Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Jakób Lagarde i Pascal Saunier przyjęli propozycyę Fauvela wybuchem śmiechu, który ściął krew w żyłach księgarza.
— Do spółki — zawołał Pascal — a to z pana, jak widze, strasznie jeszcze naiwny człowiek, kochany panie Fauvel. My współek nie lubimy i nie chcemy... Spadek po hrabim Thonnerieux do nas wyłącznie należy.
— Kiedy tak, to nic nie będziecie mieli — odparł Fauvel wzburzony.
— Tak pan sądzisz?...
— Takie jest moje niewzruszone przekonanie, mam bowiem w swoich rękach książkę, bez której nic zrobić nie potraficie... Ja tylko jeden na świecie posiadam tę tajemnice... ani wy, ani nikt inny nic bezemnie nie zrobicie...
Pseudo Thompson wzruszył ramionami.
— Nie udawaj głupiego i nie chciej z nas robić głupców, kochany panie Fauvel, mój najzacniejszy przyjacielu, rzekł z zagadkowym uśmiechem i głosem, którego słodycz wcale obiecującą nie była. Nie zechcesz, jestem najzupełniej pewny zmusić, nas do tego, abyśmy potrzebowali zgładzić jednego po drugim wszystkich obdarowanych przez pana de Thonnerieux, dla zdobycia ich medalów... Te medale razem zgromadzone, dałyby nam, jak wiesz, te same objaśnienia, jakie się, w Czerwonym Testamencie znajdują.
Fauvel zadrżał.
Że jego okrutny interlokutor nie zawahałby się zrobić tak jak powiedział, o tem w tej chwili nie wątpił już bynajmniej.
Głosem złamanym zapytał zatem.
— No. a cóż ze mną myślicie zrobić?
— Jakto nie domyślasz się tego poczciwcze? — zawołał Jakób.
— Nie.
— Zadziwiasz mnie doprawdy!... Dziecko jesteś czy co?... Ale mniejsza, powiem ci teraz co z tobą zrobić zamierzamy... Wychodząc z mieszkania zabrałeś naturalnie klucze od niego ze sobą... Masz je tu u nas w którejkolwiek pierwszej lepszej kieszeni. Weźmiemy je otóż i udamy się zaraz jutro rano do Paryża, około 1-ej z południa zajdziemy na ulice Guénégaud, obszukamy cały lokal pocichutku a tak dokładnie, że za skutek wyprawy z góry ci poręczamy i powrócimy z książką, która nam jest potrzebną...
— Ale ze mną? — wybąknął Fauvel po raz drugi, ale ze mną co zrobicie?
— Ty pójdziesz spać tymczasowo...
Słowom tym wypowiedzianym z pewnym akcentem szczególnym, towarzyszył także pewien gest, który przeraził antykwaryusza.
Paweł i Jakób powstali.
Pierwszy otworzył drzwi prowadzące z pokoju jadalnego do przedsionka i udali się tam obaj.
Gdy Fauvel namyślał się czy iść za nimi, drzwi się zatrzasnęły, jednocześnie klucz się obrócił w zamku.
To wyjście zostało zatem dla niego straconem.
Posunął się ku drzwiom innym ale i te oparły się wszelkim usiłowaniom uwięzionego.
Wtedy przejęty zgrozą, zaczął wrzeszczeć na głos cały:
— Ratunku!.. ratunku!.. pomocy!...
Wiemy już, że na zewnątrz głos się wcale nie wydobywał.
Wyszedłszy sali jadalnej, Jakób i Pascal spotkali się z Angelą.
— Prędzej na dól! — zawołał Jakób.
Poprowadzeni przez ex magazynierkę trzymającą światło w ręku, obaj wspólnicy pobiegli do wiadomego im pokoju.
Tu dochodziły ich jakby szmery jakieś oddalone, krzyki, i wołania antykwaryusza, który walił z całych sił pięściami w ściany, w drzwi i okiennice wewnętrzne.
Jakób zbliżył się do aparatu, ustawił go na stole, wziął w prawą rękę jednę z kul kauczukowych wydrążonych i ścisnął ją silnie.
Pulweryzator zaczął działać w tej chwili.
Keroselina zamieniona w parę, przeniknęła w rurkę metalową a po przez tę do sali jadalnej i tu zmieszała się z powietrzem, którem oddychał Fauvel.
Człowiek ten mający wygląd człowieka który zmysły postradał, latał jak wściekły tam i z powrotem po pokoju, z włosami rozczochranemi, z policzkami rozpalonemi, z oczami miotającemi pioruny.
Naraz stanął jak wryty.
Poczuł jakiś zapach szczególny i doznał jednocześnie jakiegoś szczególnego, | uczucia.
Powieki, pomimo stawianego oporu, gwałtownie mu na oczy zapadały.
Zdawało mu się, że podłoga z pod nóg mu ustępuje.
