Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część druga/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XII.

W miarę jak Jakób Lagarde rozwijał teorye swoje, coraz większe zdziwienie wybijało się na twarz Marty.
— Jakto panie doktorze! — wykrzyknęła skoro skończył chcesz pan abym spokojnie słuchała czułości, zaklęć, obietnic, westchnień, jednem słowem, abym pozwoliła starać się o siebie?...
— Czy widzisz co w tem takiego złego? — zapytał doktor.
— A jeżeliby na nieszczęście, jeden z tych, o których wspominasz, pokochał mnie naprawdę?... — Nie będzie to nic zgoła warto, jeteli ty go kochać nie będziesz...
— Jeżelibym z przyjemnością słuchała wyznań miłosnych, dawałabym mu tem samem prawo do spodziewania się...
— Twoja obojętność dowiedzie mu, że był w błędzie...
— Naraziłabym go na cierpienia…..
— Cóż to szkodzi? — Będzie to jego własną winą, a nie twoją! — Na polu bitwy nie zważają wcale na rannych, chyba tylko aby ich odwieźć do ambulansu. Ci co im zadali rany, nie czują żadnego wyrzutu sumienia...
— Życie jest polem walki... Bądź — raz ci jeszcze powtarzam, kokietką... bo to najlepszy sposób do pozostania wolną!...
Oto wszystko co miałem do powiedzenia kochana Marto!... Myślę żeś mnie zrozumiała?...
— Zrozumiałam cię panie doktorze.
— I będziesz się do tych rad stosować?...
— Przynajmniej będę się starać o to...
— Przymus zresztą jaki sobie zadawać będziesz, nie będzie trwał zbyt długo….. może nawet nie będzie potrzebnym wcale... Zależeć to będzie od pewnych okoliczności, jakie zajdą niezadługo... Bardzo być może, że zajdzie w moim życiu zmiana, niwecząca wszelkie teraźniejsze moje projekta... Wtedy porzucę pałac przy ulicy de Miromesnil... wyjadę zupełnie z Paryża...
— Wyjedziesz pan z Paryża?….. szepnęła młoda dziewczyna z przestrachem prawie.
— Tak, porzucę nietylko Paryż, ale i Francyę zupełnie.
— Na długo?
— Zapewne na zawsze.
Sierota zachwiała się i zbladła.
Jakób nie poznał się na prawdziwej przyczynie tego gwałtownego wzruszenia. Myślał, iż Marta obawia się, aby nie pozostała znowu samą i opuszczoną jak była po śmierci matki, więc też zaraz dodał pieszczotliwie:
— O! nie obawiaj się kochana Marto o siebie. Cokolwiek nastąpi nie opuszczę cię moje dziecię ukochane... ty zawsze przy mnie pozostaniesz... i... kto wie... kto wie... co przyszłość dla ciebie zachowuje?... Pomówimy o tem innym razem...
Marta wcale już tego nie słyszała...
Myślała tylko, że jej powiedziane o opuszczeniu Paryża... Francyi...
Ależ wtedy straconaby była wszelka nadzieja, wtedy nigdyby już z pewnością niezobaczyła nieznajomego którego pokochała – i którego jak się w tej chwili przekonała, kocha z całej swojej duszy...
Jeżeliby to nastąpiło, serce by pękło jej z żalu... nie przeżyłaby tego na pewno...
— Ponieważ uspokoiłaś się kochane dziecię rzekł doktór — więc idź teraz i przygotuj się do wyjazdu. — Czekam na ciebie...
Marta oddaliła się szybko, aby ukryć swoję rozpacz i łzy, które powstrzymywała zaledwie.
Znalazłszy się w swoim pokoju, padła na kolana i rozpłakała się głośno.
— Matko ukochana — szeptała ze łzami — czyś na to mnie pozostawiła na świecie, abym tak strasznie cierpiała?
„Ja ciebie tak kochałam, tak cię ubóstwiałam prawdziwie.
„Pan Bóg mi zabrał ciebie, a tyś była mojem jedynem szczęściem na świecie...
„Dzisiaj serce moje już nie należy do mnie, przepełnione jest uczuciem wcale niepodobnem do tego, jakie żywiłam dla ciebie i to właśnie uczucie ma być nową dla mnie boleścią...
„Poradź mi ukochana moja matko!... W tobie cała nadzieją moją, ty tam z góry czuwaj nad biednem dziecięciem swojem.
