Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część trzecia/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

— Że coś jest — odparł Pascal — to nie ulega wątpliwości, ale że to „coś“ nie trudne do odgadnięcia, to także prawda.
— Co to jest podług ciebie? — zapytał Jakób.
— Policya nie znalazła mordercy Antoniego Fauvela, a przeczuwając, że nieodnajdzie także mordercy dwojga młodych, obawia się aby dzienniki nie szydziły z jej niedołęstwa, aby nie obruszyły przeciwko niej ludności Paryża, obawia się pisnąć słówko, któreby jej nieudolność wykazało... Mowa jest srebrem ale milczenie złotem, oto zasada jakiej trzyma się w tej rzeczy służba bezpieczeństwa publicznego... W obec tego, to, co ciebie w tej chwili niepokoi, mnie otuchy owszem dodaje... Jesteśmy zupełnie bezpieczni.
— Potrzebaby tylko, jednego lepiej poinformowanego dziennikarza, ażeby co jest roztrąbił i podłożył ogień pot nogi policyi.
— Cóż nas to zresztą obchodzi? Przedsięwzięliśmy wszelkie środki ostrożności, działamy z zanadto wielką zręcznością, abyśmy się mogli skompromitować kiedykolwiek... Pamiętaj, że jest w sądownictwie zasadą: Szukaj tego, kto może korzystać z popełnionej zbrodni! — Nie ma nikogo na świecie, ktoby był zdolnym odnaleźć przyczynę tych jedno po drugiem następujących morderstw... Nie ma nikogo na świecie, kto by mógł powziąć podejrzenie, że my mamy interes w usuwaniu spadkobierców hrabiego de Thonnerieux. Żadnych a żadnych zatem obaw i śmiało do celu, jakeśmy sobie postanowili!..
— Dziękuję!.. Uspokoiłeś mnie!.. Idźmy zatem do celu, do którego co dzień się przybliżamy, a jutro znowu będziemy bliżej jeszcze.
— Jutro?
— Tak.
— Jakto?
— Dziś w nocy zdobędziemy medal Renégo Labarra...
— Nierozumiem...
Jakób w kilku słowach opowiedział swojemu wspólnikowi o swojej wczorajszej schadzce w kościele świętego Sulpicyusza.
— A więc powiedział Pascal — poczciwy ten chłopak, będzie czekał dziś wieczór na stacyi po odejściu pociągu.
— W kawiarni stacyjnej, gdzie go poznasz bardzo łatwo...
— Przedewszystkiem po jego księżem ubraniu...
— Będzie tak jak my ubrany.
— O! do dyabła!... Widziałem kochanka raz jeden tylko i wcale nie przypominam go sobie... No aleć mam węch niezły przecie. W nowem przebraniu nie będzie jeszcze zupełnie siebie pewny... i po tem go łatwo odróżnię... O której godzinie trzeba pojechać?
— Około dziesiątej. Nie możesz go przywieźć do Petit-Castel wcześniej, niż przed samą jedenastą wieczór. — Potrzeba działać nadzwyczaj ostrożnie... pani Labarre także tam będzie...
— Jego matka! — wykrzyknął zdziwiony Pascal.
— A tak...
— To niedorzeczność!..
— Przeciwnie, to szczyt zręczności!... to gra prawdziwie mistrzowska!... Podbiłem zupełnie panią Labarre, i widzi ona we mnie przyszłego swojego męża!... Zaprosiłem ją na kolacyę do willi, w której przenocuje, i w której przepędzi dzień następny nad brzegiem Marny w cieniu drzew wyniosłych... Pojmujesz, że obecność tej szanownej damy w moim domu i w mojem towarzystwie... będzie najlepszem dla mnie świadectwem... Jeżeli przypadkiem wydarzy się co niedobrego synowi, czy jego matka będzie mogła posądzać o cokolwiek, czy będzie mogła przypuścić, żem się do tego wypadku przyczynił?...
— Najmniejszy szelest, może zwrócić jej uwagę...
— Nie będzie żadnego szelestu, wiesz o tem przecie tak jak i ja dobrze.
— Zresztą wszelkie ostrożności zostaną zastosowane... Działam jak najlepiej dla naszego interesu... nie możesz o tem wątpić...
— Wiem żeś jest bardzo zręczny, ale twoja śmiałość przestrasza mnie czasami... Czy nie masz mi już nie do powiedzenia?
— Chyba to tylko, że Angela musi nas wyprzedzić w wyjeździe do Petit-Castel, tak jak wówczas przed wizytą Antoniego Fauvela, i przygotować wykwintną kolacyę. — Sam jej zresztą, o tem powiem.
Angela otrzymawszy instrukcye od Jakóba, wybierała się na popołudnie.
Nadeszła godzina konsultacyi doktora Thompsona i tłumy osób zebrały się W salonie.
Marta zanim zajęła stanowisko kasyerki, uśmiechnęła się jak zwykle do doktora.
