Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


X.

Wejście do sali restauracyjnej młodej kobiety, wyrwało nagle Pascala z zadamy.
Ta kobietą była panna Marta Grand-Champ.
Uderzająca piękność, figura nadzwyczaj zgrabna, czyniły ją prawdziwie zachwycającą. Pascal został też literalnie zahypnotyzowany, jak to się mówi dzisiaj, albo osłupiał, otworzył usta i wytrzeszczył oczy, jakby dawniej powiedziano.
Nigdy nie widział, nigdy nawet nie marzył o zjawisku podobnem, a jednak uważał się za znawcę kobiet ładnych.
Marta zdawała się bardzo zaambarasowaną.
— Czy nie ma pana Lureau proszę pana?... zapytała rumieniąc się jak wiśnia...
Te kilka słów, przywróciły Pascalowi równowagę.
Wstał, ukłonił się i miał odpowiedzieć, ale nie starczyło czasu.
— Gospodarz posłyszawszy głos młodej dziewczyny, ukazał się w tej chwili.
— Jestem... jestem... czem mogę pani służyć?... zapytał zbliżając się z ukłonem.
— Czy ma pan dobry bulion, panie Lureau?...
— Mam proszę pani... Stoi na ognia od dawna... Ośm fantów wyborowego. mięsa, a jakie świeże jarzynki... Zaręczam, że będzie wyśmienity... Sam zapach zdolny wskrzesić umarłego.
— Niechte pan będzie łaskaw zachować dla mnie filiżankę tego bulionu...
— Dobrze panienko... Czy to wszystko?...
— I bułeczkę... Czy listonosz nie był?
— Nie jeszcze, ale niech się pani nie kłopocze, jak tylko cokolwiek dla pani będzie, to zaraz zaniosę na górę..
— Bardzo panu dziękuję...
— Jakże się ma dzisiaj mama pani?...
— Zdaje mi się, że cokolwiek lepiej...
— To chwała Bogu!... Aby się tylko polepszyło, to prędko powróci do zdrowia...
Marta skłoniła się obu panom lekkim skinieniem głowy i wyszła z sali.
Pascal słuchał gdy panna Grand-Champ mówiła i oczarowany był tym czystym dźwięcznym głosikiem, a oczy trzymał wlepione w rysy żywej madonny.
Dziwna rzecz jednakże, na widok tej nieporównanej istoty, nie uczuwał nic więcej oprócz admiracvi. Marta spełniała jego najgorętsze życzenia.
Ta uderzająca piękność odpowiadała na pytanie jakie stawiał sobie przed wejściem panny de Grand-Champ. Dziwił się temu cudownemn prawdziwie przypadkowi, że w małem prowincyonalnem miasteczku, w Joigny, w którem przebywał zaledwie od kilku godzin, spotkał istotę o jakiej marzył jak o czemś niepodobnem do ziszczenia, spotkał istotę, która miała posłużyć za klucz do najhazardowniejszej kombinacyi, do najśmielszego jego planu zdobycia fortuny.
Patrzył jeszcze na drzwi, któremi wyszła panna Grand-Champ, gdy gospodarz przerwał jego dumania i wyprowadził z ekstazy…..
— Ładny kawałek dziewczyny, nieprawda proszę pana?... zapytał zacierając ręce.
— Powiedz pan raczej — zjawisko prawdziwe!... wykrzyknął Pascal — toż to brylant czystej wody, coś nieporównanego doprawdy!...
— Nie często się spotyka obrazek podobny, no czyś pan kiedy widział coś równego?...
— Nigdy panie, nigdy!...
— Czy ona z Joigny?...
— Nie... to ta młoda osoba, o której wspomniałem panom w nocy. Pielęgnuje swoje chorą matkę... Mieszka na drugiem piętrze, na tym samym korytarzu co i panowie...
— Więc ona mieszka w hotelu?
— Tak punie. — Od jak dawna?
— Od miesiąca przeszło...
— A zkąd przybyła?
Z Genewy.
— Matka jej jak się zdaje była właścicielką małego magazynu nowości, który sprzedała po śmierci męża... Jechały do Paryża i zamierzały kupić tam sobie sklep jaki. Wtem na kolei matka zachorowała tak mocno, iż musiały się zatrzymać w Joigny. Zamieszkały u mnie — a leczy chorą najlepszy doktór w mieście.
— Pascal przysłuchiwał się z zajęciem opowiadaniu oberżysty.
