Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XI.

— Mama mniej już daleko kaszle... wtrąciła Marta.
— Należało się tego spodziewać... odrzekł doktor — to skutki lekarstwa, jakie wczoraj przepisałem.
— Czy trzeba zażywać dalej pigułki?...
— Koniecznie...
— A lekarstwo?..
— Czy nie wyżyte jeszcze?...
— Pozostało ledwie ze dwie łyżeczki.
— Niech pani każe nową porcye przygotować... dostatecznem będzie zanieść tę samą receptę aptekarzowi...
Doktór dał jeszcze niektóre rady i wyszedł odprowadzony przez Martę.
— Jeszcze! ― szeptała młoda dziewczyna, zostawszy sama, zawsze jeszcze jedno i samo... Jutro znowu wydam mój grosz ostatni... Jutro nic znowu nie będę miała, a list tak oczekiwany nie nadchodzi... jutro znowu trzeba będzie zapłacić za wizytę!... Rozum doprawdy można stracić!.. Pan Gerbaut utrzymuje, że matka ma się lepiej, a ja widzę, że jest ciągle jednakowo... ani sił, ani głosu... Po tem lekarstwie zapisze znów inne i tak ciągle i ciągle... OI gdybym miała pieniądze!.. Potrzebuję ich... potrzebuję za jaką bądź cenę!... Nie będę czekać dłużej... Jeżeli jutrzejsza poczta nie przyniesie mi listu, sprzedam medal hrabiego de Thonnerieux, pomimo że mama taką do niego przywiązuje wagę.
Próżne to durzenie się i nic więcej. Hrabiemu de Thonnerieux, mogła przyjść przed dziewiętnastu laty fantazya wyposażenia dzieci urodzonych w tym samym dniu co jego córka, ale że ta córka umarła, jak mi mówiła matka... ale że stracił także żonę, w boleści i opuszczeniu zapomniał z pewnością o dawnym zamiarze... Medal wart sto trzydzieści franków!... Z tą sumą, może się doczekam wyzdrowienia matki, a jak tylko będzie zdrowa, nie będzie tyle wydatków i będę mogła najzupełniej zapracować na dzienne utrzymanie.
Co mnie obchodzić może jakiś tam majątek w przyszłości, przypuszczając nawet, że ten majątek nie jest marzeniem.
Ją chcę uratować moję matkę!...
Wzięła receptę i poszła do apteki po nową dozę lekarstwa wczorajszego.
Powracając zabrała bulion i bułeczkę, o które prosiła rano oberżysty.
Był to całodzienny jej posiłek.
Wszystko co Lureaux opowiadał Pascalowi o pani Grand-Champ i jej córce, było najrzetelniejszą prawdą.
Pani Grand-Champ, chcąc po śmierci męża opuścić Genewę i udać się do Paryża, sprzedała magazyn jaki posiadała, a pieniądze otrzymane powierzyła bankierowi, który cieszył się wielkiem u publiczności zaufaniem, a wcale na nie me zasługiwał.
W drodze zachorowała tak gwałtownie, że nie była w stanie podróżować dalej i musiała się zatrzymać w Joigny, a przy przejeździe z dworca do oberży, zgubiła jeszcze portmonetkę z kilkoma luidorami.
Marta Berthier stawszy się wskutek małżeństwa matki, Marta Grand —Champ, ma w opowiadaniu niniejszem, wziętem z najzupełniej prawdziwego zdarzenia odgrywać główną rolę musimy więc w kilku słowach skompletować to, co opowiedział oberżysta Pascalowi.
Perina Berthier w dwudziestym piątym roku życia rozkochała się szalenie w młodym człowieku, który ze swej strony kochał ją całą duszą.
Nie było nic uczciwszego nad te podwójną miłość. Ale przeszkody mateteryalne, nie pozwalały na połączenie się zakochanym.
Perina, sierota, miała jednego tylko brata na świecie, ale i tego od dawna nie widziała — i nie wiedziała nawet gdzie się znajduje. Zostawała więc bez żadnej zgoła opieki.
Kochanek, zostawszy narzeczonym, bardziej jeszcze myślał o połączeniu się węzłem małżeńskim — jakoż dał na zapowiedzi i wyznaczył nawet dzień ślabu.
Niestety gorączka tyfoidalna stanęła na zawadzie tym najlepszym zamiarom. Narzeczony zamiast stanąć na ślubnym kobiercu, poszedł do grobu.
W sześć miesięcy po jego śmierci zrozpaczona Perina wydała na świat córeczkę, tym samym dniu właśnie, kiedy się córka hrabiego de Thonnerieux narodziła.
Pomimo tego błędu młodości, Perina była uczciwą, bardzo energiczną i odważną.
Ubóstwiała dziecinkę swoję i wszelkiemi siłami pracowała ażeby ją wychować. Upłynęło lat ośm.
