Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVII.

La Fouine wziął się do łowienia ryb i w swoim charakterze filozofa (a miał się za takiego, z najlepszą w świecie wiarą), zaczął się zastanawiać nad wyznaniem, co się Pawłowi Fromentalowi wyrwało.
— Ej do wszystkich piorunów — mruczał — a to się biedny chłopak zaszłpał!... Okrutne to głupstwo, że nie można nigdy okiełznać tego paskudnego zwierzęcia, które się „miłość“ nazywa!... Skoro cię tylko raz trąci, wściekasz się i rady dać sobie nie możesz, nie mówiąc, że czasami możesz nawet klapnąć z tego powodu. Gdyby się to jemu przypadkiem przytrafić miało, słowo honoru, że wielka byłaby szkoda? Ogromnie lubię tego chłopca i gdybym mógł kiedykolwiek przydać mu się na co, usłużyłbym mu z przyjemnością. Ale co mnie to do dyabła obchodzi!...
W tej chwili przerwał medytacye z okrzykiem:
— Aha!... teraz to cię już trzymam w garści.
Odnosiło się to do ryby, którą wyciągnął i zręcznie z haczyka zdejmował.
— Teraz, gdy się znajdziesz w mojej siatkowej torbie, będę mógł napewno twierdzić, że zjem porządne śniadanie.
Ryba musiała być dosyć dużą, bo La Fouine z ciężkością wyciągnął ją z rzeki i po dosyć długiem usiłowaniu, na brzeg wydobył.
Był to przepyszny karp złoty, około pięciu funtów wagi.
— Dajże pokój, mój stary! — prawił La Fouine, przytrzymując skaczącą rybę — po co się szarpiesz napróżno, po co się wyrywasz, kiedy widzisz, że zapoznasz się niebawem z bulionem i czerwonem winem pana restauratora z wyspy... — Najmądrzej zrobisz, jeżeli będziesz siedzieć spokojnie.
Wsadziwszy rybę do torby siatkowej, wyskoczył na brzeg, pozostawiając wszystkie narzędzia rybackie w czółnie, które ukrył pod krzakami.
Odniósł rybę do kuchni, otrzymał pieniądze, zjadł pośpiesznie śniadanie, wsiadł w stare czółno, którego nikt nie używał, i popłynął z powrotem na brzeg lasku i wziął się znowu do łowienia.
Niezwykłe dopisywało mu dzisiaj szczęście.
Raz po raz wyciągnął jeszcze trzy karpie, które co do wielkości, wcale nie ustępowały pierwszemu.
Miał znowu zapuszczać przygotowaną starannie wędkę, gdy nagle przerwał sobie robotę, wytrzeszczył oczy i otworzył usta.
Po drugiej stronie Marny na skręcie alei w parku Petit-Castel, spostrzegł kobietę.
Była nią Angela.
Ex-magazynierka przybyła tu na żądanie Jakóba Lagarda i zanim zabrała się do swojej roboty, wyszła użyć przechadzki.
— Ano! ano!... mruczał La Fouine, jeżeli się nie mylę, to to jest ta damulka dojrzała, ale dobrze utrzymana, która nie pozwalała tej prześlicznej małej kupić wtedy ryb odemnie... — Więc nie wyjechali widocznie ci państwo, właściciele tego ustronia!... a raczej wyjeżdżali ale tylko na dni kilka!... Wywiem się, czy już powrócili i kto to wie, może jaką dobrą nowinę będę mógł zanieść panu Pawłowi...
Wskoczył do czółna, zabrał torbę z rybami i wiosłując zręcznie, skierował się ku Angeli, która się zatrzymała i przypatrywała mu ciekawie.
Przybywszy do brzegu, przystanął.
— Czy pani dziś ryb nie potrzebuje?... zapytał.
— A! to ty; coś już nam chciał kiedyś sprzedać swój towar?... — zapytała, poznając go Angela.
— A ja, do usług pani!...
— Cóż masz na sprzedanie?...
— Karpie...
— Duże?...
— Spodziewam się!.. — Najmniejszy waży przynajmniej ze trzy fanty...
— A nie masz węgorzy?...
— Mam dwa dosyć ładne w rezerwoarze przy czółnie... — z tych węgorzy i jednego karpia, można mieć wspaniałą potrawkę!...
— Ile chcesz za to wszystko?...
— Dwanaście franków, dla tego tylko, że to dla pani...
— No to podpłyń bliżej sztachet i daj dwa węgorze i karpia.
La Fouine ujął wiosła i znalazł się wkrótce w miejscu wskazanem.
Wskoczył na schody z torbą ryb żądanych.
Angela czekała nań obok domu.
Drzwi i okna były narozcież pootwierane.
