Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Zauważyła mnie!... powtórzył młody człowiek z prawdziwą radością, a nieśmiało dodał: I nie bardzo jej się nie podobałem?...
— Przeciwnie... odrzekł Jakób z uśmiechem.
— Zaledwie mogę panu wierzyć doprawdy... Nie spodziewałem się nigdy takiego szczęścia... zdaje mi się, że to sen...
— Sen bez przebudzenia...
— I ja zobaczę pannę Martę i będę dziś z nią mówił?...
— Za parę minut... Pójdę ją uprzedzić o twoim przyjeździe... Zaczekaj tu trochę...
Jakób pozostawił Renégo Labarre, w tak radosnem upojeniu, że nie był on w stanie ani zebrać myśli, ani też dziwić się czemukolwiek.
Wychodząc pseudo Thompson zasunął po cichutku zasuwę u drzwi oddzielających pokój jadalny od salonu, w którym pani Labarre zasypiała.
Poszedł do Pascala, który zrzucił już liberyę, i czekał go w śpiżarni.
— A cóż? — zapytał go ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— Wszystko się odbyło tak jak przewidziałem... mama śpi jak zabita...
— A gdyby się obudziła?...
— Nie podobna... możesz chyba wierzyć, że przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności... Spać będzie do rana...
— No to bierzmy się do dzieła.
— Jakób wyjął zegarek i z oczami utkwionemi w skazówki, naciskał prawą ręką banię kauczukową.
Aparat zaczął działać natychmiast, zapełniając sproszkowaną keresolinę atmosferę sąsiedniego pokoju w którym się René Labarre znajdował.
Siedział on z oczami utkwionemi we drzwi, po przez które miała wejść niby Marta doktorem.
Naraz uderzył go prześliczny jakiś zapach.
Zdawało mu się, że gałązka kwiatu aromatycznej woni muska go po twarzy.
Skąd ten odurzający zapach mógł pochodzić?
Nie silił się wcale a wcale odgadywać przyczyny i wciągał chciwie rozkosz nieznaną.
Nagle poczuł, że powieki mu ciężą i na oczy spadają.
Jednocześnie zdawało mu się, że podłoga z pod nóg mu ustępuje.
Napróżno usiłował się podnieść — pozostał przybity do krzesła.
Usiłował przemówić słów kilka, ale język odmówił mu posłuszeństwa i jakieś niewyraźne tylko brzmienie wychodziło z ust pół otwartych.
Ręce, które chciał wyciągnąć, opadły martwo, oddech stał się nierówny, przyspieszony.
Usnął, tak jak przed nim usnęli w tem samem miejscu jego wuj Antoni Fauvel, a potem Amadeusz Duvernay i piękna Wirginia.
Tak samo jak i tamci, zapadło biedne dziecko w sen śmiertelny.
Nie będziemy opowiadać szczegółów zbrodni — bo je nasi czytelnicy znają aż nadto dobrze.
W pół godziny później, medal pamiątkowy przeszedł z szyi ofiary w ręce jego morderców, którzy zabrali jednocześnie pugilares zawierający osobiste papiery ex seminarzysty.
Jakób Pascal pragnęli, aby ciało zamordowanego zaniesionem zostało do Morgi przez tych, którzy je znajdą.
O wpół do pierwszej po północy odjeżdżał w powozie ten trup bezkrwisty.
Jakób usiadł obok niego, Pascal zajął miejsce na koźle i pojechał drogą Gravelle.
Minęli most Charenton, następnie most d’Ivry, wjechali na drogę prowadząca do Choissy-le-Roi i przystanęli w pobliżu linii kolejowej z Paryża do Orleanu, w miejscu trochę wyniesionem po nad szyny.
Tu Pascal zeskoczył z kozła, zbliżył się do samych szyn i rozejrzał w prawo i w lewo, tak daleko jak tylko mógł okiem zasięgnąć.
Panowało głębokie milczenie, wszędzie wydawało się zupełnie pusto.
Wielkie burzliwe chmury przesuwały się po niebie, zasłaniając księżyc i zwiększając jeszcze ciemności.
Pascal zbliżył się do Jakóba i rzekł:
— Nie ma obawy! Czas jakby umyślnie dla nas. — Spieszmy się!
Otworzono drzwiczki i Pascal przy pomocy wspólnika zarzucił sobie na plecy ciało René’go i niosąc ten straszny ciężar, zeszedł z nim nad szyny.
Stanąwszy przy ogrodzeniu zasłaniającem w tem miejscu owe szyny, podrzucił na ramionach trupa jak worek mąki i przerzucił go na drugą stronę.
Zrobiwszy to, przelazł płot, wziął zwłoki za ramiona, pociągnął parę kroków i położył w poprzek szyn.
