Czerwony testament/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Głos Marty był melodyjny i dźwięczny, był to głos złoty jak dziś powiadają.
Wciskał się on w najgłębsze zakątki serca Pawła Fromentala.
— Ciekawa rzecz jednakże, w jaki sposób potrafię doręczyć pani tę książke?... zapytał młody człowiek. W tem miejscu do brzegu dotrzeć nie podobna, a rzucić... i niegrzecznie i rezykownie.
Gdzie każe pani podpłynąć?...
— Ależ, panie — zawołała Marta żywo, ja panu przeszkodzę w zajęciu...
— Co tam warto moje zajęcie?... Racz mi pani odpowiedzieć gdzie mam podpłynąć... serdecznie proszę...
— Ha, skoro pan taki łaskaw, to tam oto na lewo... przy małej łasze obok willi... Tam znajdzie pan przystań.
— Natychmiast służę pani.
Paweł upojony radością, odczepił czółno, chwycił wiosło i skierował się ku łasze Marny, wskazanej przez sierotę.
Marta idąc równolegle aleją parku, nie traciła go z oczu.
Naturalnie, że i młody Fromental miał wzrok ciągle ku niej zwrócony.
— Byłem przekonany, myślał sobie, że piękność tak idealna, może istnieć je dynie w snach artystów i poetów...
Przybywszy w miejsce oznaczone, zatrzymał się, wziął książkę i stanął na brzegu.
Prawie jednocześnie, Marta, która na chwilę zniknęła była po za gęstą w tej stronie zielenią, pokazała się na nowo i podeszła krokiem szybkim lubo wahającym się trochę.
Młodzi ludzie oko w oko zetknęli się ze sobą.
Oboje milczeli i drżeli.
Ani Paweł ani Marta, nie mieli odezwać się odwagi.
Sierota spuściła oczy pod spojrzeniami syna Rajmunda Fromentala, który znajdował ją teraz daleko jeszcze piękniejszą niż przed tem.
Paweł ukłonił się z uszanowaniem i drżącą ręką podał książkę nieznajomej.
— A oto zguba pani, wyszeptał głosem tak cichym, że Marta odgadła raczej niż dosłyszała te słowa. Jestem prawdziwie szczęśliwym, to mogłem wyświadczyć pani choć taką maleńką przysługę... Naprawdę... jestem dumnym z tego... i bardzo a bardzo... szczęśliwy...
Nie podnosząc wcale oczu, piękna córka Periny sięgnęła rączką po swą własność.
Jej palce dotknęły przypadkowo palców młodego człowieka.
To dotknięcie przelotne miało wpływ odurzający.
Marta poczuła w sercu jakieś wstrząśnienie nieznane, doświadczyła naraz jakiegoś uczucia dziwnego i przyjemnego...
Jakby dreszcz jakiś przebiegł po całem jej ciele.
Oczy mimowiednie się jej zmrużyły, policzki zapłonęły.
Nie potrzebujemy wspominać chyba nawet, co się działo z Pawłem.
Marta pierwsza się opamiętała, lubo jej towarzysz widocznie ale napróżno chciał ją uprzedzić w tym względzie.
— Dziękuję panu — rzekła — dziękuję panu stokrotnie za pańską grzeczność i dobroć...
Paweł nic nie odpowiedział.
Stał jakby skamieniały.
Możnaby przypuścić, że dotknięty paluszkami uroczego zjawiska, naraz w słup się zamienił.
Całe jego życie skoncentrowało się: na prześlicznej twarzyczce, którą miał przed sobą i w którą się osłupiały wpatrywał.
Sierota, mając oczy ciągle w dół spuszczone, nie widziała tych spojrzeń, ale je czuła i jakiś ją strach przejmował.
Sytuacya była za drażliwa, aby się przeciągać miała.
Potrzeba z niej wyjść koniecznie, ale jakże tego dokonać?... Przerwać milczenie i zacząć coś mówić, aby nic nie powiedzieć?...
Paweł zrozumiał położenie i odezwał się nareszcie w ten sposób banalny:
— Czy to pani historyczną jaką czyta książkę?...
— Nie... panie... to romans tylko... — odpowiedziała zakłopotana Marta.
— Romans historyczny?...
— Nie... romans obyczajowy... coś….. jakby studyum... serca ludzkiego...
— Czy raczy pani wskazać mi autora tej pracy?...
— Pani Emilia de Girardin...
— A tytuł dzieła?...
Młoda kobieta zarumieniła się gwałtownie.
Ten tytuł, o który ją zapytywano, przypomniał jej uwagi, jakie wyczytała w jednym z rozdziałów książki i wywołał w umyśle szereg obaw dotąd nieznanych.
Niepodobna było jednakże nie udzielić odpowiedzi.
Zdobyła się na odwagę.
— Ten romans — rzekła — nosi tytuł: „Małgorzata, czyli dwie miłości.“
— O! — zawołał Paweł-znam go doskonale.