O wpół do siódmej pseudo Thompson oznajmił, że konsultacya skończona, a osoby, które nie zostały obsłużone poprosił, aby się pofatygowały po jutrze.
Sierota przedstawiła mu rachunek.
Zdawało się, że zapomniała zupełnie o wczorajszej rozmowie... Twarz jej weselszą nawet była niż zwykle, ale ta udana wesołość nie mogła omylić badawczego spojrzenia Jakóba.
— Ona mnie oszukuje — zapewniając, że serce jej wolne — myślał sobie... Kogo ona jednakże kocha?... Muszę wiedzieć!... będę wiedział... i naprzód już żałuję mojego rywala!... Nie będzie on mi długo zawadzał na drodze!...
Jakób rozpędził czarne myśli — wypogodził czoło, i uprzedził sierotę, że musi wyjechać, i że nie będzie na obiedzie.
Powróci dopiero jutro po południu.
— Nie zapomnij kochana Marto — dodał, że mój pierwszy wieczór muzykalny odbędzie się w poniedziałek, i że ty wraz zemną czynić będziesz honory domu, przyjmować gości zaproszonych...
— Wywiąże się jak będę mogła najlepiej, z tego zupełnie co prawda obcego mi zadania, odpowiedziała młoda dziewczyna — ale jest coś co mnie ambarasuje bardzo.
— Co takiego kochane dziecię?...
— Jak się ubrać?... jestem jeszcze w grubej żałobie po matce...
— Nie żądam wcale, abyś zrzuciła żałobę, boć to nie bal przecie. — Włóż suknię czarną, tylko bogatszą trochę i lżejszą tak, żeby po przez koronki przeglądały choć cokolwiek prześliczne twoje ramiona... przypnij białą kokardę do przepysznych swoich blond włosów, a będziesz i nadzwyczaj odpowiednio i bardzo ładnie wystrojoną... O jedno cię tylko proszę, a mianowicie oto, żebyś przy swoim wdzięku, nabrała pewności siebie... żebyś czasami nie wydawała się zaambarasowaną i nieśmiałą.
Pamiętaj, że odtąd grasz tutaj rolę pani domu, rolę, która kiedyś zamieni się w rzeczywistość.
Na te słowa Marta zadrżała, najpierw zaczerwieniła się, a potem zbladła, jednakże szepnęła...
— Mówiłeś doktorze, że mnie kochasz...
— I powtarzam ci to Marto. Kocham cię z całej duszy... Kocham cię o ile tylko można kochać...
— No, to dowiedź mi tego.
— Jakim sposobem?... Przyrzekając, że nie będziesz wspominał o tej miłości, aż do czasu skończenia się żałoby po mojej matce...
— To prawie cały rok jeszcze! — wykrzyknął Jakób. — Czyż mogę na tak długo nakazać milczenie mojemu sercu? Będę ci nieskończenie za to wdzięczną! O! nie odmawiaj mi doktorze! Proszę cię o to w imię tej, której otrzymałeś ostatnie tchnienie... Proszę o inne uczucia, jakie dla mnie uczuwałeś!...
Głos Marty chociaż smutny i załzawiony, był jednakże słodki i pieszczotliwy.
Jakób uczuwał rodzaj upojenia, słuchając mowy młodej sieroty.
Serce biło mu gwałtownie.
— A po skończeniu roku — zapytał — nie każesz mi milczeć, kiedy ci będę mówił o mojej miłości?...
— Nie.
— I odpowiesz mi, że kochasz mnie także?...
— Tajemnice przyszłości, Bogu są tylko wiadome... — szepnęła sierota przyszłość do Boga należy...
— Ale zostawiasz mi nadzieję?...
— Nie mam prawa ci jej odbierać doktorze...
I z uśmiechem podała rękę Jakóbowi.
Nędznik pochwycił tę rękę i przycisnął do ust z takim wybuchem namiętności, że młodą dziewczynę dreszcze przeszły.
— Dobrze! — powiedział następnie. — Ustępuje ci... ustępuje... chociaż rok ten będzie dla mnie wiekiem! Ale nie jestem ci w stanie odmówić... — Zresztą pozostawiasz mi nadzieję, a ja cię kocham tak bardzo, że ulitujesz się nademną i skrócisz mi z pewnością mękę.... Nie odpowiadaj nic... pozostaw mi moję ułudę... chce się pieścić mojem marzeniem...
Powiedziawszy to opuścił młodą dziewczynę.
Marta długo się przedtem zastanawiała nad temi kilku słowami, jakie wypowiedziała pseudo Thompsonowi.
— Za jaką bądź cenę, trzeba zyskać na czasie mówiła sobie. — Będę się osłaniać moim smutkiem, żałobą jaką noszę... będę żądać roku czasu. — Kto wie co się stać może? Może tymczasem zobaczę Pawła przypadkiem.
