Czerwony testament/Część trzecia/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pascal odkorkował butelkę, nalał szklankę i podał la Fouin’owi, który duszkiem ją wychylił.
— Ah! sapristi, już mi lepiej, już się czuję silniejszym!... Teras idzie o to, żeby zapakować narzędzia do czółna dostać się do miejsca w którem łowić będziemy, zanim noc zapadnie.
Zabrali się do przeniesienia narzędzi i żywności.
— Czy mamy wszystko co potrzeba do przynęty? — zapytał mechanik.
— Mamy.
— No to w drogę....
Odbili od brzegu i popłynęli w miejsce wskazane przez Boulenois.
Noc stawała coraz czarniejszą ― była to noc pochmurna, bez gwiazd i księżyca.
Wśród tych ciemności, zaledwie odróżnić było można sylwetki gęstych drzew w Petit-Castel.
Przywiązali statek.
— Zarzućmy przynętę... — rzekł la Fouine — a następnie przetrąćmy cokolwiek...
Wrzucili w Marnę sporą ilość gałeczek z ziemi, przetykanych czerwonemi robaczkami i gotowanemi ziarnkami zboża.
Potem zabrali się do chleba i kiełbasek, oblewając je suto picolem.
Łyk konisku stanowił deser; dobrze przygotowane wędki zapuszczone zostały w wodę.
Cisza była zupełna.
Żadnego najmniejszego wiatru.
Oprócz słabego plusku, odbijającej się o brzegi wody, nie było słychać nic zgoła.
Co pół godziny dochodził zdala świst lokomotywy i szmer pędzącego pociągu, a potem znowu zalegała cisza.
Połów nocny nie dobrze się zapowiadał.
Ryby nie brały.
Obu rybakom czas dłużył się piekielnie, więc dla rozrywki popijali albo raczej jeden popijał, bo Pascal Saunier korzystał z ciemności i udawał tylko że pije, a używał próżnej szklanki.
Juljusz Boulenois przeciwnie, żłopał jak bąk, a pomimo to trząsł się od zimna, bo noc była bardzo chłodna.
Dla rozgrzewki, zażądał butelki z wódką, pociągnął porządnie co się nazywa i wziął się znowu do wędki, ale zaczęło go ogarniać ogólne odrętwienie; zaczęło mu się mieszać w głowie, sen go zdejmował.
Pascal, siedzący obok, Pascal, którego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, spostrzegł, że Julek opuścił naraz głowę na piersi i na wznak się przewrócił.
Jednocześnie głośne chrapanie świadczyło, że zasnął głęboko.
Ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux miał na ustach zły jakiś uśmiech, wykrzywił się jak dzikie zwierzę.
Porzucił wędkę, która też poszła z wodą, wyjął z kieszeni sztylet, korek wrzucił do Marny i zaczął nadsłuchiwać.
Juljusz Boulenois nie przestawał chrapać.
Ostrożnie i bardzo delikatnie, Pascal wsunął mu lewą rękę za koszulę i pochwycił sznurek, na którym medal był zawieszony.
Jednocześnie uzbrojona ręka prawa opadła pomiędzy łopatki śpiącego.
Sztylet napotkał jakąś przeszkodę.
Szpiczasty koniec się ułamał, ale mimo to część ostrza weszła w ciało.
Obudzony w ten sposób la Fouine, uniósł się i z krzykiem, chwycił drżącemi rękami za ubranie Pascala, aby powstać na nogi i rozpocząć z nim walkę.
Złe stąpnięcie, pozbawiło go równowagi.
Upadł na brzeg czółna, pociągając za sobą, Sauniera, który ciągle trzymał za sznurek od medalu, a pociągając go ku sobie o mało nie zdusił biedaka.
Pod gwałtownym wstrząśnieniem i podwójnym ciężarem na jednej stronie, stare czółno zaczęło trzeszczeń, przechyliło się, napełniło wodą i obaj walczący runęli w Marnę.
Wszystko to odbyło się daleko prędzej, aniżeliśmy opowiedzieć zdołali.
Pascal był znakomitym pływakiem i zręcznym nurkiem i potrafiłby przepłynąć znaczną przestrzeń pod wodą, ale gdyby był w kostyumie kąpielowym.
Ubranie, w jakiem był, tamowało mu ruchy, a że miał wolną jedną tylko rękę, obawiał się, żeby nie pójść na dno.
