Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIII.

Jakób odwiązał sznurki, rozwinął płótno i wyjął zeń dwa ubrania czarne kauczukowe, z formy podobne do tych jakie przywdziewają rybacy, kiedy się rzucają w wodę, powiązane u rąk, szyi i nóg.
Do ubrań tych należały także dwie pary podróżnych butów futrzanych, które można było kłaść nie zdejmując obuwia.
Doktór otworzył kufer, włożył wen różne przedmioty, jakieśmy wyliczyli, następnie wyjął z kieszeni paczkę białych bandaży, jakich używają lekarze przy opatrunkach i zakorkowaną szczelnie butelkę.
Bandaże i flaszkę schował także do tego samego kufra i zamknął go na klucz.
— Idźmy z powrotem na górę... i pozamykajmy za sobą...
Poszli i zrobili wszystko.
Jakób spojrzał raz jeszcze dokoła i wykrzyknął uradowany:
— Wszystko idzie jak najlepiej!... w drogę!...
W kilka minut później bramy Petit-Castel starannie były pozamykane, a powóz toczył się po drodze z Grevelle do Charanton.
W Charanton Pascal skręcił na prawo ku laskowi Vincennes.
Wjechawszy do lasku zatrzymał się zeszedł z kozła i obejrzał do okoła.
Droga była zupełnie pusta i ciemna, wszędzie głębokie panowało milczenie.
Pascal zdjął kapelusz razem z peruką i faworytami, zdjął także liberyę i podał to wszystko Jakóbowi, który schował to znowu zaraz do walizy powozowej, a podał w zamian Pascalowi niewielki kapelusik fantazyjny. Zmieniwszy w ten sposób przebranie swoje, wspólnik Lagarda usadowił się znowu na koźle, podciał konia i pojechał pośpiesznie.
Po kilka minutach godna para wyjechała z lasu, i dotarła do Saint Mande i alei Vincennes.
O drugiej z rana doktór Thompson i sekretarz jego Pascal Rambert, stanęli w pałacu przy ulicy Miromesnil, gdzie alzatczyk konia poprowadził do stajni, a powóz wtoczył do wozowni.
Pomimo głębokiego smutku z powodu opuszczenia Petit-Castel, w którem serce pozostawiła, Marta szczerze się ucieszyła jednak, ze spotkania z Angelą.
Ex-modystka, stosując się do danych sobie instrukcyj, trzymała w największej tajemnicy wszystko, co dotyczyło Jakóba i Pascala, a wysadzała się jednocześnie na udane sympatye i serdeczności dla sieroty, lubo w duszy z powodu niezwykłej urody młodej kobiety, wcale jej nie lubiła.
Oddała zaraz Marcie, jako gospodyni domu, wszystkie klucze i zaczęła oprowadzać po pałacu.
Córka Periny, przywykła do skromności a nawet do ubóstwa, została odurzoną spotykanym na każdym kroku zbytkiem iście książęcym i pomyślała, że pan Thompson, który może ponosić tak olbrzymie wydatki, musi też posiadać bajeczną poprostu fortunę.
Angela poprowadziła ją na samym ostatku do pokojów, które były dla niej przeznaczone i dla niej odpowiednio urządzone.
Tu Marta aż zawrotu głowy doznała. Trudno bo naprawdę wyobrazić sobie coś bardziej rozkosznego i coś bardziej eleganckiego, nad ten apartamencik panieński.
Po zdaniu sobie wszystkiego, Marta Grand-Champ, objęła zarząd domu, za strzegła sobie jednakże, że będzie się bardzo często odwoływać do rady i pomocy Angeli, zwłaszcza w kwestyach gostronomicznych, na których albo nie zna się wcale, albo się zna bardzo mało.
Obie kobiety, co już do wyjątków należy, porozumiały się jak najlepiej i jak najzupełniej, i żadna najmniejsza chmurka nie poróżniła ich ze sobą — ta dobra jednakże harmonia nie była w stanie wyrugować z serca Marty owych wspomnień rozkosznych, o których z żalem rozpamiętywała.