— Oto żądane trzy sztuki, proszę pani... kto je będzie jadł, ten z pewnością pani powinszuję... zaniosę je do kuchni i jeżeli pani sobie życzy, to zajmę się oskrobaniem...
— A najchętniej...
Ex-magazynierka poszła przed Juljuszem Boulenois, a ten idąc za nią wypytywał niby najobojętniej:
— Państwo byli w podróży?...
— Dla czego?...
— Bo ja byłem tu wczoraj wieczorem z prześlicznym leszczem i zastałem pozamykane...
— Tak!... nie było nas wczoraj w domu...
— To też ja sobie pomyślałem... że zapewne pani pojechała z mężem do Paryża rozerwać się trochę...
— A któż to taki mój mąż?... — zapytała Angela, patrząc na rybaka podejrzliwie.
— No, ten piękny pan z brodą, którego tu widziałem.
— To nie mój mąż... mój kochany...
— Ah!... a ja myślałem... No ale napewno jest pani jego kuzynką... albo może gospodynią...
Angela nic nie odpowiedziała.
La Fouine ciągnął skrobiąc dalej karpia.
— A panna Marta, czy jest pani córką?...
— A ty zkąd wiesz, jak jej imię — wykrzyknęła ździwiona magazynierka.
— Cóż to takiego dziwnego!... Przecie pani tak ją nazywała przy mnie, wtedy, jak to pani nie pozwoliła jej ryb kupić odemnie...
— Może córka tego pana z brodą?...
— Być może...
— To ma się naprawdę czem pochwalić... bo takiej ślicznej panny... nie zdarzyło mi się widzieć na świecie!...
— Bądź no cicho gaduło i śpiesz się, bo ja nie mam czasu do tracenia...
— Zabieram się do węgorzy... — Tak więc państwo już powrócili...
— Widzisz przecie, że jestem!...
— Pani tak, ale panienka?...
— Co cię to może obchodzić, czy panienka jest czy jej nie ma?...
— Zawsze przyjemnie przecie patrzeć na taką piękną osobę...
— Takim jesteś amatorem pięknych buziaków? — powiedziała ze śmiechem Angela.
– I znawcą jestem... mogę się tem pochwalić...
— No to przywdziej żałobę mój chłopcze, bo nie zobaczysz już nigdy panny Marty...
— A! no! — więc wyjechała?...
— Wczoraj... — do Ameryki.
— Nie jest to tak bardzo blisko!... — wyjechała z ojcem?...
— Z jakim ojcem?...
— Ten pan z brodą... — zdawało mi się, że pani mówiła, iż to jej ojciec.
— To ci się źle zdawało... — To wcale nie ojciec, tylko krewny...
— Jeżeli pojechała do Ameryki, to muszę się naturalnie pocieszyć. — Z pewnością nie pojadę tak daleko, ażeby ją jeszcze raz zobaczyć... — Pani przepędzi tu całe lato?...
— Nie... ale będę tu przyjeżdżać czasami dla wypoczynku...
— Wybornie!... a mieszkać pani będzie w Paryżu?...
— Nie, w Chinach...
— W Chinach?... — powtórzył Julek Boulenois — pani sobie ze mnie żartuje!...
— I dopiero teraz się na tem poznałeś? — zapytała ex-magazynierka, wzruszając pogardliwie ramionami. — No dosyć już tych wszystkich wypytywań! — Jesteś za bardzo ciekawym mój kochany, a ja tego wcale nie lubię!... — Odpowiadałam ci, bo mnie to bawiło, ale dosyć już tego!...
— Niech się pani łaskawa nie gniewa! — rzekł La Fouine pokornie. — Jeżeli panią o co pytałem, to tak tylko, aby trochę pogadać i nic więcej! — Niech pani wyjeżdża do Paryża albo do Chin, to mi zupełnie wszystko jedno... nic mnie to zgoła nie obchodzi!... — Ja staram się o to tylko, abym sprzedał moje ryby... Pani je odemnie kupiła i oto gotowe do rądla... — Niech mi pani raczy zapłacić i idę sobie w swoję drogę..
— Oto twoje pieniądze.
— Czy pani nie będzie łaskawa co do rzucić za oskrobanie karpia i odarcie ze skóry węgorzy...
Angela śmiać się zaczęła.
— No mass dwadzieścia sous jeszcze.
— Bardzo dziękuję pani... — Może się dowiedzieć jutro, czy pani nie będzie czego potrzebować?...
— Nie. — Jutro nie będziemy tutaj, bo pan doktór jutro wyjeżdża...
— Al to doktór ten pan z brodą?... — zawołał Juljusz Boulenois z widocznem zaciekawieniem — a spostrzegłszy, że Angela zagryzła wargi, dodał spiesznie:
— Jeżeli go spotkam kiedy, muszę go o jedne rzecz poprosić...