Gwałtownem szarpnięciem przerwał sznurek trzymany w lewem ręku, pochwycił medal, włożył go w zęby, wyprostował się jak deska na kilka sekund żeby nabrać powietrza, bo mu już brakowało sił i oddechu i zaczął się oddalać od teatru tej krótkiej sceny.
Jego osłabienie nie trwało długo.
Brzeg znajdował się tuż blizko niego.
Dostał się doń po kilku poruszeniach i wyszedł z wody nadstawiając uszu.
Nic nie widział i nic nie słyszał.
Wyszedłszy na brzeg, schował medal do kieszeni i poszedł w stronę, gdzie było czółno przywiązane.
Nie było go już tutaj.
A zatem zatonęło.
Znowu się zaczął przysłuchiwać.
Milczenie panowało jak przedtem... — milczenie śmiertelne!...
— No — mruknął wszystko skończone... Teraz potrzeba tylko umykać co sił starczy... Cały się trzęsę jak w febrze... zęby mi paskudnie szczękają….. Dobre trzy kwadranse drogi mam ztąd co najmniej do lasku Vincennes... Ba! będę szedł prędko, to się rozgrzeje...
I puścił się olbrzymiemi krokami w stronę kanału, obok którego musiał przechodzić, aby się dostać na most Charenton a stamtąd do lasku Vincennes.
Wybiła północ.
Pewnym był zupełnie, że nie spotka nikogo na drodze.
Ale zaledwie uszedł brzegiem jakie dziesięć kroków, gdy nagle się zatrzymał.
Posłyszał jakiś szmer, dochodzący go od wody.
Podszedł do miejsca skąd szmer zdawał się pochodzić i zaczął nasłuchiwać.
Noc była czarna, brzeg wysoki.
Niepodobna nic rozróżnić.
Znowu jakieś chlapanie dało się słyszeć w dole i znowu ustało.
— To albo jaka wydra, albo szczury wodne wyprawiają polowanie na ryby — rzekł sobie zupełnie uspokojony i poszedł dalej, a wkrótce zniknął w ciemności.
W niespełna godzinę, minął przestrzeń oddzielającą go od mostu Charenton, a za kwadrans dojdzie do krzaków, w których ukrył swój garnitur.
Przyspieszył kroku, bo w tem ubraniu przesiąkniętem wodą, rozgrzać się nie był w stanie i nakoniec dostał się do lasu.
Zoryentował się bez trudności.
Wielka złamana gałęź, posłużyła mu za wskazówkę.
Tą to właśnie drogą, udać się powinien.
Nie pójdziemy za nim po zawinięcie, które znalazł naturalnie nietkniętem.
W dziesięć minut, przebrany od stóp do głów, porzuciwszy przemokłe łachmany, skierował się ku Daumesnil, napotkał fiakr powracający z Saint-Mandé, wziął go i kazał się zawieźć na róg ulicy Miromesnil.
Ztad pieszo dotarł do pałacu doktora Thompsona, wszedł do swojego pokoju i od razu położył się do łóżka, ażeby użyć wypoczynku, który mu był bardzo potrzebny.
Pozostawmy go śpiącego i powróćmy do tego plusku, jaki słyszał był gdy się od Petit-Castel oddalał i jaki przypisywał baraszkowania wydry albo szczurów, bardzo obfitych w tej okolicy.
Pascal grubo się mylił.
Plusk, jaki słyszał, inną miał przyczynę i ta przyczyna byłaby go dziwnie przeraziła, gdyby nie było tak ciemno i gdyby lepiej mógł się był rozejrzeć.
Słaby promyk księżyca zabłąkany pomiędzy dwie chmury, dostatecznym był aby mu ukazać ciało człowieka wyczerpanego zmęczeniem, człowieka, który się czepiał krzaków i korzeni nad brzeżnych, ażeby się nie dać porwać prądowi rzeki.
Człowiekiem tym był przyjaciel nasz la Fouine.
Skaleczony w plecy, na pół zduszony potłuczony upadkiem na czółno, zmordowany wreszcie walką w wodzie był jednak całkiem przytomny i nie miał najmniejszej ochoty umierać.
W chwili kiedy wpadł w wodę, gwałtowna nastąpiła w nim reakcya. Wytrzeźwiał zupełnie.
Sznurek zaciśnięty w około szyi, ściskał mu gardło i utrudniał oddychanie: rana pomiędzy łopatkami, sprawiała mu ból dokuczliwy, ale głowy nie tracił.
Zwinny, silny i wytrzymały na cierpienie, również jak Pascal doskonały pływak, powiedział sobie, że musi się ocalić i pewnym był, że mu to uda się z pomocą Bożą.