W parę minut powrócił już do doktora.
— Gotowel — powiedział — odjeżdżajmy...
— Chwilę jeszcze — odrzekł Jakób nadstawiając uszu. — Posłuchajno tylko trochę...
— Co takiego?...
— Jada ku nam...
— Z której strony?...
— Od strony Choissy-le-Roi...
— Na których szynach położyłeś nieboszczyka?...
Na tych, po których przejdzie właśnie pociąg.
— Oto nadchodzi.
Rzeczywiście wśród ciemności pokazały się dwie latarnie umieszczone na przodzie lokomotywy, jak dwa pałające ślepia bestyi apokaliptycznej.
— Uciekajmy co koń wyskoczy!... — zakomenderował Jakób — bo mógłby się przestraszyć i rozbiegać, coby nam narobiło wiele ambarasu...
Pascal chwycił za lejce.
A nie było chwili do stracenia, bo koń zdradzał już oznaki zaniepokojenia.
Pascal zdołał go powstrzymać, Pociąg nadchodził z całą szybkością i łoskotem, który przy nocnej ciszy wydawał się dwa razy głośniejszym.
Przeleciał jak błyskawica, pozostawiając za sobą zmiażdżone ciało René’go.
O trzeciej godzinie rano, Jakób i jego wspólnik byli już z powrotem w Petit-Castel.
Pascal zajął się wyprzęganiem konia i odprowadzeniem go do stajni, Jakób powrócił do salonu.
Angela wyciągnięta na kanapie, to się budziła, to zasypiała na nowo.
Pani Labarre z łokciami opartemi na stole, z głową wspartą na ręku, pozostawała ciągle w śnie letargicznym.
Świece w kandelabrach dopalały się, oświecając szczątki deseru i próżne butelki.
Jakób zasiadł naprzeciw matki, której syna co tylko zamordował.
Kiedy się rozwidniło, i kiedy narkotyk przestał działać, pani Labarre otworzyła oczy.
Zrazu nie mogła sobie zdać sprawy z niczego.
Rzuciła w koło siebie zdziwione spojrzenie, nie poznając miejsca, gdzie się znajduje.
Myślała, że śni jeszcze.
Ale obecność doktora Thompsona, który plecami oparty o poręcz krzesła, a z głową na piersi spuszczoną zdawał się głęboko także uśpionym, przywróciła jej równowagę.
W tej chwili Jakób lekko się poruszył.
Podniósł rękę, wyprostował głowę i otworzył oczy, odgrywając z właściwym sobie talentem komedye budzącego się człowieka.
Spojrzeli na siebie i... uśmiechnęli się oboje.
— Ah! mój przyjaciela — odezwała się wdowa z pewnem zakłopotaniem — jakże zdradzieckie to twoje wino szampańskie!...
Najniespodziewaniej pobija...
To jedno mnie tylko trochę pociesza, że i pan, lubo mężczyzna, nie oparłeś się jego działaniu!...
Dla mnie jako dla kobiety, nie widzę by to było tak bardzo żenującą porażką.
Kilka minut przekomarzali się jeszcze, a potem Jakób zaproponował poranną przechadzkę po parku, co naturalnie chętnie zostało przyjęte.
Hanek był przepyszny.
Słońce wschodzące na czystem jak lazur niebie, ozłacało złotemi swojemi promieniami gazony, przedzierało się po przez gęste liście wysmukłych drzew i rzucało smugi złociste na spokojne prawie fale Marny.
Dzień zapowiadał się prześlicznie.
Przeszedł też bardzo szybko przynajmniej dla pani Labarre, na przejażdżce czółnem po rzece i różnych innych rozrywkach.
Z głębokiem też westchnieniem, wdowa po obiedzie odjechała do Paryża koleją szóstej wieczorem, powracała do swego mieszkania przy ulicy Cherche-Midi.
Jednocześnie także Jakób z Angela i Pascalem opuścili Petit-Castel.
Na ulicy de Miromesnil, zastali Martę, która pomimo, że została sama jedna, nie nudziła się bynajmniej.
Umysł jej zajęty był przewidywaniem złowrogich konsekwencyj, jakie wypaść mogły dla niej z miłości doktora Thompsona. Nie pozwoliło to jej nawet pamiętać, że jest samą w całym domu.
Powróćmy do Rajmunda Fromentala.
Dzień sobotni przeszedł mu na poszukiwaniach dotyczących Amadeusza Duvernay i Wirginii, ale nie zaprowadził na najmniejszy choćby ślad, gdzie byli na spacerze i co na nim porabiali.
Na tych samych badaniach spędził ranek niedzielny, ale również bezskutecznie.
