Czerwony testament/Część trzecia/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Naczelnik stacyjny odpowiedział:
Wspomniałem już pani... że pewne szczegóły pomieszczone w protokole doktora z Choisy, wywołały potrzebę ścisłego śledztwa...
— Śledztwa?... powtórzyła wdowa. — Cóż więc przypuszczają?...
Nadzorca miał właśnie odpowiedzieć, gdy zadzwoniono do drzwi apartamentu.
Julia pobiegła otworzyć i zaraz powróciła.
— Proszę pani szepnęła tajemniczo, przyszli jacyś panowie, życzą sobie pomówić z panią... Czy mam ich wprowadzić?...
Na znak potwierdzenia swojej pani, Julia wprowadziła cztery osoby.
Pani Labarre podniosła się i chwiejąco postąpiła kilka kroków na spotkanie przybywających.
Byli to: prokurator Rzeczpospolitej ze swoim sekretarzem, naczelnik bezpieczeństwa publicznego i doktór sądowy.
Dwóch agentów ubranych po cywilnemu, pozostało w pierwszym pokoju.
— Panowie!... panowie!... co się to dzieje?….. wykrzyknęła wdowa z rozpaczą. Przed chwilą przyniesiono mi zwłoki syna, a teraz sąd znowu pezychodzi do mnie!...
Czy to zbrodnia została popełnioną?... czy zamordowano moje dziecko?...
— Pani — odpowiedział prokurator rzeczpospolitej — szczegóły zapisane w protokole doktora w Choissy-le-Roi, jeżeli nie dowodzą stanowczo, to przynajmniej pozwalają się domyślać, że syn pani padł ofiarą, że został istotnie zamordowanym. Obowiązkiem jest naszym przekonać się, czy przypuszczenia te oparte są na jakich stałych podstawach... Musimy więc obejrzeć ciało nieszczęśliwego Renégo...
Pani Labarre bladą była śmiertelnie.
— Zbrodnia? — powtórzyła... zbrodnia... zabito mojego syna...
— Zaraz, proszę pani, doktór, który przybył z nami, rozwiąże nam tę kwestyę... Racz pani zebrać całą odwagę i racz nas kazać poprowadzić do pokoju, gdzie leżą zwłoki syna.
— Ja sama pójdę tam z panami.
— Ależ, proszę pani, podobny widok...
— Ja pójdę z panami— ja muszę wiedzieć czy mój biedny René stał się ofiarą wypadku czy zbrodni... — Zresztą będziecie panowie zapewne zmuszeni zadawać mi jakie pytanie... — ja chcę być obecną przy oględzinach, chcę wam natychmiast dawać objaśnienia...
Wdowa po adwokacie taka pognębiona przed paru minutami, nabrała teraz siły jakiejś gorączkowej.
Poszła prosto do drzwi prowadzących do pokoju Renégo, gdy w tem znowu ktoś zadzwonił.
Wszyscy się zatrzymali.
Julia drzwi otworzyła i Jakób Lagardė, pseudo doktór Thompson wpadł pospiesznie.
Pani Labarre rzuciła się ku niemu z krzykiem:
— Oh!... doktorze!... mój syn... mój René... moje dziecko nieszczęśliwe...
Zobaczywszy tylu ludzi i poznawszy urzędników z ich fizyonomii, Jakób nie mógł nie doznać ździwienia i przerażenia prawie.
Ale tak prędko zapanował nad sobą, i nikt tego nie zauważył.
— Przysłała pani po mnie z żądaniem, ażebym przybył jak najprędzej... Co to się dzieje tutaj? — zapytał z doskonale udaną obawą.
— Syn mój nie żyje... René zamordowany... szeptała łkając wdowa.
— Zamordowany! — powtórzył pseudo-Thompson. — Czy to być może proszę pani!...
Doktór sądowy zbliżył się do Thompsona.
— Czy z kolegą mam honor mówić? zapytał.
— Tak panie, jestem Thompson...
— Sławny amerykański specyalista?
— Lekarz domowy pani Labarre.
— A więc kochany doktorze, kolega nasz z Choissy-le-Roi, obecny przy podniesieniu ciała, zauważył, że przypuszczalną jest zbrodnia, co czyni koniecznem dopełnienie sekcyi... — Zaraz się zabiorę do tego i proszę nie odmówić mi pomocy...
— Będzie to dla mnie zaszczyt prawdziwy.
Doktór sądowy zwrócił się do urzędników:
— Panowie — rzekł — przedstawiam panom doktora Thompsona, jednego z mistrzów wiedzy tegoczesnej, lekarza, który wypowiedział walkę anemii i wychodzi z tej walki zwycięsko. Doktorze pan prokurator rzeczpospolitej; pan naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
Trzej panowie skłonili się sobie.
Oczy Jakóba zabłysły żywo, na jego ustach ukazał się dziwny uśmiech.