Machinalnie wyciągnął ręce poszukując jakiegoś przedmiotu, o który mógłby się oprzeć i w ten sposób podtrzymać.
Nie napotkał nic takiego i poczuł nagle. że leci w przepaść jakąś.
Upadł istotnie lecz do izby, w której znajdował się Jakób z Pascalem i Angela, nie doszedł wcale odgłos upadku.
Lagard naciskał jedną ręką banię kauczukową, w drugiej trzymał zegarek i liczył minuty.
W chwili w której Fauvel upadł jakby bryła jaka zawołał:
— Dość tego... Śpi już jak zabity...
Zegar w pokoju stołowym wybił właśnie godzinę dziesiątą.
Punktualnie o tej godzinie, naczelny prokurator rzeczpospolitej, w towarzystwie naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, Rajmunda Fromentala i kilku agentów, znalazł się po przed domem nr. 9, na ulicy Guénégaud.
Drzwi wchodowe były zamknięte.
Jeden z agentów zadzwonił.
Otworzono natychmiast i przedstawiciele prawa wkroczyli po cichutku w bramę słabo oświetloną, rozkazując ją zamknąć zaraz za sobą.
Odźwierna była sama jedna w swojem mieszkania.
Zobaczywszy tylu mężczyzn, wydała okrzyk przestrachu łatwy do zrozumienia.
Co to za ludzie(jacyś i czego oni chcieć tu mogą?...
Niepewność pod tym względem trwała bardzo niedługo.
— Czy tu mieszka pan Fauvel?... zapytał naczelnik policyi departamentu Sekwany.
— Tu proszę pana... odpowiedziała zapytana.
— Czy jest w domu?...
— Nie mogę objaśnić panów bo nie wiem... Zdaje mi się jednakże, że go nie ma...
— Na którem piętrze zamieszkuje?...
— Na trzeciem w tym oto budynku naprzeciwko.
— Zaraz tam idziemy.
— Ale ba!... nie macie się panowie po co fatygować... Pan Fauvel nikogo wieczorem nie przyjmuje! Choćby był nawet to nie otworzy…..~
— Moja pani, odezwał się urzędnik, ja jestem prokuratorem rzeczpospolitej i przychodzę tu, aby być obecnym przy rewizyi, jaka ma być dokonaną w mieszkania tego lokatora.
— Rewizya... powtórzyła odźwierna przerażona. Czyżby poczciwy pan Fauvel został o co niedobrego posądzonym?...
— Oskarżonym jest o winy bardzo ciężkie... Czy on jest czy go nie ma, musimy zrewidować jego mieszkanie... Ponieważ schody nie szczególnie są oświetlone, weź pani świecę i chciej nas poprowadzić!...
— Ale, proszę pana...
— Na nic wszelkie gadania... Rozkazuję w imieniu prawa!...
Podczas gdy biedna kobiecina prawie nieprzytomna z przestrachu, poszukiwała lichtarza i znalazłszy go nareszcie — zapaliła drżącą ręką, naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego wydał jednemu z inspektorów policyjnych instrukcye jakieś, które zakończył temi słowy:
— Czy pan zrozumiałeś?... Pozwolisz pan wchodzić wszystkim przybywającym do domu, ale nie pozwolisz pan wyjść z niego nikomu, pod żadnym bezwarunkowo pozorem.
— Dobrze, panie naczelniku.
Odźwierna wzięła świecę, wyszła z loży i chciała zamknąć za sobą.
— Niech drzwi pozostaną otwarte — odezwał się naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego... Nie potrzebujesz się pani niczego zgoła obawiać... jeden z moich ludzi zastąpi cię przez czas, który spędzisz z nami...
— Dobrze proszę pana...
— Czy są schody inne, boczne, w tym domu?... zapytał prokurator rzeczpospolitej.
— Są panie.
— Którędy się na nie wchodzi?...
— Tamtędy panie.
Powiedziawszy to odźwierna, wskazała niewielkie drzwi umieszczone w korytarzu tuż obok jej loży.
— Czy są oświetlone o tej porze?...
— Nie, proszę pana.
— Panie naczelniku służby bezpieczeństwa publicznego, racz pan postawić tam paru ludzi zaopatrzonych w latarki służbowe.
Na znak naczelnika dwóch agentów stanęło zaraz przy wejściu na schody, urzędnicy zaś i towarzysząca im służba niższa, udali się schodami głównemi na trzecie piętro do mieszkania Fauvela.
Zadzwoniono.
Czytelnicy nasi wiedzą, że antykwaryusz miał najlepszy w świecie powód do nieotworzenia, w tej chwili bowiem w stanie zupełnej nieświadomości leżał w sali jadalnej willi Petit-Castel.
— Czy pani przypuszczasz, że lokatora nie ma w domu?... — zapytał prokurator rzeczpospolitej.
— Ja proszę pana, jak to już raz powiedziałem, nie umiem dać na to żadnej odpowiedzi. Pan Fauvel nie lubi wdawać się w żadne a żadne rozmowy, a choć mu posługuję, nigdy mi się ze swych zamiarów nie zwierza... To człowiek okrutnie skryty...