Najgłówniejszą było rzeczą oswobodzić się od przeciwnika, ażeby go nie utopił i pozwolić iść łotrowi na dno w razie jeżeli pływać nie umie.
Puścił więc Pascala, kopnąwszy go silnie w dodatku.
W tej właśnie chwili wspólnik Lagarda pociągnął silnie za sznurek, ażeby go zerwać.
Dokonał swego i zabrał medal.
La Fouine odzyskał swobodę ruchów.
Ogłuszony na chwilę, napił się jak dobrze wody, ale to go nic nieprzestraszało.
Wstrzymując oddech, dał się unosić prądowi, usiłując tylko utrzymać się na powierzchni i nie oddalać za bardzo od brzegu.
Po paru sekundach poczuł jednak, że go ogarnia ogromne osłabienie.
Utracił sporo krwi.
Ból w plecach stawał się coraz dotkliwszym, oddech coraz ciętszym.
Lada chwila może przyjść omdleniu, trzeba więc gwałtem dotrzeć do brzegu...
Opuścił nogi i poczuł grunt pod niemi. Woda zaledwie mu do brody sięgała.
Najdalej o dwa metry były krzaki rosnące nad brzegiem.
Zatrzymał się, żeby zaczerpnąć powietrza i nagle usłyszał odgłos kroków po nad głową.
Szedł ktoś widocznie brzegiem.
Naraz wszystko ucichło.
Pascal tu był przystanął i zaczął się przysłuchiwać.
Znowu dało się słyszeć stąpanie, które słabło stopniowo i nareszcie zniknę to zupełnie w oddali.
— To mój zabójca mechanik! — pomyślał Julek — przypuszcza, że już po mnie i ucieka!... A! szelma!... a łotr!... Cóż ja złego zrobiłem temu gałganowi?...
Powoli z trudnością wdrapał się na trawnik.
Trząsł się cały jak w febrze.
Chłodny wiatr nocny poruszający jogo mokrem ubraniem, czynił mu wrażenie okładów lodowych przykładanych do czoła.
Był tylko w koszuli i szarawarach, co było też wielkiem szczęściem dla niego, bo ciężej ubrany, byłby napewno utonął.
— Nie mogę tu tak pozostać — powiedział sobie — zawlokę się do chałupy gdzie mam na zmianę ubranie... Potem zastanowię się swobodnie... Tylko — ciągnął dalej ażeby się dostać do chałupy, potrzeba iść, a ja jestem tak osłabiony, te komar by mnie przewrócił czterema kopytami do góry... Do pioruna okrutnie mnie boli pomiędzy łopatkami! Niech dyabli wezmą, co za silnego dał mi kułaka!
Cierpiał dotkliwie, ale się podniósł i powlókł drogą prowadzącą wzdłuż odnogi Marny, na Petit-Castel — następnie minął przesmyk łączący wyspę ze stałym lądem.
Doszedł do restauracyi, do której nie raz już prowadziliśmy naszego czytelnika, i wszedł do małej chatyny pobudowanej z desek jodłowych, w której we dnie odpoczywali przewoźnicy i gdzie restaurator pozwolił mu trzymać ubranie, jakie miał na zmianę.
Ubranie to składało się ze starych aksamitnych spodni, koszuli wełnianej i wielkiej opończy w jaką się przyodziewał podczas deszczy jesiennych.
Przemienił ubranie, położył się na posłaniu z suchych liści narzuconych w jednym kącie i zaczął się zastanawiać.
Rozjaśniło mu się zaraz w głowie, skoro spostrzegł, że ma medal skradziono.
— To o ten medal chodziło łotrowi, i dla tego tak mnie ślicznie urządził... Ale zkądże on o nim wiedział?... Amadeusz Duvernay został także zabity, zamordowano i piękną Wirginię i zdarto niej medal Amadeusza... Dziwne to, bardzo dziwne... albo raczej wcale nie dziwne...
To co mi wsadził w plecy, a co ja wziąłem za kulaka, to było pchnięcie noża, medal, który obróciłem na plecy, przeszkodził uderzenia i nie pozwolił mi ad patres powędrować.
A więc mogę się pochwalić, że mi on się na coś przydał... Inaczej byłoby po wszystkiem... nie byłoby już Juljusza Boulonois.
Co to za jeden może być ten łotr jednakże?... zkąd się wziął... i gdzie się podział?...
Jutro zaraz pójdę do komisarza...