— Więc tamta pani jest wdową? — zapytał.
— Tak lubo doktór znajduje w stanie jej zdrowia jakieś niby polepszenie, ja mam przeczucie, że biedna pani Grand-Champ chorą jest śmiertelnie, i że córka jej niedługo zostanie sierotą...
— Jest tak piękną, że da sobie radę na pewno — odezwał się Pascal.
— I ja bym tak samo myślał, ale jest zanadto rozsądną i niewinną...
— Czy pan naprawdę tak sądzisz?... zapytał młody człowiek z niedowierzającym uśmiechem.
— Oh! co do jej uczciwości, to włożyłbym rękę w ogień!.. To różyczka prawdziwa... Uprzedzam pana, że nie warto z nią zaczynać!
— Daj pan pokój.. Właśnie z naiwnemi dziewczętami daleko łatwiej sobie poradzić...
— Może być; ale gdyby tak się stać miało, to byłoby wielkiem nieszczęściem.
— Przecież — ciągnął Pascal — nie trudno jej będzie znaleźć męża, jeżeli posiada jakikolwiek mająteczek.
— Hum!.. ham! mruknął gospodarz ze znaczącym grymasem, nie mówmy o majątku, ani nawet o dobrobycie....
— Bieda?
— Tak kochany panie, nędza et companie... w tej chwili przynajmniej...
— Pewnym pan tego jesteś?
— Nie potrzeba wcale teleskopu, aby to zauważyć... Córka odmawia sobie bardzo często pożywienia, ażeby mieć na lekarstwo dla matki, a jeżeli je — to chyba tylko tyle, ażeby nie umrzeć z głodu!... Widzi pan, że kazała sobie zostawić filiżankę bulionu i bułeczkę. Stanowić to ma całodzienny jej posiłek.
Pascal Saunier uśmiechnął się jakoś dziwnie.
— Do dyabła! — rzekł — to byłoby trochę zamało!...
— Z pewnością, że nie za wiele i jeżeli biedne dziecko dłużej tak się będzie męczyło, to pomimo silnej swojej budowy, nie pociągnie zbyt długo...
— Ależ to położenie okropne!...
— Okropne... kochany panie... To też cały jestem wzruszony...
— I nie ma żadnego wyjścia z tego położenia, jeżeli się choroba przeciągnie? odezwał się Pascal.
— Matka musi pójść do szpitala.
— A cóż córka?...
— Do służby... Kiedy chodzi o życie, to nie można przebierać.
— Mam nadzieję, że biedne istoty nie zostaną do tej ostateczności zmuszone...
— Są jej już bardzo blizko — a co do mnie pilnuję się i nie pozwalam, aby robły moje rachunki... To prawdziwa przysługa dla nich... Wiem, że czekają na pieniądze...
— Czekają na pieniądze?...
— Tak jest, czekają na list z pieniędzmi... Jak się zdaje mają jakąś należność w Genewie, ale list nie nadchodzi, a przy tem, czyż to nie mogą zostać okradzione?...
— Okradzione?... A to jakim sposobem?...
— Oto matka opowiadała mi raz, gdy zaszedłem na górę aby posiedzieć przy niej w zastępstwie córki zmuszonej wyjść do apteki... że zakład swój w Genewie sprzedała za dwanaście tysięcy franków, wypłacone w gotowiźnie. — Kapitalik ten swój — powierzyła jednemu z drobniejszych bankierów genewskich, przyjacielowi jej męża, i wyjechała do Paryża, mając tyle tylko pieniędzy, ile potrzeba na drogę i kilka luidorów zapasowych...
— Bankier, człowiek widocznie chytry bardzo, wytłómaczył kobiecinie, że byłoby niebezpiecznie podróżować z taką znaczną sumą i że prześle jej przekaz na jednego z bankierów paryzkich... Panna Grand-Champ trzy razy już jednakże pisała, dopominając się o przesyłkę i żadnej a żadnej nie odebrała odpowiedzi. Dla tego to pytała mnie przed chwilą, czy nie przyniesiono jakiego lista... Założyłbym się o niewiem co, że ten bankier jest oszustem i nie przyśle ani grosza…..
— Ależ muszą mieć kwit przecie... zauważył Pascal.
— Kto to wie?... Kobiety nie znają się na interesach, a wdowa wierzyła najzupełniej przyjacielowi swojego nieboszczyka męża... Pytanie czy zabezpieczyła się jak należy...