— Mój szanowny kolega — powiedział — z pewnością dałby sobie jak najlepiej radę bez mojej pomocy, ale może nie będę mu zupełnie nieużytecznym...
Po cichu zaś dodał:
— Widocznie szatan mnie proteguje! Nic w świecie pożądańszego dla mnie nad to spotkanie... Będę figurował w papierach naczelnika bezpieczeństwa publicznego i w papierach prokuratora rzeczpospolitej... — Wcale dobry interes!
Wdowa po adwokacie, wybuchła na nowo płaczem.
Pseudo Thompson pochylił się ku niej i wziął ją za rękę.
Odwagi łaskawa pani — szeptał jej do ucha, ale tak głośno, ażeby go obecni słyszeli — jeżeli zbrodnia została po pełnioną, panowie co przedstawiają prawo i sprawiedliwość, odnajdą winnych i pomszczą dziecko pani!... Gdzież złożono biednego Renége?…..
Niezdolna wymówić słowa, pani Labarre ręką drzwi wskazała.
Drzwi te zostały otworzone przez Jakóba Lagarda i wszyscy obecni, przeszli do pokoju nieboszczyka.
Julia podtrzymywała swoję panię.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego odsłonił firanki u okien, bo było trochę za ciemno w pokoju.
Odsłonił także kotarę łóżka i pewną ręką zdjął czarne płótno okrywające szczątki śmiertelne.
Okrzyk zgrozy wyrwał się z piersi wszystkich.
— A! to okropne! — zawołał Jakób z akcentem wielkiego wzruszenia i głębokiej boleści.
Biedny René!... Nieszczęśliwe dziecko!...
I nędznik otarł łzę, prawdziwą łzę, którą wprawny komedyant potrafił sprowadzić na rzęsę.
Pani Labarre zakryła twarz rękami.
Posadzone ją na fotelu.
Prokurator rzeczpospolitej i naczelnik bezpieczeństwa publicznego, stanęli w nogach łóżka.
Doktór sądowy i doktór Thompson pochylili się nad ciałem i wlepili weń oczy.
— O! — wykrzyknął nagle doktór sądowy wyrazem nieopisanego zdumienia i trwogi.
— Co takiego? — zapytał żywo prokurator rzeczpospolitej.
— To doprawdy nie podobne do wiary! — To nieszczęśliwe dziecko zostało zamordowane, i to zamordowane tą samą ręką, co ugodziła Antoniego Fauvela, piękną Wirginie i Amadeusza Duvernaya.
Obecni spojrzeli po sobie z łatwem do pojęcia osłupieniem.
Posłyszawszy wymówione nazwisko Antoniego Fauvela, pani Labarre podniosła nagle głowę.
Jakób poczuł, że mu drżą usta, a oczy stają kołem.
Ażeby się nie zdradzić, musiał zabrać głos.
— Nie wiem — odezwał się — po czem szanowny kolega poznaje markę fabryki zbrodniczej, o której wspomina, ale konstatują, że z tych okropnych ran nie pociekła ani kropelka poczemi.... co jest i dziwnem i tajemniczem...
— Dziwne to, tajemnicze to prawdziwie ale łatwe do zrozumienia... odrzekł doktór sądowy. — Po raz to już trzeci od dni dziesięciu znajdujemy się w obec ofiar jednego i tego samego zbrodniarza... Nie mam pod tym względem żadnej a żadnej wątpliwości... Zabija ręką pewną i zawsze w sposób jednakowy, przecinając arteryę główną, przez którą wszystka krew uchodzi z ciała... Zbrodnie to chirurgiczne!... Z pewnością ten co je popełnia studyował medycynę i włada skalpelem a nieporównaną zręcznością!...
— Masz pan racye — odrzekł Jakób — takie zupełne wytoczenie krwi, nie może się tłómaczyć w żaden inny sposób. Ależ to monstrualne!... Cztery trupy w ciągu dziesięciu dni!... Doprawdy jest czem przerazić cały Paryż... Wszystkie rodziny mogą być narażone!...
— Nie... doktorze, chodzi o kilka tylko rodzin — odpowiedział naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Jakto? zapytał Jakób.
— Morderca jeżeli jest jeden, lub mordercy jeżeli ich jest kilku, działają w pewnym cela.
— W pewnym celu? — powtórzył pseudo Thompson.
— Takie jest moje przekonanie... Następnie zwracając się do nadzorcy stacyi Choissy-le-Roi dodal: Czy nie znaleziono przy tym nieszczęśliwym młodzieńcu, nic innego oprócz karty wizytowej.
— Nie panie, nie znaleziono nic więcej...
— W takim razie — rzekł Jakób Lagarde, morderca miał kradzież na celu, bo jak wiem, pani Labarre, dała synowi nie tylko pieniądze ale i list do notaryusza do Tours... na mocy którego René miał podnieść dosyć nawet znaczną same...