„Młodzieniec, którego przypadek postawił na mojej drodze, młodzieńca którego z nazwiska nawet nie znam, pokochałam... Czuję, że gdybym nie miała go zobaczyć więcej, nie byłoby już dla mnie szczęścia na ziemi, a tu potrzeba wyjeżdżać... trzeba opuścić kraj w którym on przebywa... trzeba się oddalić, nie widząc się z nim nawet, kiedy dusza moja przywiązała się do niego na zawsze, kiedy życie jego jest mojem życiem!...
„O! matko moja wesprzyj mie!... doradź mi!..“
Marta długo płakała i modliła się i zdawało się jej, że jakiś głos tajemniczy odpowiada na jej wezwanie.
Głos ten dodał jej nadziei.
Podniosła się wzmocniona i pocieszona.
— Słyszałam cię droga matko — szeptała oczy ocierając. Pan Bóg pozwolił ci odpowiedzieć na prośby moje... Wróciłaś mi siłę i odwagę... Wiem, że czuwasz nademną. O, nie opuszczaj mnie matko kochana!...
Spakowała coprędzej swoje rzeczy, ubrała się i zeszła na dół.
Doktór Thompson rozmawiał z przedsiębiorcą.
— Marta posłyszała urywek z rozmowy:
— Tak, więc dzisiaj wieczór wszystko będzie skończone? — powiedział doktór.
— Wszystko... proszę pana... Pozostanie tylko wstawienie drzwi podwójnych i zdjęcie rusztowań.
— Proszę abyś się pan nie oddalał z willi przed zupełnem wykończeniem wszystkiego... Mam zamiar wybrać się jutro w podróż, o której panu mówiłem. Dziś wieczór około szóstej, przyślę tu stangreta po zabranie niektórych rzeczy, jemu więc oddasz pan klucze z łaski swojej...
— Zrobię jak pan sobie życzy...
Jakób zwrócił się do Marty.
— Chodź kochane dziecię — rzekł.
I wyszli razem z willi.
Sierota rzuciła smutne spojrzenie na dom, park i brzeg rzeki.
Z daleka po przez gałęzie drzew spostrzegła czółno płynące ku małej łasze.
Na ten widok serce jej się ścisnęło na nowo.
Poznała młodego człowieka, któremu duszę oddała.
Powóz stał niedaleko peronu.
Doktór podsadził Martę i sam obok niej zasiadł.
Przedsiębiorca zamknął drzwiczki i otworzył bramę, a stangret podciął konia.
Paweł błądził z czółnem nad brzegiem parku.
Miał nadzieję, że zobaczy „Czarodziejkę z nad Marny“.
Nadzieja ta, jak wiemy, musiała spełznąć na niczem.
Powrócił do domu bardzo zasmucony.
Magdalena czekała go ze śniadaniem.
Widząc panicza tak smutnego, stara wierna służąca zaniepokoiła się bardzo.
Próbowała go wybadać, ale próżne były usiłowania.
Zaledwie zjadł śniadanie, wyszedł z domu, wsiadł z powrotem do czółna i do wieczora przesiedział nad brzegiem, udając, że go tak łowienie ryb zajmuje.
Zdawało mu się co chwila, że ukochanej postać, ukaże mu się uśmiechnięta, promienna.
Niestety jego „Czarodziejka“ nie znajdowała się już w Petit-Castel!
O szóstej wieczorem, roboty wskazane przez doktora Thompsona, zostały w zupełności ukończone — i pan Demichel, przedsiębiorca, oddał klucz alzateczykowi, pełniącemu a doktora obowiązki stangreta, który przybył po rzeczy Marty i i zaraz odjechał.
Petit-Castel pozostał opustoszały.
Tego samego dnia około dziesiątej wieczorem, prywatny jakiś powozik zaprzężony w dobrego konia, zatrzymał się przed bramą willi.
Wysiadł zeń jakiś człowiek, otworzył wyjętym z kieszeni kluczem i odezwał się do stangreta:
— Wjedź wolno...
Za chwilę powóz zatrzymał się przed peronem.
Stangret zeskoczył z kozła.
— Czy odprządz konia i odprowadzić go do stajni?
— Nie... nie potrzeba... zabawimy to bardzo krótko... Weź klucze z powozu i otwórz... Ja sam pakiet zabiorę...
Po wzięciu kluczy, stangret wszedł na schody peronu i otworzył drzwi główne.
Za nim szedł jego towarzysz, z pudełkiem dosyć dużem bo mającem ze czterdzieści centymetrów szerokości, a z pół metra długości w ręku.
Stangret wszedł pierwszy do czarnego jak noc przedsionka.