— Była by to rzecz bardzo dla nich smutna.
— Podzielam pańskie zdanie, ale cóż tu poradzić na to... Kto w dzisiejszych czasach nie chce być oszukanym, ten musi nie wierzyć nikomu...
— Święta prawda kochany panie!... Pełno na każdym kroku złodziei... którym podaje się rękę, nie domyślając się wcale z kim się ma do czynienia...
Rozmowę oberżysty z Pascalem, przerwało wejście Jakóba Legarde‘a.
Pan Lureaux opuścił salę, aby przygotować śniadanie.
— Wiesz mój kochany, że będziemy zmuszeni przesiedzieć tutaj pięć, albo sześć dni nawet. Potrzeba posporządzać różne akty, które muszę popodpisywać. Zginiemy doprawdy z nudów, mając za całą rozrywkę, chyba łowienie ryb na wybrzeżu...
— Będziemy mieli co innego do roboty — odpowiedział Pascal z uśmiechem...
— Tak?... Cóż takiego?...
— Najprzód zjemy śniadanie... Po śniadaniu pójdziemy się przejść za miasto, i opowiem ci wszystko... Te pięć czy sześć dni jakie tu wypadnie nam przepędzić, opłacą się nam sowicie. — Widzę przyszłość w różowem świetle...
— Tem lepiej... a ja zaczynam wierzyć, że nam dopisze szczęście, bo oto zamiast piętnastu tysięcy franków na które liczyłem, odbiorę okrągłe dwadzieścia...
— Brawo!...-Widocznie horyzont się wypogadza...
— Sza!... ktoś idzie...
To Lureaux przyszedł nakryć do stołu.
— Cóż, czy śniadanie gotowe? — pytał Pascal.
— Niech panowie raczą siadać... Jakie wino panowie piją?...
— Prosimy o butelkę Saint-Jacques.
— Będziecie panowie z pewnością zadowoleni.
— Zanim wyjdziemy na przechadzkę — odezwał się znowu Pascal — napiszę do starej mojej przyjaciołki Angeli, ażeby jej donieść o przyczynie naszego opóźnienia... — Inaczej byłaby bardzo niespokojną... Ta biedna dziewczyna ogromnie jest do mnie przywiązaną!...
Oberżysta powrócił z butelkami.
Dwaj przyjaciele siedli do stołu i zabrali się do bardzo smacznie przyrządzonego śniadania.
Marta powracając do matki, spotkała na schodach doktora.
Dumna z tego, że może zapłacić rachunek, zabrała się najpierw do tego.
— Panie doktorze — rzekła, wyjmując z kieszeni trzy sztuki złote i dwie srebrne, oto należne panu od nas siedmdziesiąt franków...
— Dziękuję... ślicznie dziękuję... jesteśmy w zupełnym porządku... — Na przyszłość proponuję, aby mi pani za każdą wizytę płaciła odrazu... — To będzie daleko dla pani dogodniej... — Większe rachunki zawsze jest ciężko zaspokoić... drobne kwotki nie robią różnicy.
Marta się zaczerwieniła.
— Ten człowiek ma kamienne serce! pomyślała. — Jeżeli nie zapłacę mu za którą jednę wizytę, to się więcej nie pokaże... — Pozwoli, aby matka umarła...
— Spodziewam się, że moje żądanie nie obraża pani... — dodał doktor, spostrzegłszy pomieszanie młodej kobiety.
— Wcale nie proszę pana i oto trzy franki za obecność dzisiejszą...
Teraz poprowadziła doktora do jego pacjentki.
Stan pani Grand-Champ ani się pogorszył, ani się polepszył... był od wczoraj zupełnie jednakowy.
Już to — że choroba nie przybierała groźniejszych rozmiarów, było dobrą wcale wróżbą dla przyszłości, ale na wyzdrowienie, jeszcze długo poczekać przyjdzie. Doktór skonstatował to wszystko od jednego spojrzenia.
— No... trzymamy się zupełnie dobrze, rzekł tonem uradowanym.
— Czy matka może się dzisiaj czem posilić?... zapytała Marta.
— Nie jeszcze proszę pani.
— Jeszcze nie... powtórzyła z westchnieniem chora — a ja takbym pragnęła sił nabrać...
— Cierpliwości droga pani, cierpliwości... Siły powrócą pomału... Jesteśmy na dobrej drodze... Nie przeszkadzajmy naturze, nie zmuszajmy jej do pośpiechu, bo możemy się narazić!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.