— Tak jest — szepnęła wdowa — doktór Thompson był w chwili gdym wręczała biednemu mojemu dziecku w wigilię jego wyjazdu pieniądze i list wspomniany... Jeżeli zabito nieszczęśliwego Renégo, ażeby mu ten list wykraść, spełniono mord na próżno... notaryusz miał wypłacić jemu samemu i za pokwitowaniem... Każcie panowie zaaresztować tego co się zgłosi po pieniądze...
— Zaraz zatelegrafujemy — odrzekł prokurator rzeczpospolitej. — Ale pozwól pani zadać sobie jedno pytanie.
— Jakie?...
— Czy pani towarzyszyła synowi na kolej?...
— Tak panie.
— Przy pani wykupił bilet?...
— Przy mnie proszę pana... — Opuściłam go dopiero, gdy wszedł do sali pasażerskiej pierwszej klasy.
— O której godzinie odchodził pociąg do Tours?...
— O ósmej minut czterdzieści pięć.
— Jeszcze zatem jedna tajemnicza komplikacya — zauważył naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Rzeczywiście — wtrącił Jakób Lagarde. — Co do mnie, napróżno silę się wytłomaczyć sobie te zbrodnię, popełnioną pomiędzy chwilą wyjazdu, a chwilą, gdy nieszczęśliwy chłopiec znaleziony został na szynach zabity i poszarpany!... Zbrodnia tego rodzaju i w takich warunkach, musiała być naprzód obmyślaną, a wykonanie jej potrzebowało pewnego czasu... Nie można przecie przypuszczać, ażeby popełnioną była w wagonie kolejowym.
— To prawda... — odrzekł prokurator rzeczpospolitej. — Co sądzić, czemu wierzyć i gdzie szukać?.. — To co się dzieje, jest niepodobne do wiary!... To fantasmagorya jakaś!... To coś z tysiąca i jednej nocy!... — Jestem przerażony, przyznaję...
— Ale — mówił dalej pseudo-Thompson, którego spokój w tych okolicznościach dowodził nadludzkiej siły woli, pan naczelnik bezpieczeństwa publicznego mówił przed chwile, jeżeli się nie mylę, że przypuszczał, iż te następujące po sobie zbrodnie, spełniane są w jednym i tym samym celu...
— Nie mylisz się doktorze... W tym względzie zupełnie jestem pewnym... — Zadam pani Labarre pewne pytanie i przekonany jestem, że jej odpowiedź utwierdzi mnie bardziej jeszcze...
— Proszę, niech pan mówi... — odezwała się przyciszonym głosem wdowa, niech pan zapytuje... gotową jestem odpowiadać...
— Syn pani przyszedł na świat w 1860 roku, nieprawda?...
— Tak panie.
— W dniu 10 marca?...
— Rzeczywiście.
— Urodzony był w szóstym okręgu, tego samego dnia co córka hrabiego de Thonnerieux i należał do liczby tych dzieci, które hrabia zamierzał obdarzyć majątkiem, w dniu dojścia ich do pełnoletności...
— Wszystko prawda.
— Otrzymała pani dla niego medal złoty, od pana de Thonnerieux, medal, który miał być okazanym razem z aktem urodzenia przy odbiorze majątku?...
— Tak panie.
— Czy René nosił ten medal?
— Nosił go zawieszony na szyi na jedwabnej tasiemce, zaszyty w rodzaj szkaplerza... i nie zdejmował nigdy...
— W chwili odjazdu, czy go miał na sobie?
— Tak jak zawsze...
Prokurator zwrócił się do nadzorcy stacyjnego i zapytał:
— Nie znaleziono nic na trupie młodego człowieka?...
— Nic a nic...
— No więc nie myliłem się moi panowie! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego. — To potwierdza Wszystkie moje przewidywania... Sukcesorowie hrabiego, napadani są jeden za drugim. Ani Fauvel, ani piękna Wirginia nie byli spadkobiercami, to prawda, ale Fauvel był wujem Renégo Labarie, a dowiedzieliśmy się ze śledztwa, że Wirginia nosiła medal Amadeusza Duvernaya...
— W takim razie, panowie możecie łatwo wykryć winowajców — odezwał się Jakób z zupełną pewnością siebie.
— Jakto?...
— Stosując się do starej zasady prawników... Szukajcie kto ma korzyść ze zbrodni... Czy hrabia de Thonnerieux jest zawiadomiony co się dzieje?
— Niestety! — hrabia de Thonnerieux już nie żyje.
— Nie żyje! powtórzył pseudo Thompson, udając przewybornie zdziwionego...
— Ale musiał przecie rozporządzić w testamencie, jaki ma być podział jego majątku.
— Testament i pieniądze skradzione zostały!...