Niewinny podstęp sieroty, poskutkował przynajmniej chwilowo, skoro doktór zgodził się czekać i to bez szemrania.
Zamieniwszy jeszcze słów kilka z Pascalem, wyszedł z pałacu i wziąwszy powóz, kazał się zawieźć na stacyę kolei do Vincennes.
Ponieważ przybył wcześniej trochę, wszedł do kawiarni i czekał tu cierpliwie na przybycie pani Labarre.
René straciwszy większą część dnia na lataniu za różnemi sprawunkami i przygotowaniach do podróży, na obiad przyszedł do matki.
Nie miał już na sobie sukni seminarzysty, ale ładny garnitur granatowy, doskonale uwydatniający zgrabną choć wątła trochę jego postać i ruchy dystyngowane.
Pomimo anemicznej bladości jego cery i ust, był bardzo ładnym chłopcem i większość kobiet z przyjemnością by mu to powiedziała.
O w pół do ósmej, służąca pani Labarre poszła przywołać fiakra.
Stróż pomógł jej znieść walizę i torbę podróżną, poczem zaraz i matka i syn podążyli do stacyi drogi żelaznej Orleańskiej.
Pociąg, którym miał odjechać René, odchodził o ósmej minut czterdzieści pięć, kasa więc nie była jeszcze otwartą.
Młody człowiek podał ramię matce i zaczęli przechadzać się po sali, rozmawiając ze sobą półgłosem.
Pani Labarre miała jak wiemy bardzo umiarkowane dla swojego jedynaka uczucie, ale dzisiejszego wieczoru, pierwszy raz w życiu i bez żadnego wybitniejszego powodu, obchodziła się z nim prawdziwie po macierzyńsku.
Wyjazd Renégo — z którego powinna się była cieszyć właściwie, zasmucał ją owszem i to nawet bardzo.
Patrzyła się na to rozłączenie z pewnym żalem i obawą.
W dwie minuty po odejściu pociągu, zapomni o wszystkiem z pewnością, ale w tej chwili patrząc na syna nie mogła się powstrzymać od jakiegoś wielkiego wzruszenia.
Odzywała się doń z niezwykłą serdecznością.
Młody chłopak przyzwyczajony od dawna do traktowania obojętnego, dziwił się tej nagłej czułości i nie umiał jej sobie wytłomaczyć.
— Zdajesz się być smutną i zmartwioną moja mamo — powiedział nagle: nie przypuszczam, aby to a przyczyny mojego wyjazdu.
Łza ukazała się na rzęsie pani Labarre i spłynęła po policzku.
— Mylisz się moję dziecię — odrzekła ściskając ręce syna — twój odjazd obchodzi mnie bardzo...
— Ale dla czego?... Wszakże mama życzyłaś sobie przecie tego wyjazdu zresztą, nie nazawsze przecie wyjeżdzam.
— Zapewne... Chwilowa też to jakaś słabość, bez żadnej zapewne przyczyny, zdaje mi się atoli, że to rozłączenie stanie się wielkiem dla nas obojga nieszczęściem...
— Mama żądała tego... ja nie myślałem o oddaleniu się z Paryża...
Pani Labarre opuściła smutnie głowę.
René mówił dalej.
— Złe przeczucia mamy, świadczą tylko o jej nerwowem rozstrojeniu, nie trzeba przywiązywać żadnej do nich wiary... Mama sądzi, że to rozłączenie sprowadzi nam nieszczęście?... Ja jestem innego zupełnie zdania... Ja wierzę w moję przyszłość, mama o niej powątpiewa... Niech mama pójdzie lepiej za moim przykładem...
W tej chwili rozległ się dzwonek.
Otworzono kasę.
René opuścił matkę i poszedł bilet do Tours wykupić.
Z kasy udał się do ekspedycyi bagaży, dostał kwit na rzeczy, który schował do pugilaresu i powrócił do matki.
Nadeszła chwila rozstania.
Uściskali się z matką z prawdziwą serdecznością.
W tej chwili serce obojga biły jednakowo gorąco...
Przez tę krótką chwilę, kochali się prawdziwie.
— No, żegnam cię kochane dziecko, albo raczej do widzenia — odezwała się pani Labarre, głosem drżącym trochę. — Szczęśliwa będę prawdziwie, gdy cię będę mogła uściskać za powrotem, tak jak ściskam cię w tej chwili... — Pamiętaj, żeś odtąd wolny i niezależny. Umiej że być mężczyzną... Pamiętaj o swojej przyszłości... a przedewszystkiem pamiętaj o swojem zdrowia i powracaj wyleczony i wesół...
— Bądź spokojną moja matko... dziękuję ci z całego sersa, bo widzę, że mnie kochasz...
— Czy wątpiłeś kiedy o tem?...
— Czasami... Ale odtąd nic podobnego nie będzie...
Pani Labarre i René uściskali się jeszcze raz ostatni i młody człowiek wszedł do sali podróżnych klasy drugiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.