Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVI.

W kilka minut później Paweł siedział już w czółnie, a ryby brały w sposób pozwalający mieć nadzieję, iż z obiadom dla Fabiana nie będzie żadnego kłopotu.
Nagle spławik zniknął pod wodą.
Młody człowiek pociągnął za wędkę.
— Pochwycił widocznie rybę, tak wielką, tak silną, że wędzisko zgięło się zupełnie.
Miał coś bezwątpienia wielkiego, trzeba zatem manewrować, tak, aby nie wypuścić zdobyczy.
Natury żywe niezmiernie się poddają wrażeniom jakie daje rybołóstwo.
Rybak puszcza swobodnie wodzę swoim myślom, gdy siedzi z wędką nad brzegiem, ale kiedy ryba chwyci za haczyk i pociągnie za wędkę — zapomni o wszystkiem co go zajmowało przed chwilą i nie myśli o niczem innem, jeno o zdobyczy.
Paweł w tej chwili nie myślał też już ani o swojej miłości, ani o swojem zmartwienia.
Wszystkie smutne myśli odrazu gdzieś od niego uleciały. Oddał się cały uczuciom radości, nadziei i obawy jakie mu sprawiała pyszna zdobycz szamocząca się przy wędce.
Nie dosyć doświadczony, aby użyć podstępu względem ryby, która mówiąc nawiasem jest stworzeniem bardzo przebiegłem, gdy chodzi o ocalenie skóry, pozostawił spokojnie wędkę w wodzie zamiast manewrować nią, tak, iżby zmęczyć rybę i dopiero ją wyciągnąć.
Już nawet zaczynał się obawiać czy wyłowi swojego niewidzialnego nie przyjaciela, który lada chwila mógł złamać wędzisko, gdy w tem nagle nie daleko po za sobą posłyszał jakiś głosik piskliwy.
— Wolno! wolno!... panie Pawle!... Ciągnij pan ku sobie pomalutku i unoś w ten sposób, ażeby podnieść ze dna tę bestyę... Zo sposobu w jaki się rzuca wnoszę, że to karp być musi. Idę do pana, trzymaj się pan dobrze.
Syn Rajmunda Fromentala, nie zwracając wcale uwagi na to kto do niego mówi, wcale nie poznając dobrze sobie znanego głosu, machinalnie wykonywał to co mu doradzano.
Dobre te rady wychodziły ze starego czółna płynącego po Marnie.
Ryba po trochu ulegała.
Już złocona jej łuska błyszczała pod wodą.
Przychodzący z pomocą, jednym ruchem ręki wyciągnął rybę po nad wodę.
Wędzisko pękło, ale karp bo był to karp przynajmniej sześcio-funtowy!.. skakał w głębi łódki.
Paweł spojrzał na tego, który przybył w samą porę.
— Juljan Boulenois! — wykrzyknął.—
Inaczej zwany la Fonine, tak jest panie Pawle — odrzekł nowo przybyły. Jestem kontent, żem panu dopomógł do wyciągnięcia tej bestyi... Ale jeszcze bardziej cieszę się z tego, co mam panu powiedzieć... To coś niezmiernie rozraduje pańskie serce?...
— Rozraduje moje serce? — powtórzył Paweł ździwiony.
— I to napewno drogi panie.
— Cóż to takiego?
— Pozwól mi pan najprzód zabezpieczyć tego karpia... O! to karp, co się nazywa!..
La Fouine włożył rybę do rezerwoaru z powywiercanemi dziurami, obmył palce, otarł je o spodnie i podał rękę synowi Fromentala.
— Jak się pan miewa panie Pawle?... zapytał.
— Dobrze mój przyjacielu... bardzo dobrze...
— Ale ba!...
— Czy cię to dziwi?...
— Trochę... Chyba, że przypadkiem serce tak chore od niedawna wyzdrowiało już zupełnie?
Paweł westchnął.
— Nie!.. nie! odrzekł wstrząsając głową.
— A no więc tem lepiej... — wykrzyknął la Fouine. — Daję słowo honoru, że przynoszę panu lekarstwo, które więcej warte, aniżeli wszystkie razem lekarstwa najsławniejszych doktorów francuskich i angielskich... —Intryguje to pana he?... — Cierpliwości!... — Sięde sobie obok pana, skręcę papierosa i utniemy pogawędkę, którą będziesz pan zachwycony!... — Zapewniam z góry!...
Paweł nie mógł naturalnie ani odgadnąć, ani się nawet domyśleć o czom la Fouine chciał z nim mówić i czekał na tę rozmowę z niecierpliwą ciekawością.
Młody rybak usadowił się na przodzie statku.
Zwinął szybko papieros, zapalił go i puściwszy kłab dymu, zaczął:
— Dziś pięć dni akurat, jakieśmy się nie widzieli, nieprawda panie Pawle?...
— Tak jest... pięć dni.
