stałaby się nieprzyjaciółką naszą?... wykrzyknął Jakób.
— Nie inaczej!... kto wie nawet, czy już dziś nią nie jest... W każdym razie bądź pewnym, że już teraz oburza się na twoje do niej pretensye, bo cię nie kocha wcale.
Jakób zadrżał od stóp do głów, głęboka zmarszczka wystąpiła mu na czoło.
— Zkądże wiesz, że mnie nie kocha? zapytał.
— To bije przecie w oczy.
— Więc mnie pokocha może później...
— Nigdy! i to z najprostszej przyczyny.
— Z jakiej?...
— Ża kocha kogo innego.
Pseudo-Thompson poruszył się z wściekłością.
— Podejrzenie! mruknął następnie.
— Nie, pewność!...
— Któż ci powiedział o tem?...
— Nikt. — Sam to zaobserwowałem... I dodam, że ażeby tego nie widzieć, to trzeba dobrowolnie robić się ślepym...
— Utrzymujesz więc, że wiesz w kim się kocha?...
— Naturalnie.
— W kimże takim?...
— W Pawle Fromentalu... Przyznaj się z ręką na sercu, czy nie domyślałeś się tego także trochę?...
— Przeczuwałem...
— To przynajmniej...
— Ale ja jestem panem, Fromental jest skazanym!...
Teraz Pascal z kolei ruszył ramionami.
— Jeżeli sprzątniemy Pawła — to Marta umrze z rozpaczy...
— Nie umiera się tak na poczekaniu! Pocieszy się... zapomni... Marta do mnie będzie należeć...
— Nigdy... chyba, że użyjesz podstępu lub przemocy.
— Ani jednego, ani drugiego...
— No to przywdziej zaraz od dziś żałobę... — Ja znam dobrze Martę... Studyowałem ją bardzo gorliwie... Pomimo anielskiej niby dobroci, posiada nie mało energii i nadzwyczaj silną wolę... Gdy zabraknie Fromentala, który ją wiąże do życia... gdy się przekona, że cię nie będzie mogła uniknąć, odbierze sobie życie.
— Ta-a-ak?... — A więc, jeżeli mnie nie kocha, jeżeli nigdy nie ma być moją, to nie będzie niczyją inną!... Musi umierać.
— Brawo!... odnalazłem cię nareszcie!...
Jakób opuścił głowę, a twarz jego przybrała wyraz okrutny.
— Tak — powtórzył ponuro — będzie moją albo zginie...
— Teraz pomówmy ze sobą poważnie — odezwał się Pascal — miłość, uczucie marne, odłóżmy na bok na chwilę...
Psoudo-Thompson dał znak, że gotów słuchać.
Ex-sekretarz hrabiego zaczął:
— Nigdy na szyi Marty, nie zauważyłem żadnej wstążeczki, żadnego łańcuszka lub sznureczka, na którym miałaby zawieszony medal, otrzymany w dzień urodzenia...
— Ani ja także...
— Cóż więc może to znaczyć?...
— Może go ma w szkatułce w której przechowywa drobne kosztowności jakie odemnie dostała...
— Trzeba by się przekonać o tem...
— Chciałbyś go zabrać?...
— Nie... chciałbym go zobaczyć tylko, boć my medalów nie potrzebujemy wcale... nam dość, gdy będziemy wiedzieli wyryte na nich wyrazy...
— To prawda! to prawda! — wykrzyknął Jakób z błyskiem radości w oczach. — Marta nie potrzebuje podzielać losu innych współsukcesorów, bo medal pozostanie w jej posiadaniu. Nikt nas nie będzie podejrzewać! — Widzę w tem nawet okoliczność która może zupełnie zbić z tropu policyę, gdyby wpadła znowu na niego...
— Duszo słaba! serce kurczęcia!... już się więc cofasz znowu od postanowienia powziętego przed chwilą...
— Chciałbym oszczędzić Martę!...
— A to ją sobie oszczędzaj, ale przynajmniej nie daj się wykierować na głupca, to znaczy nie oszczędzaj jej dla Fromentala. Między nami powiedziawszy, byłoby to za naiwne! — W każdym razie dowiedzmy się przedewszystkiem, gdzie się obraca jej medal... — Angela może wchodzić do twej pupilki, kiedy się jej tylko podoba... jej więc trzeba polecić dokonanie rewizyi... — Czyś jest tego samego zdania?...
— Zapewne! — Tylko zapowiedz jej, aby jak najdokładniej skopjowała wyryte na nim wyrazy.
— O to bądź spokojny... — Coś postanowił we względzie Fabiana de Chatelux?...
— Czekam, aż tu będzie jeszcze z kilka razy i aż bardziej rozmiłuje się w Marcie... Gdy spostrzegę, że będzie gotów być posłusznym Angeli, będę działał.
— Chciałeś, ażeby wszystko było w przeciągu ośmiu dni skończone, a już trzy upłynęły...
— Przez pięć pozostałych bardzo wiele zrobić można! — Czterdzieści ośm godzin prędzej czy później, to bagatela w tym razie.
— Jakóbie, mój przyjacielu, bądź ostrożnym — odezwał się poważnie Pascal —zaczynasz mnie niepokoić! — Przed chwilą wydawałeś mi się być na drodze de wyleczenia, a teraz znowu w stan niebezpieczny zapadasz!... — Widzę, żeś ciągle jest zhypnotyzowany przez miłość!... — Pomyśl, że ja idę tą samą co i ty drogą! Pomyśl, żeśmy sobie zaprzysięgli dojść w dobrej zgodzie do końca, pomyśl, że mam ci prawo o tem przypomnieć. Jakóbie, ty nie jesteś samowładnym przecie panem!...
— Nie zapominam o tem wcale — odrzekł pseudo-Thompson.
Rozmowa została przerwaną, bo Angela się ukazała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.