— O co takiego?...
— O lekarstwo, któreby mnie uwolniło od mojej macochy...
Ex-magazynierka nie była w stanie zachować poważnej miny.
Po raz drugi zaczęła się śmiać na głos cały — a La Fouine tymczasem wyszedł i powrócił do czółna, w którem pozostawił wędki.
— No, no... — mruczał — biedny pan Paweł... dopiero sobie krwi napsuje. — Jego ukochana pojechała do Ameryki! Nie... nie zawiozę mu tej nowiny, bo bym mu za dużo zrobił zmartwienia! —O! to mądry ptak, ta jakaś jejmość tutejsza! Od razu zrozumiała, żem ją chciał pociągnąć za język! Nic nie szkodzi... — wiem, com chciał wiedzieć, to i dosyć…..
Ukręcił papierosa i wziął się znowu do roboty — a szczęście wyjątkowo mu sprzyjało.
— Niezadługo wyciągnął znowu piękną sztukę.
— O ho! — mraknął — widocznie miejsce tu wyborne... — trzeba tu powrócić na noc, a bodaj, że się czasu nie straci na próżno!...


∗             ∗

Zostawiliśmy pseudo-Thompsona, jego pseudo sekretarza i księgarza Antoniego Fauvela, pod cieniem drzew, przy zakąsce przed obiadowej.
Rozmowa była nader ożywiona.
Antykwaryusz w wybornym był humorze.
Świeże wiejskie powietrze i zapach kwiatów, tego człowieka żyjącego w atmosferze starych papierów, upajały prawdziwie.
— Masz pan przepyszną posiadłość, kochany panie doktorze! — wykrzyknął nagle. — Czy nie raczył byś pan pokazać jej szczegółowo?...
— Najchętniej... zaraz ją zwiedzić pojedziemy — odpowiedział Jakób Lagarde.
Trzej panowie powstali i zaczęli się przechadzać po cienistej alei nad brzegiem Marny.
Fauvel co chwila wydawał okrzyki zachwytu.
Wyszli nad brzeg większej odnogi Marny.
Antykwaryusz wskazał ręką na stronę przeciwną.
— Spojrzyjcie no tam, na wprost, panowie — rzekł — to jakiś rybak, co zna swoje rzemiosło! — z pewnością nie powróci on z niczem z połowu...
Jakób i Pascal spojrzeli we wskazanym kierunku i zobaczyli La Fouine’a, zajętego wyciąganiem z wody dużego karpia, który się silnie szamotał.
Pascal poznał odrazu Juliana.
— A! — odezwał się — to filozof z restauracyi na wyspie...
— Jakto filozof? — zapytał Fauvel. ― Nie można by go posądzać o to, patrząc na jego łachmany.
Jakób Lagarde zabrał głos i odpowiedział, wpatrując się bystro w antykwaryusza.
— To bardzo oryginalna osobistość... Chłopak to dziewiętnastoletni, który ma podobno odziedziczyć znaczną fortunę... Opowiedział on mi kiedyś swoje historyę i z powodu tej właśnie historyi przezwaliśmy go filozofem...
— Odziedziczyć ma znaczną fortunę! powtórzył Fauvel. — Nie wygląda wcale na sukcesora! — Po kim że u dyabła może otrzymać spadek?... — Czy miał w rodzinie swojej ludzi bogatych?...
— Wcale nie... — Majątek, jakiego się spodziewa, ma mu się dostać od osoby zupełnie ma obcej... od jakiegoś hrabiego de Thonnerieux...
Fauvel usłyszawszy to nazwisko, zadrżał pomiwoli.
Drżenie to spostrzegł Jakób Lagarde i pomyślał:
— Stary łotr, zna tajemnice „Czerwonego Testamentu.“
A głośno dodał:
— Hrabia de Thonnerieux, jeżeli można wierzyć temu, co młody rybak nam opowiadał, chciał obdarzyć majątkiem sześcioro dzieci urodzonych tego samego dnia co jego córka, w okręgu w którym mieszkał...
— To bardzo ciekawe — odrzekł antykwarysz, zapanowawszy nad sobą — ale ja jednakże powtarzam to, co już powiedziałem przed chwilą... Patrząc na tego poczciwca w łachmanach, łowiącego ryby na wędkę, trudno by się domyśleć, iż to kapitalista przyszłości!...
Fauvel mówił z uśmiechem na ustach.
Jakób i Pascal rozumieli znaczenie tego sardonicznego uśmiechu, ale Jakób uznał, że nie wypada przeciągać rozmowy w tym przedmiocie i trzej panowie puścili się w dalszą przechadzkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.