Skoro tylko znalazła się sama w pokoju, padła na fotel i zaczęła płakać rzewnemi łzami.
Położyła się spać bardzo późno, a przez dzień cały nic prawie w ustach nie miała.
Jakób i Pascal jakkolwiek bardzo także późno udali się na spoczynek, powstawali bardzo rano i odbywali jakąś naradę w gabinecie doktora.
Rozmowa ich tyczyła się głównie reklam zamieszczonych przez dzisiejsze dzienniki poranne.
Te reklamy napisane bardzo zręcznie a opłacone bardzo drogo, zapowiadały dzień ostatecznego urządzenia i otwarcia kliniki doktora Thompsona, sławnego specyalisty amerykańskiego, leczącego skutecznie anemie, za pomocą wyдalezionej przez siebie metody.
Doktór Thompson — głosiły reklamy, wyleczył już tysiące osób, a nie miał ani jednego wypadku aby mu się kuracya nie powiodła.
Artykuły, do których Jakób dał treść i zaprawę naukową, a które Pascal przyodział w odpowiednią, bardzo udatną stylową formę, wywarły poważne na publiczność paryzką wrażenie.
— W ciągu jakich dni ośmiu — powiedział Lagarde — powinienem już mieć pacyentów i popróbować szczęścia... Co dalej robić wypadnie, potem dopiero zobaczymy.
— Czy masz nadzieję posiąść „Czerwony Testament?“ — zapytał Pascal.
— Naturalnie!... Gdybym nie liczył na to, nie byłbym z pewnością myślał o robotach, jakie w Petit-Castel przeprowadziłem...
— Rozumiem trochę te roboty, ale nie rozumiem nic a nic tych jakichś doświadczeń, jakieśmy tam ubiegłej nocy wyprawiali...
— Powtarzam ci, że wszelkie pod tym względem objaśnienia, uważam za zupełnie zbyteczne. Zobaczysz sam wszyatko swemi własnemi oczami... Tymczasem zajmijmy się lepiej tem, czego w odwłokę puszczać nie wypada... Potrzeba nam oto przede wszystkiem skompletować służbę domową...
— Domownicy są wrogami — odpowiedział Pascal.
— Prawda, ale obejść się bez nich nie sposób... Zresztą nic się tu nadzwyczajnego dziać nie będzie nic przedewszystkiem tajemnego i podejrzanego... Będziemy owszem postępowali z jak największą otwartością... Czegóż u licha mamy się obawiać znowu?... Nie będziemy kryli się z niczem, nie będziemy zatem obudzać żadnych podejrzeń... Potrzeba nam szwajcara bardzo pokaźnego do przedsionka, lokaja do przedpokoju i młodego chłopaka „pazia“ do drzwi mojego gabinetu... Liberya szwajcara powinna być jak najświetniejsza, rajtrok granatowy z kołnierzem suto haftowanym złotem, kamizelka i spodnie czerwone, pończochy niciane białe, dobrze obciśnięte na łydkach (łydki pokaźne koniecznie). Lokaj, ma mieć czarny frak, biały krawat; paź, kurtkę krojem angielskim o trzech rzędach guzików na piersiach,
— Podejmuję się tego wszystkiego... a na pazia mam już nawet kandydata... Chłopiec lat trzynastu do czternasta, bardzo przyjemnej powierzchowności i bardzo dobrze zbudowany... A jakże co do służby kobiecej?...
— Potrzeba nam kucharki wyśmienitej, geniusza w swoim rodzaju.
— Można ją będzie znaleźć. Kogóż, więcej?...
— Nikogo a nikogo, alzatka pełnić będzie obowiązki pokojowej przy Marcie i Angeli... a w dnie przyjęć, wynajmie się marszałka dworu i odpowiednią liczbę lokai... To praktykuje się powszechnie.... Teraz potrzeba mi obmyśleć i ułożyć pewien planik, pod pozorem którego ściągnę tu dzisiaj wieczór księgarza Fauvela i ztąd do Petit-Castel powiozę...