Perina spotkała na swej drodze uczciwego człowieka, genewczyka, fabrykanta pudelek do zegarków, który przybył do Paryża na wystawę.
Zakochał się w niej, oświadczył chęć wejścia w związki małżeńskie i zabrania do Genewy z córką, którą przyrzekł także uznać za swoję.
Przez ośm lat czasu Perina uspokoiła się po stracie narzeczonego, ale zachowała o nim melancholiczne wspomnienie.
Nigdy ani pomyślała o zamążpójściu, zdecydowała się jednakże ze względu na córkę i wyszła za Karola Gran-Champ, który umarł po ośmiu latach najszczęśliwszego z nią pożycia.
Czytelnicy nasi wiedzą już resztę, powróćmy zatem do naszych dwóch byłych więźniów, pozostawionych w oberży przy śniadaniu.
Najadłszy się, Pascal napisał list do Angeli do Paryża i oddał go na pocztę, a potem wziął Jakóba Lagarde pod rękę i powiedział:
— Teraz chodź mój stary, udamy się trochę za miasto, aby się podelektować naturą...
— Tem chętniej się na to zgadzam, odpowiedział Lagarde, że będzie to bardzo hygienicznie...
Okolice Joigny prześliczne są, na prawym szczególnie brzegu Yonny.
Jak oko może zasięgnąć, wszędzie łąki i łąki, poprzerzynane gdzie niegdzie gaikami drzew cienistych.
Horyzont ten skąpany w mgle porannej, lub spowity w ciepłą rosę wieczorną, przedstawia się niezmiernie uroczo.
Jakób, który znał doskonale rodzinne strony swoje, poprowadził do takiego gaiku przyjaciela, jedną z drożyn prześlicznych.
Zapalili cygara i usiedli w cieniu drzew.
Pascal zabrał głos.
— Kochany Jakóbie rzekł — muszę ci się wytłomaczyć ze słów, które cię zapewne zdziwiły, muszę ci się wytłómaczyć i przekonać, że miałem racyę cieszyć się z przedłużonego tutaj naszego pobytu...
— Czyś nie natrafil już tu przypadkiem na jąką minę złotą?..— .
— Na miną złotą powiedziałeś... i dobrze powiedziałeś..
— Wytłómacz mi tę zagadkę...
— Nie omieszkam tego uczynić, ale pomówmy naprzód o przyszłości io planach, jakie mam co do najprędszego dojścia do pieniędzy, co do zdobycia majątku, który by nam pozwolił zaspakajać wszystkie nasze gusta i kaprysy, bez potrzeby ponownego narażania się na zamknięcie, lub na wędrowanie do Kajenny. Klimat tam podobno bardzo niezdrowy — nie czuję więc żadnej ochoty zawierać z nim znajomości.
— I ja tak samo jak ty brzydzę się willegiaturą... powiedział śmiejąc się Jakób.
— Zgadzamy się zatem jak zawsze... Ale przystępuję do rzeczy. — Jesteś doktorem... doktorem uczonym... bardzo nawet uczonym.. doktorem który próbował już praktyki...
— Niestety! — wykrzyknął komicznie Jakób...
— I nie tylko jesteś doktorem, ciągnął Pascal, ale jesteś także chirurgiem pierwszorzędnym.
— No... no... no... czyż po to wyprowadziłeś mnie w to bezludne miejsce, aby mi prawić komplimenta?... zapytał Jakób.
— Nie mówię ci wcale komplimentów, oceniam tylko poprostu twoje — zdolności, które mogą się nam przydać bardzo.
— Jakto?...
— Nie wiem jeszcze co i jak, ale to wiem przecie, że tacy jak my ludzie, nie mogą tracić czasu na na marne. Jako doktor i chirurg odbywałeś poważne studya, zarówno nad sercem jak i nad całem ciałem człowieka, badałeś temperamenta i charaktery, szukałeś przyczyn różnych nałogów i uczuć i jak mi sam mówiłeś, doszedłeś do przekonania, iż wyzdrowienie fizyczne zależnem jest bardzo od gruntownego poznania stanu moralnego...
— Mówiłem to i powtarzam raz jeszcze.
— Dowodziłeś mi także, że w istotach ludzkich, zarówno w mężczyznach jak kobietach, z rzadkiemi bardzo wyjątkami, górują dwie namiętności, jako źródła wszelkich występków i zbrodni.
— Tak jest, gorączka zmysłów i gorączka zysku.
— Czyli miłość i chciwość.