Powrócił do domu zupełnie zniechęcony i nie mający żadnej nadziei rozgmatwania tej zawiłej sprawy.
Po niadaniu ubrał się i poszedł na ulice de Tournon, do pałacu de Chatelux.
W wigilię tego dnia, jak to sobie przypominamy, hrabina złożyć miała w jego interesie wizytę sekretarzowi ministra, pragnął więc jak najprędzej dowiedzieć się rezultatu tej wizyty.
Kazał się zameldować pani de Chatelux i został natychmiast przyjęty.
Wchodząc do salonu był bardzo zaniepokojony.
Chodziło o przyszłość jego i syna.
Co za ciosem będzie wiadomość, że prośba została odrzuconą.
Pani de Chatelux przyjęła go z uśmiechem na ustach.
To wydało mu się dobrą wróżbą i uczuł pewną ulgę.
— Czekałam cię mój przyjacielu... odezwała się matka Fabiana... Ciesz się, bo mam dobrą dla ciebie nowinę... Byłam wczoraj jak ci przyrzekłam u sekretarza ministra, który ma wielkie wpływy na jego ekscelencyę... Opowiedziałam mu w najmniejszych szczegółach przeszłość i twoje obecne wyjątkowe położenie... Moja wymowa miała skutek nadzwyczajny... Jestem dumną z siebie, bo wywołałam łzy na oczach sekretarza ministra. To nie lada zasługa!….. Krótką mówiąc, wziął sprawę gorąco do serca i nietylko obiecał przedstawić prośbę jego ekscelencyi, ale poprosić także o poparcie jeszcze prefekta policyi, który najlepiej może zaświadczyć, jakie im oddałeś usługi.... Czyć jest zadowolony?...
Uradowanemu Rajmundowi także łzy płynęły z oczu.
— Oh! pani... pani... zawołał głosem drżącym ze wzruszenia. Uczyniłaś mnie bardzo szczęśliwym... Mogę się więc spodziewać zupełnej wolności. Mogę mieć nadzieję, że zerwę łańcuch, którego ciężar mnie zabija!... że będę mógł poświęcić resztki życia czuwaniu nad mojem ukochanem dzieckiem, bez obawiania się już, aby Paweł się nie dowiedział czem byłem i czem obecnie jestem, aby nie rumienił się za swojego ojca!...
Wszystko będziesz mógł uczynić kochany Rajmundzie... Bądź więc spokojny i nie trać nadziei!...
— Pan! w tobie tylko mam nadzieję!
— I możesz zupełnie liczyć na mnie, bo zrobię wszystko, aby ci zadość uczynić.
— Pozwoli pani hrabina zapytać, kiedy znowu ma się zobaczyć z sekretarzem ministra?...
— Uprzedził mnie, że mi złoży wizytę we wtorek wieczorem, że zabierze pańską prośbę. Trzeba więc napisać ci ją co najprędzej i przynieść mi we wtorek rano... Tymczasem postaram się o poparcie kilku wpływowych osób...
— We wtorek rano stawię się pani hrabino!...
— Czekam cię mój przyjacielu... Teraz pomówmy o pańskim synu i moim...
Czy widziałeś Fabiana w Créteil?...
— Nie pani...
— Jakto?….. a jakimże sposobem?...
— Wezwany niespodziewanym rozkazem z prefektury, musiałem wyjechać w piątek.
— A kiedyś tam powrócisz?...
— Niestety nie wiem.
— Cóż pomyślał Paweł o tym niespodziewanym odjeździe.
— Upozorowałem podróż, uprzedzając, że nie wiem jak potrwa długo.
— Nie rozpocząłeś jakich kroków, co do wynalezienia tej młodej osoby, w której Paweł tak się zakochał szalenie?...
— Rozpocząłem... ale zmuszony byłem zaprzestać. Zajmę się tem zaraz jak tylko będę mógł i spodziewam się, że nie bezskutecznie.
— Młodość to płochość — może tymczasem Paweł potrafi zapomnieć...
— Pragnąłbym tego bardzo, ale wątpię... — Biedne dziecko naprawdę jest zakochane i bardzo się boję, aby ta miłość nie stała się dlań źródłem zawodów i zmartwień...
— Zawsze kochany Rajmundzie, widzisz wszystko w czarnych kolorach!...
Pani de Chatelux słowami swemi uspokoiła trochę strapionego ojca i Fromental wyszedł od niej przepełniony radością.
Powróciwszy do domu, zabrał się bezzwłocznie do pracy.
Chodziło ma o zredagowanie prośby do ministra, którą nazajutrz miał zanieść hrabinie.
O pierwszej prośba była skończoną, nazajutrz miał ją tylko przepisać na i czysto.
Upadając ze znużenia, spać się położył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.