— Czyż go nie uprzedziłeś, że potrzebujesz jego pomocy, przy trafiającem ci się nabycia biblioteki prywatnej?...
— Tak, ale proponować mu przybycie na noc, może być dość niefortunne... może w tak szczwanym lisie obudzić podejrzenie...
— Zaproś go więc na obiad, a po obiedzie zabierzemy go do Petit-Castel.
— Kiepski koncept!... odpowiedział Jakób wzruszając ramionami. Nie można aby go ktokolwiek widział tutaj za dnia, jeżeli światła dziennego nie ma on już oglądać więcej...
— Prawda.
— Mam pewną myśl, ale aby ją w czyn zamienić, potrzeba mi będzie współpracownictwa Angeli... Możemy wszak, jak powiadasz, zaufać jej bezwzględnie?...
— Możesz na niej tak jak na mnie polegać... Biorę za to wszelką odpowiedzialność na siebie... Nie zna ona żadnych głupich przesądów i pragnie widzieć nas bogatymi, bo wierzy, że się z nią podzielimy, albo ja przynajmniej. Co do środków zbogacenia, wszystkie uznaje za dobre, byle tylko dość pewne były... W dniu, w którym okazałaby nam się potrzebną ręką dość silna do sprzątnięcia kogokolwiek — możesz jej śmiało użyć. Nie zawaha się ani na chwilę..
— To dobrze... zadzwoń no z łaski swojej.
Pascal nacisnął guzik dzwonka elektrycznego i alzatczyk się ukazał.
Jakób odezwał się do niego:
— Idź no, powiedz pani Angeli, że bylibyśmy jej bardzo wdzięczni, gdyby zechciała pofatygować się do nas...
W kilka minut potem ex-modystka weszła do gabinetu doktora.
— Dzień dobry kuzynie!... rzekła śmiejąc się i wyciągając rękę do Jakóba Lagarda. Czy to kuzyn mnie potrzebowałeś?...
— Tak jest kochana Angelo — odpowiedział mniemany Thompson.
— Czyż mogę mieć nadzieję, iż przydam się panu na cokolwiek?...
— Dam ci właśnie wielką ku temu sposobność. Bardzo mi dziś potrzeba twojej pomocy...
— Ah! ah!... zawołała przyjaciółka Pascala z pewnem uczuciem radości. Może zatem zaczniemy coś działać nareszcie?... Czasby już był wielki na to, jeżeli zwłaszcza nie macie zamiaru zepchnąć mnie na plan ostatni!... Siedząc z założenemi rękami, nic a nic nie wysiedzicie... daję wam na to moje słowo honoru... No ale o cóż to idzie?...
— Będziemy dziś mieli kogoś na obiedzie.
— No to już do Marty przecie należy nie do mnie...
— Marta nie może nic zgoła wiedzieć o obiedzie, jaki chcę wyprawić dziś wieczorem jednemu z przyjaciół moich... — Więc to nie będzie tutaj w pałacu?...
— Nie... to tam będzie...
— W Petit-Castel?...
— Tak właśnie. Gdy przyjedziemy tam około siódmej wieczorem, powinnaś być zupełnie gotową... stół nakryty, okna pootwierane, jak gdyby dom był zamieszkany...
— To głupstwo. Kogo mam zabrać?...
— Nikogo...
— Ba... to znowu nie będzie tak łatwo!... Zaledwie starczy mi przecie czasu na przygotowanie potrzebnych zapasów... jeżeli je tam jeszcze znajdę. Nie zdaje mi się to takiem pewnem...
— Nie potrzeba ci się w nic a nic zgoła zaopatrywać w Petit-Castel. Weź powóz, każ się zawieźć do jakiego wielkiego składu spożywczego i kup tam wszystko co wypada. Niech będzie zupa żółwiowa, którą się tylko na miejscu odgrzeje, niech będą wątróbki z truflami, drób, nowalje, owoce i wszystko zresztą co może dogodzić smakoszowi. O wino nie kłopocz się wcale, jest go w piwnicy poddostatkiem...