— Tak, a to dwie namiętności najstraszniejsze!... Miłość tak samo jak szulerka prowadzi do zbrodni i ruiny, a tak potężnie panują nad duszami, że je zdolne do szaleństwa doprowadzić!... Miłość trzyma człowieka, gra opanowywa całego... Z miłości można się wyleczyć, z namiętności do gry nigdy a nigdy! Grywano od najdawniejszych czasów, ale nigdy namiętność do gry — nie rozwinęła się tak strasznie, jak za naszych czasów... Dziś ta gorączka gry, czyli inaczej gorączka życia dla użycia, żądza zysku bez pracy, krąży ogólnie w żyłach. Pozamykano domy gry, które przynajmniej rządom dawały zyski ogromne, ale zielone stoliki są rozległemi przecie łąkami. Poznoszono loterye, ale pozostawiono otworem giełdy, monstrualne ogniska gry, gdzie ludzie wzbogacają się lub rujnują, w miarę jak chcą tego baronowie finansowi!... Pieniądz, gra i rozpusta, to dziś bożyszcza świata!...
— Doskonale! — rzekł Pascal —widzę, że się znowu zgadzamy!...
— Wytłomaczże się prędzej, bo mnie już niecierpliwisz!...
— Muszę mówić porządkiem.... Otrzymasz dwadzieścia biletów po tysiąc franków każdy, co pozwoli nam zainstalować się w Paryżu i żyć w nim przyzwoicie, aż do czasu przeprowadzenia mojego projektu.
— Ciągle mi o nim wspominasz w sposób jakiś zagadkowy... Idzie, jak mi się zdaje, o jakiś interes, który ma nam przynieść przynajmniej ze trzykroć sto tysięcy franków...
— Tak właśnie...
— Cóż to za interes?...
— Najprostszy w świecie... Liczę na to, że będę czerpał, na nic się nie narażając, z pełnej zawsze kasy... Znam zwyczaje właściciela tej kasy... To stary maniak. Ma on w pewnem miejscu, które znam także jak swoję kieszeń, sumy bardzo poważne.
— Zkądże wiesz o tem?…..
— Przez dwa lata pełniłem przy nim obowiązki sekretarza.
— Przypuśćmy, że maniak ten nie zmienił swoich zwyczajów i że pieniądze znajdują się w wiadomem ci miejscu, ależ trzykroć sto tysięcy franków, to nie takie znowu skarby, o jakich marzymy... To zaledwie wystarczyłoby na dostatek mieszczański, a my chcielibyśmy coś lepszego, coś daleko lepszego...
— Tak, zgadzam się!... To też te sto tysięcy dukatów, byłyby tylko początkiem wielkiego mojego przedsięwzięcia.
— Pozostaje tylko objaśnić mi co to za przedsięwzięcie. ..
— Najzwyczajniejszy dom gry. Jakób Lagarde zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
— Zmiłuj się, mój kochany, czyś ty zwaryował, czy co?...
— Nie sądzę.
— Jakto, chcesz zakładać dom gry, we dwadzieścia cztery godziny sprowadzić sobie na kark policyę i na nowo rozpocząć ujadanie się z sądami?...
— Takby z pewnością było, gdybyśmy założyli jakąś tam pokątną szulernię.
— Czy myślisz podać się o koncesye?... Toż ci odmówią na pewno.
— Nie jestem bynajmniej taki głupi. Nie rozumiemy się w tej chwili, bo mówiąc o domu gry, użyłem niewłaściwie nazwiska. Ażebyś mnie też lepiej zrozumiał, skreślę ci mój plan szczegółowo. Najprzód osiedlamy się nie pod własnemi nazwiskami, które mógłby kto złośliwy odnaleźć w „Gazecie Trybunalskiej”, ale pod przybranemi, do których nikt nie mógłby się przyczepić, zwłaszcza, że papiery będą w największym porządku, o co już ja się postaram...
Nie będziesz już zatem Jakóbem Lagarde — mówił dalej Pascal — doktorem skazanym niegdyś przez sądy kryminalne departamentu Yonne, na lat pięć więzienia, ale zostaniesz dajmy na to doktorem Thompson, przybywającym z Ameryki z sekretarzem... którym naturalnie będę ja... Umiemy przecie oba po angielsku. Thompson przedstawi się od razu jako doktór-filantrop, jako milioner chcący żyć w Paryżu i lubiący świadczyć dobrze... Dzienniki na pierwszej stronnicy, po luidorze od wiersza, roztrąbią o przepychu jakim się o taczasz, o piękności ekwipaży i koni jakie posiadasz a nadmienią jednocześnie, że zamierzasz prowadzić dom otwarty!... W Paryżu mój kochany, piasek rzucany w oczy, daleko więcej wart niż cnota. Policya zabiera ludzi bezdomnych i pakuje ich do kozy, choćby to byli ludzie do śmieszności uczciwi, łotrom tymczasem posiadającym własne pałace, własne powozy i konie, kłaniają się do kolan wszyscy!.. To fakt mój kochany...
— Nie myślę mu bynajmniej zaprzeczać i słucham dalej...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.