— Czytałeś pan?...
— Tak jest proszę pani...
— No i jakie też zdanie pańskie co do poglądów przez autorkę wygłaszanych?... — zapytała żywo Marta, zapragnąwszy nagle poznać opinię młodego nieznajomego w kwestyi, która ją tak żywo zajęła.
— Co myślę o poglądach pani Girardin?... — powtórzył Paweł. — Znajduję je bardzo niewłaściwemi...
Marta, której serce biło gwałtownie, nie odpowiedziała ani słowa.
Młody człowiek ciągnął dalej:
— Czy pani innego jest przekonania i czy rozwiązanie romansu, o jakim mowa, nie uznaje pani za fatalne?...
— Nie doczytałam jeszcze do końca, odpowiedziała sierota — ale go przewiduję...
— I co pani przewiduje?...
— Że Małgorzata zginie z ręki jednego ze swoich dwóch kochanków.
Zdawało się, że wyraz: Kochanek, zaledwie był w stanie przecisnąć się przez usta młodej kobiety.
Wymówiła go głosem drżącym.
— Czy pani gotowa jest w to uwierzyć, że serce może się rozdzielić na dwa uczucia?... — zapytał Paweł z zapałem.
— Nie panie... — szepnęła Marta, której zakłopotanie i wzruszenie widocznie się wzmagało. — Ja wierzę... ja przypuszczam... że uczucie, o którem mowa w tym romansie, przestaje istnieć, gdy nie jest jedyne... Ja wierze... że serce, które się dzieli, to wcale nie tęgie serce... że brak mu woli... odwagi... Idę dalej nawet w tym razie. Sądzę, że takie serce samo się oszukuje i ze mniemając, iż kocha... dopuszcza się wielkiego błędu...
— Ma pani słuszność najzupełniejszą, zawołał z zapałem syn Rajmunda Fromentala. — Jest to kwestya, której rozstrzygnięcie zależy od zapytania samego siebie. Co do mnie, czuję, że moje serce, gdy się odda kiedy komu, odda mu się całkowicie, bezwzględnie, niepodzielnie. Kochać kobietę ze wszystkich sił swojej duszy, to stworzyć sobie niebo na ziemi. Dwie miłości na raz, to wiarołomstwo, to profonacya świętego uczucia!...
Mówiąc to Paweł ożywiał się coraz więcej, oczy mu błyszczały, twarz jakimś niezwykłym promieniała zachwytem.
Marta patrząc nań, słuchając go, czuła się opanowywaną, drżącą, Oszołomioną.
Zdawało się jej, że słowa młodego nieznajomego, do niej są wprost adresowane; każdy wyraz przenikał do głębi jej duszy i upajał.
Głosem cichym, zaledwie dosłyszanym, odezwała się nareszcie:
— Tak... ja mam te same przekonania...
Potem czując, że się na nogach utrzymać nie potrafi, usiadła na trawniku.
Pawłowi brakło całkiem doświadczenia życiowego.
Pomimo dość wysokiej inteligencyi, jego naiwność w pewnych okolicznościach, a zwłaszcza w pewnych przedmiotach, była dziecięcą prawie.
Wzruszenie czy osłabienie młodej kobiety, uznał za objaw chwilowy.
— Czy pani jest cierpiącą?... — zapytał z widocznem zaniepokojeniem. — Może ja słowami mojemi, obudziłem smutne jakie wspomnienia pani?...
Sierota zwiesiła głowę.
— Nie... nie... wcale a wcale... — odpowiedziała żywo — zmęczyłam się troszeczkę i nic więcej... Zasady, jakie pan wypowiedziałeś, są mojemi zasadami, i żadnych smutnych wspomnień we mnie nie wywołały. Ja nie mam żadnych wspomnień!...
Paweł zatrząsł się z radości, nie zdając sobie wcale sprawy, co radość tę powodowało.
Nie znał się wcale na tem, ale my się przecie znamy...
Odpowiedź Marty, była rodzajem wyznania.
Nie miała wspomnień żadnych!...
To znaczy, że serce jej nigdy dotąd nie kochało!...
— Jeżeli pani zmęczona — odezwał się Paweł znowu — to może pozwoli mi pani podać sobie rękę i odprowadzić się do domu?...
— Dziękuję panu ślicznie, ale to całkiem zbyteczne... mieszkam taż po za temi drzewami, o dwa kroki ztąd zaledwie, a przytem pozostanę tutaj jeszcze na chwilę i tutaj odpocznę sobie...
— Zatem racz mi pani przebaczyć tylko łaskawie, żem ją niepokoił tak długo...
— Niepokoił?... — powiedziała, jakby z wyrzutem córka Periny Grand-Champ, jak też pan może nawet mówić coś podobnego... Jestem owszem bardzo panu wdzięczną... pan to przecie oderwałeś się od zajęcia, aby doręczyć mi książkę, którą tak niefortunnie straciłam...