— Przypominasz pan sobie, co nas obu zajmowało, gdyśmy się ostatnim razem widzieli?...
— Pamiętam to najdokładniej.
— Nie będę pana wystawiał na próbę, nie będę się też rozwodził zbyt długo, ale zapytam wprost:
— Cobyś pan dał panie Pawle, żeby się dowiedzieć, co się stało z młodą osobą, którą pan spotkałeś tutaj i która mieszkała w Petit-Castel?...
— Co ja bym dał? — wykrzyknął Paweł dałbym życie swoje za to.
La Fouine śmiać się zaczął.
— Nie będzie to pana tak drogo kosztować — wystarczy bilet kolejowy Saint-Maur do Paryża, a w Paryżu dwa kursa fiakra po czterdzieści sous za godzinę. — Oto cały wydatek...
Twarz Pawła się ożywiła. Oczy za błysły.
— Wiesz gdzie Marta?... zapytał głosem drżącym ze wzruszenia.
— Tak.
— Widziałeś ją?
— Tak... tak... tak... Ale niech się pan tak nie patrzy na mnie!... Panna Marta jest w Paryżu...
— W Paryża?... Gdzie mianowicie?...
— Zaczekaj no pan tylko... i uspokój się tylko... boć ci powiadam jasno i wyraźnie, żem ją odnalazł i że jej już on pewno nie stracimy z oczu.
— Odnalazłeś ją?... W jaki sposób?...
— A to historya cała... Przyszło mi było do głowy przejść nad Sekwanę od strony Suresne i Puteaux, aby sprobować czy się tam nie da co ułowić. Powracając z tej wyprawy, jak wypadało, przez lasek Buloński... cóż ja spostrzegłem?….. No, domyśl się panie Pawle...
— Prędzej.. prędzej... la Fouine!... zawołał Paweł gorączkowo... Zmiłuj się nademną... nie każ mi czekać... bo schnę... bo umieram z ciekawości...
Boulenois odpowiedział:
— Spostrzegłem tedy w wielkim powozie zaprzężonym w dwa piękne rumaki, śliczną panienkę w towarzystwie jakiejś osoby innej... tłustej... nie zbyt młodej, ale dobrze zakonserwowanej, która jednego razu ryby odemnie kupiła... Dobryś!... pomyślałem sobie — a toć oto panieneczka, o której mój pan Paweł myśli piętnaście razy na kwadrans. Ej! do pięćkroć sto tysięcy szatanów, tego obojętnie puścić przecie nie mogę. Trzeba się dobrze przekonać, czy tak jest, jak mi się zdaje, trzeba wyśledzić gdzie przebywa ta mała?... Sadowię się w stary wehikuł który spotykam i polecam woźnicy podążać za pojazdem.
— Jedziemy!... Naraz stój!... dochodzi nas muzyka... Maszeruje jakiś pułk liniowy, a na jego czele kapela.
Wystraszony koń tramwajowy rzucił się w bok gwałtownie i uderzył na powóz, który połamał... — Opowiadam dosłownie tak jak było... — Obie damy przeraziły się piekielnie i zaczęły wrzeszczeć straszliwie...
— Czy Marta nie została skaleczona!... — wyszeptał zaledwie Paweł, blady śmiertelnie.
— Nie... nie... panie kochany... ranionym został jeden tylko powóz... Damy odzyskały spokój... stangret zaciął konie i pojechał dalej, a ja zacząłem śledzić kobietki... — Zatrzymaliśmy się dopiero przy ich mieszkaniu.
— A to mieszkanie?... — zapytał drżący syn Rajmunda.
— W pięknym co się nazywa pałacu i to przy ulicy de Miromesnil...
— — Pytałeś się kto jest ta młoda panna?...
— Naturalnie!...
— Ol... mój poczciwy la Fouine — wykrzyknął Paweł, ściskając rękę młodego rybaka — nigdy, nigdy wywdzięczyć ci się nie potrafię!... — Ty pojęcia nawet nie masz co dla mnie zrobiłeś dobrego!
— Ba!... — odrzekł śmiejąc się Boulonois — stałem się dla pana szklanką wina francuskiego dobrze osłodzonego, zaprawnego cynamonem i cytryną.
— Mów no!... mów dalej... czego się dowiedziałeś?...
— Że panna Marta, jest, jakby to powiedzieć, pupilką... dzieckiem przybranem właściciela pałacu, doktora zagranicznego... doktora amerykańskiego... bardzo bogatego i sławnego, który niedawno osiadł w Paryżu...
— Doktora amerykańskiego przy ulicy de Miromesnil?... — powtórzył Paweł konwulsyjnie. Jakże się ten doktór nazywa?...
— Thompson...
Usłyszawszy nazwisko to, młody człowiek zerwał się jakby prądem elektrycznym poruszony, z okiem rozognionem, z drżącemi ustami.