— Potrzeba zrobić wezwanie... — odezwał się prokurator do naczelnika bezpieczeństwa publicznego, który w swoim charakterze komisarza policyjnego, wypowiedział zaraz głosem donośnym sakramentalne:
— W imieniu prawa, proszę otworzyć!...
Ponieważ nikt nic nie odpowiedział, prokurator rzekł:
— Proszę posłać zaraz po ślusarza.
— Jeżeli chodzi o otworzenie drzwi, proszę pana, to nie potrzeba — powiedziała odźwierna. — Ponieważ ja panu Fauvel posługują, mam więc klucz swój drugi.
— W loży?...
— Nie, proszę pana, w kieszeni.
— No to dalej... otwieraj...
Odźwierna nachyliła się, wydobyła z głębi kieszeni pęk kluczy, wyszukała jednego z pomiędzy nich i włożyła w zamek.
Drzwi zaraz się otworzyły.
Prokurator wszedł do mieszkania w towarzystwie Rajmunda Fromentala i czterech czy pięciu agentów i obszedł Wszystkie pokoje od sali stołowej do sypialni.
Fauvela nie było w domu.
— Wróci prawdopodobnie zaraz — powiedział prokurator rzeczpospolitej — więc będziemy czekać na niego i robić co do nas należy... Gdzie mieści się księgarnia czy magazyn?... — dodał zwracając się do Fromentala.
— Tutaj, panie prokuratorze — odpowiedział ojciec Pawła i wskazał na drzwi prowadzące do gabinetu księgarza.
— Zamknięte na klucz... — objaśnił naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, po przekonaniu się, że nie można otworzyć.
I zwrócił się zaraz potem do odźwiernej.
— Czy klucza od tego zamku, nie masz pani?...
— Nie proszę pana... Tam mi wcale wchodzić nie wolno...
— No to może wysadzić?...
— Nie da się... — powiedział Rajmund, ale wszakże ten oto pan, ma wytrychy ze sobą.
Na dany znak, zbliżył się agent wskazany i zabrał do roboty.
Robota to była i trudna i długa, ale udała się nareszcie.
My znamy już gabinet Fauvela.
Lampa, zupełnie do zapalenia przygotowana, stała na stole.
Zapalono ją, odesłano odźwierną martwą raczej niż żywą, a sekretarz prokuratora usadowił się przy biurku, aby pisać protokół rewizyi, którą zaraz odbywać miano.
— Książki mają być najdokładniej przeglądane jedna po drugiej — odezwał się prokurator, wskazując na zawalone półki, meble i podłogę — potrzeba koniecznie znaleźć choćby z parę tomów, pochodzących z biblioteki narodowej.
Agenci i naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, zabrali się bezzwłocznie do poszukiwań.
Rajmund, przepatrywał wszystkie kąty mieszkania i zastanawiał się.
— Panie prokuratorze naczelny — odezwał się, po upływie paru minut — zdaję mi się, że zabraliśmy się do roboty całkiem próżnej... Nieprawdopodobnem mi się wydaje, aby dzieła skradzione, mogły się znajdować na widoku... Fauvel, to gracz wytrawny, to łotr wyjątkowo sprytny, nie popełniłby z pewnością takiej nieostrożności, aby materyalne dowody swojej winy, na oczach pozostawiać... musi on mieć tu jaką skrytkę i najlepiej zrobimy, jeżeli się zajmiemy odszukaniem takowej...
— Szukajcie zatem...
Mówiąc to, Rajmund Fromental podszedł do drzwi prowadzących do introligatorni i udał się do niej z agentem niosącym światło w ręku.
Na niewielkim stole, pośród przerozmaitych foliałów i mnóstwa kubków, zauważył ojciec Pawła, książkę jakąś otwartą.
Wziął ją, obejrzał, wydał okrzyk radosny, powrócił do prokuratora i podając ma co znalazł, zawołał:
— A oto dowód niezbity!... Życie ojca Józefa... jedno z dzieł zrabowanych ostatnio z Biblioteki narodowej. Patrz no pan, panie prokuratorze... patrz no pan!...
Prokurator wziął książkę z rąk Rajmunda i zaczął ją ze swej strony uważnie przepatrywać.
Na wielu stronicach, były pieczątki biblioteczne.
— Masz pan racye! — rzekł-dowód to jak najbardziej stanowczy!... Fauvel jest zatem paserem... Musi on mieć pełno tutaj książek pochodzących z kradzieży... Trzeba koniecznie wynaleźć wszystkie...
Rajmund powrócił do introligatorni, ale po paru minutach wyszedł z niczem.
— Nic a nic więcej!... — zawołał gniewnie. — To... przypadkiem... przez zapomnienie tylko się tam pozostało... Istnieje jakaś skrytka bezwarunkowo... Ale gdzie?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.