—— Rozumiem... Bądź pan spokojny...
— Szczególniej zaś, dodał Jakób z pewnym na te wyrazy naciskiem, szczególniej nie chciej dziwić się niczemu, co tam zastaniesz na miejscu...
— Ja dziwię się jednej tylko jedynie rzeczy, a to temu mianowicie, że nie macie jeszcze dotąd w swoich rękach całej fortuny zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
— Zrobimy właśnie dziś wieczorem jedno w tym kierunku staranie, kochana kuzyno...
— A zatem — odpowiedziała z cynicznym uśmiechem ex-modystka, a zatem będzie to obiad pożegnalny dla waszego przyjaciela.
— Coś w tym rodzaju...
— Doskonale!... Nie zaniedbam niczego z mojej strony... Dajcie mi klucze od Petit-Castel...
— Proszę kuzynki.
Jakób wydostał klucze z jednej z szuflad swego biurka, i doręczył je Angeli mówiąc:
— Czy zaraz wyjeżdżasz kuzynko?...
— W tej chwili.. Śniadanie zjem na mieście, aby nie tracić czasu... Ubiorę się, wyjdę, wezmę powóz, pojadę do magazynu spożywczego i ztamtąd do Petit-Castel. Zabiorę wszystko oprócz chleba...
— Potrzeba ci pieniędzy?...
— Nie... mam jeszcze... Potem się policzymy...
— Nie oszczędzaj mnie tylko...
— Bądź i o to spokojny. — Jeszcze słówko... Marta z pewnością będzie ciekawa wiedzieć, gdzie się udajesz... Wynajdź że sobie jakiś pretekst...
— Powiem jej oto, że jadę do Wersalu odwiedzić jednę z przyjaciółek moich i, że może nawet zanocuję u niej. To przecie powód zupełnie naturalny!...
— O! widzę, że nie jesteś w ciemię bita... Do widzenia kochana kuzynko!.. Do wieczora!..
— Do wieczora!... A przyrzekam ci obiadek, po którym palce jak to mówią oblizywać!...
Angela ucałowała Pascala, uścisnęła Jakóba za rękę i wypadła jak szalona.
— Ona pragnie tylko działać, jak widzisz — zauważył ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— Tak... jestem zachwycony... To świetny naprawdę nabytek... Pomyślmy teraz o Fauvela... Ile nam potrzeba czasu, aby przejechać naszym powozem, prostą drogą z Paryża do Petit-Castel?...
— Pięć kwadransy...
— Potrzeba zatem uprzedzić starego lisa, że o kwadrans po piątej poślemy po niego...
— Uprzedzić... a to w jaki sposób?...
— Listownie...
— Nie. List byłby olbrzymiem głupstwem. Mogliby go odnaleźć i masz dyabła nie tracza. Alzatczyk pójdzie...
— Dobrze, ale jeżeli chcesz posłuchać mojej rady, naznacz mu spotkanie w którejkolwiek kawiarni, gdzie zaczekamy na niego.
— Masz racye... To lepiej niż posyłać przed jego dom nasz ekwipaż.
— Jeszcze uwaga... Alzatczyk zobaczy tego poczciwca... To już będzie wcale nie dobrze.
— Prawda, ale jakże zrobić?...
— Fauvel, jak mi mówiłeś, mieszka na trzeciem piętrze...
— Tak i ma na drzwiach swój szyldzik...
— A zatem ja tam pójdę, udam się doń bez opowiadania się odźwiernemu i uprzedzę go, że wieczorem, o piątej, wstąpimy po niego i zabierzemy do którejkolwiek kawiarni, do której wszakże wstępować nie będziemy wcale potrzebowali... Dość będzie dać znak naszemu człowiekowi. Zostaw mnie przeprowadzenie tego wszystkiego i bądź spokojny, że się na żadne a żadne niebezpieczeństwo nie narazimy...
— Kiedy pójdziesz?
— Już idę... Powrócę na śniadanie.
— Idź zatem... a spisz się dobrze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.