— Doktór Thompson!... — powtórzył głosem, z powodu gwałtownego wzruszenia, niewyraźnym prawie. — Powiadasz, że Marta jest jego przybraną córka, pupilką jego?...
— Powtarzam żywcem to, co mi powiedziano.
Nie sekret to zresztą dla nikogo, kto mieszka w tym kwartale...
Paweł załamał ręce.
— Marta w Paryżu!... wykrzyknął. — Marta wychowanką doktora, który się mną tak zainteresował!... Rzeczywiście... przypominam sobie... Ten człowiek, którego widziałem z daleka, tutaj właśnie w parku Petit-Castel... gdy całował w czoło Martę, człowiek, którego twarzy dojrzeć nie byłem w stanie, podobnym był z figury do doktora!... To on byl! — Będę ją mógł zatem zobaczyć, będę się mógł dowiedzieć czy mnie kocha...
— Co do tego panie Pawle, to już pańska rzecz wyłącznie. — Ja zdaję mi się, dobrze się wywiązałem z zadania, i jeżeli jesteś pan ze mnie zadowolony, to mnie to bardzo cieszy...
— O! mój dobry la Fouine, przywracasz mi zdrowie i szczęście! ocalasz mi życie!... Nie umiem ci wyrazić wdzięcz, ności mojej. — Cóżem ja oi winien mój jedyny?...
— Winienieś mi pan za dwie godziny jazdy, za którą zapłaciłem gotówką, niechcąc stracić z oczu powozu — i to co dałem na piwo stangretowi... czyli razem sześć franków i pięćdziesiąt centimów...
— Dam ci sto franków mój bracie...
— A toby było pięknie! — Niechno pan sobie nie wyobraża przypadkiem, panie Pawle, że chcę na panu zarobić?... Nigdy w życiu!... Dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół! — Wydałem na pański interes sześć franków i pięćdziesiąt contimów, oddaj mi pan te sumkę i będziemy skwitowani...
— W tej chwili ci ją wracam — rzekł Paweł wyjmując pugilares.
Otworzył go dla wyjęcia pięcio frankówki w złocie i paru sztuk monety drobnej.
Z powodu nadzwyczajnego wzburzenia drżały mu febrycznie ręce.
Jakaś fotografia wysunęła się z pugilaresu i opadła na dno czółna.
Le Fouine nachylił się żywo dla podjęcia portreciku.
— Czy można to zobaczyć? — zapytał?
— Naturalnie.
Boulenois spojrzał i ździwiony zawołał
— A! to piękna fotografia doprawdy!...
— No! — zapytał młody człowiek... dla czego ją tak nazywasz?...
— Ano, bo jakim u licha sposobem, może pan Paweł nosić przy sobie podobiznę tego faceta?...
— Więc go znasz?...
— Ma się rozumieć, że znam... Toć to portret szpiega policyjnego!...
— Paweł nie mógł powstrzymać wybuchu głośnego śmiechu.
— Gdyby osoba, którą ta fotografia wyobraża, usłyszała coś powiedział, kochany la Fouine, toby ci to z pewnością nie uszło na sucho! — rzekł.
— Więc i pan także znasz tę osobę?
— Nosiłżebym w mojem pugilaresie fotografię osoby której nie znam?
— Za pozwoleniem pana, któż to więc taki?
— To ojciec mój rodzony...
Boulenois zagryzł wargi.
— Źleś się przyjrzał — ciągnął Paweł — przypatrz się zatem lepiej.
— Tak... tak... ma pan racye — mruczał la Fouine zaambarasowany, przypatrując się uważniej portretowi.
— Podobny, nawet bardzo, do osobnika którego znam... ale jednakże...
— Znasz więc agenta policyjnego, który jest podobnym do mojego ojca? — zapytał Paweł z uśmiechem.
— Znam... znam... to jest znam go nie znając... Znalazłem się z nim przypadkiem przy wyciągnięciu topielca... Jest trochę podobieństwa w oczach i nosie, ale tam ten mój, ma daleko większą brodę...
Mówiąc to la Fouine myślał sobie.
— Nie mogę go martwić przecie, ale to naprawdę ten sam, co protokół spisywał!... A niechże cię... to więc jego ojciec!... To szpieg policyjny...
— Masz swój dług mój przyjacielu — odezwał się Paweł podając Boulenois sześć franków i piędziesiąt centimów, wraz z całą wdzięcznością moją, za dobrą nowinę jaką mi zwiastowałeś.
— Kontent pan jesteś ze mnie panie Pawle?...
— Więcej jak kontent mój drogi!... jestem zachwycony tobą!...
— No to dzisiaj wypiję sobie butelczynę za zdrowie pańskie — tylko złowię jeszcze jak pan ładnego karpia i sprzedam go restauratorowi z wyspy...
Powiedziawszy to, la Fouine uścisnął rękę Pawła, skoczył do czółna i popłynął do miejsca w którem chciał zapuścić wędkę...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.