Wyjął z kieszeni liberyi latarkę, odsunął zamykającą ją blaszaną zasuwkę, a światło oświeciło ich twarze.
Człowiek co miał pudełko, był Jakóbem Lagarde, jego niby stangretem był Pascal Saunier z faworytami przyprawionemi.
— Najprzód schowamy to do szafy, odezwał się Jakób — później zobaczymy czy wszystko w porządku...
Pascal otworzył drzwi od sali jadalnej i rzucił okiem na dokonane roboty, najpierw tu, a następnie w izbie czeladnej, Jakób zaś wstawił pudełko do szafy, zamknął ją i klucz wyjął.
— Zapal-no jakie światło... — odezwał się następnie — bo ja przy tej latarni nic a nic nie widzę!...
Pascal zapalił świecznik dwuramienny.
— A no tak, to co innego! — powiedział Jakób. — Teraz obejrzyjmy roboty. Oto otwór od tuby, która prowadzi z izby czeladnej do pokoju jadalnego. — Nie podobna się jej domyśleć, tak doskonale umieszczona!... Zobaczmy drzwi...
Po obejrzenia zasuwek, Lagarde zaczął znowu:
— Z tej strony zdają się silne. — Zaraz zresztą zrobimy próbę... — Przejdźmy do sali jadalnej.
Obejrzał zamki sekretne i zdawał się być zupełnie zadowolonym.
— Zamknij się tutaj... — rzekł — ja wyjdę i gdy zasztukam ze dworu do okiennicy, ty krzycz jak tylko najgłośniej potrafisz, tak jak byś wzywał pomocy. Rozumiesz?...
— Rozumiem... odrzekł Pascal. — Idź...
Jakób wyszedł i wkrótce zastukał do okiennicy od sali jadalnej, do której zaraz potem przyłożył ucho.
Przysłuchiwał się czas jakiś, znowu zastukał i znowu zaczął słuchać.
— Nic a nic nie słyszę... — mruknął i powrócił do sali jadalnej.
— Krzyczałeś?... — zapytał Pascala.
— Z całych sił; — prawie, że ochryp— Czy nie słyszałeś nic?...
— Nic. — Próba wypadła zadawalniająco. — Chodźmy teraz do antresoli...
— Otworzono drzwi obite żelazem, wypróbowano zamki i przekonano się, że Wszystko zostało wykonane z jak największą dokładnością.
Nie pozostawało nic zgoła do życzenia.
Z izby czeladnej przeszli do sionki, w której okna zostały zamurowane.
Żelazne kółko silnie było przymocowane do ściany.
— Tutaj znowu zrobimy próbę — powiedział Jakób. — Zamknij się, a skoro zastukam w mur, zacznij znowu krzyczeć!... Jeżeli ochrypniesz zupełnie, to cię przyrzekam wyleczyć — dodał ze śmiechem.
— Drugie doświadczenie, wypadło równie pomyślnie.
Jakób powrócił do Pascala.
— W kuchni muszą być zapewne żelazne kółka i kawałki blachy — przynieś mi je tutaj...
Pascal poszedł i przyniósł przedmioty żądane.
— Oto kran, który pod dostatkiem przepuszcza wodę ciągnął pseudo — Thompson, wskazując ręką na kran żelazny umieszczony po nad szerokim kamieniem, wydrążonym w formie miski. To dobrze... — A teraz chodźmy po lampę...
Hak, o którym mówił Jakób, był wbity w samym środku sufitu.
Pod hakiem tym stał duży stół dębowy kuchenny.
— Skoro skończony przegląd — rzekł Pascal — sądzę, że zechcesz mi wytłómaczyć, do czego służyć mają te wszystkie przygotowania...
— Nie będę ci nic potrzebował tłómaczyć... bo jutro sam wszystko zobaczysz... odpowiedział Jakób. — Tymczasem pomóż mi tylko...
Dwaj wspólnicy weszli do małego pokoiku starannie umeblowanego, który wieczorem oświetlać miała lampka zawieszona u sufitu, na mosiężnych łańcuszkach. Zdjęli ją i zawiesili na haku, jaki wskazał Jakób Lagarde.
— Czy lampka gotowa do zapalenia?.. zapytał tenże.
— Tak jest — odpowiedział Pascal — jest w niej pełno oleju i knot zupełnie nowy.
— Doskonale! — Teraz więc tylko potrzeba przynieść jeszcze pakiet, jaki pozostał w powozie.
— Zaraz go przyniosę...
Pascal wyszedł i wkrótce powrócił z zawiniątkiem, owiniętem w szare grube płótno i owiązanem sznurami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.