— Dla mnie prawdziwie to szczęśliwy przypadek, bo mi pozwolił wyświadczyć pani choć tak bagatelną przysługę — zawołał Paweł z zachwytem.
Marta uśmiechnęła się zalotnie.
— Czy to kompliment... proszę pana?
— O, nie pani, to najszczersza prawda; przysięgam pani na to!... Jestem szczęśliwy, że miałem możność porozmawiać z panią przez chwilę... To spotkanie przypadkowe, te kilka słów zamienionych... nie zatrą się stanowczo nigdy a nigdy w mojej... pamięci.
Nie śmiał powiedzieć: w sercu... lubo miał już ten wyraz na ustach.
Paweł nie oddalał się jednakże.
Zapanowała cisza.
Cisza ta była bardzo kłopotliwą.
Aby ją przerwać, Marta się odezwała:
— Czy pan mieszka w tych stronach?
— Tak jest proszę pani... po drugiej stronie rzeki... w małym domku w wiosce Port-Créteil...
— To stałe locum pańskie?...
— Nie... przebywam tu czasowo tylko... zabawię parę miesięcy jedynie.
— Jak mi się zdaje, lubi pan bardzo rybołóstwo?...
— Lubię je istotnie bardzo, a odtąd będę je z pewnością lubił daleko więcej jeszcze...
— Dla czego?...
To naiwne pytanie, rzucone przez młoda damę, bez żadnej uprzedniej myśli, zakłopotało Pawła Fromentala.
Ktoś bardziej odeń światowy, odpowiedziałby był bez namysłu:
— Bo nuż uda mi się, jak to dzisiaj miało miejsce, spotkać jeszcze kiedy panią i mieć możność jeszcze z nią porozmawiać...
A od takiej odpowiedzi do oświadczyn, to jeden krok tylko.
Paweł nie był jednakże światowcem, nie miał odwagi wypowiedzieć prawdy, a nie mógł nie odpowiedzieć, uciekł się zatem do niewinnego kłamstwa.
— Bo... —odpowiedział — wynalazłem jak mi się zdaje, najlepsze możliwie miejsce... Bodaj, że wszystkie ryby z całej Marny, dają tu rendez-vous sobie.
Będę tu przychodził bardzo często, będe tu codziennie przychodził...
— Rybołóstwo, to musi być bardzo miła rozrywka... — powiedziała Marta, aby cokolwiek powiedzieć.
— O, bardzo miła!
— Nie miałabym bodaj cierpliwości.
— Czy nie zechce pani spróbować?...
— Nie umiem...
— Może pani pozwoli, abym był jej nauczycielem?...
— Dziękuję panu za tę uprzejmą gotowość pańską, ale nie mogę z niej korzystać... daleko wolę czytać...
I Marta otworzyła książkę, co równało się eleganckiemu pożegnaniu towarzysza.
Paweł zrozumiał.
— Nie przeszkadzam pani... — wyszeptał do widzenia...
— Do widzenia — odpowiedziała młoda kobieta.
Marta powstała.
Ruchom bezwiednym prawie podała rękę Pawłowi, który się oddalał.
Oboje, doświadczyli znowu, tylko w daleko wyższym stopniu, owego elektrycznego wstrząśnienia, które udzieliło się im było, gdy zetknęły się ich palce przy doręczaniu i odbieraniu książki.
Młody człowiek uścisnął tę prześliczną rączkę o paluszkach długich i zgrabnych i złożył na niej gorący pocałunek.
Córka Periny Grand-Champ bladła śmiertelnie i zamknęła oczy — wszystka krew do serca jej napłynęła.
Paweł poczuł zawrót głowy tak gwałtowny, że aż się przestraszył.
Oddalił się pośpiesznie, przeskoczył stopnie przystani i umieścił się w czółnie, które odczepił od brzegu.
Zrobiwszy to, odwrócił się.
Marta stojąc na wysokości wybrzeża, blada jeszcze trochę i z ręką do lewej strony piersi przyciśniętą, pilnie go obserwowała.
Skłonił się jej gestem trwożliwym.
Młoda kobieta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem głowy.
Ujął wiosła i skierował łódź w zarośla.
Marta z uśmiechem na ustach śledziła odpływającego.
— Co mnie się takiego stało?... — zapytywał sam siebie, syn Rajmunda Fromentala. — Wydaje mi się, jakby pierś moja za ciasną była dla mego serca, które bije gwałtownie. Czuję się szczęśliwym jak nigdy, a jednocześnie cierpię bardzo... To uczucie nieznane, które mną owładnęło, co to jest takiego?... Czyżby to miłeść była?...
Łódka zwróciła się w stronę małej łachy.
W chwili zakręcania, Paweł rzucił ostatnie spojrzenie ku miejscowości, z której się oddalał.
To spojrzenie szukało pięknej nieznajomej i odnalazło ją jeszcze.
Stała ciągle i ciągle za nim patrzyła.