Czerwone koło/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X.
W pułapce?

Maks Lamar rzucił się na zamknięte drzwi garażu, próbując je otworzyć. Ale napróżno.
Kobieta w czerni ciągnęła do siebie z całej siły okrycie, trzymające ją uwięzioną, ale doktór też przytrzymywał bardzo mocno ten kawałek czarnej materji, zatrzaśniętej drzwiami.
W tej chwili nadeszła Flora.
Maks Lamar, nie puszczając płaszcza, obrócił głowę ku niej.
— Trzymam ją! — zawołał, — ale potrzebuję pomocy pani panno Travis. Czy będzie pani tak dobrą i zechce pani udać się do sąsiedniego domu, do właścicieli garażu, by spytać ich, czy pozwolą wyłamać bramę.
— Dobrze, — odpowiedziała Flora, nie mogąc odmówić usługi, by nie popaść w podejrzenie.
Dom, do którego należał garaż, był piękną willą, tonącą w bogactwie drzew i krzewów. Flora zadzwoniła do bramy i znalazła się wobec młodej kobiety. Przedstawiła jej swoją prośbę.
— Złodziejka! — rzekła właścicielka willi, — jakież to ciekawe! i zwracając się do służącego, rozkazała:
— Joe! Chodź z nami!
Wszyscy troje znaleźli się za chwil parę koło garażu.
— Proszę wybaczyć, że sprawiam pani tyle kłopotu, — rzekł Maks Lamar, — ale panna Travis zapewne już wyjaśniła pani całą sytuację.
— Jeżeli wolno mi wypowiedzieć moje zdanie — mówiła właścicielka garażu tonem grzeczności wystudjowanej i lodowatej — zrobiłabym uwagę, że wydaje mi się rzeczą lepszą wejść do garażu przez drugie drzwi, znajdujące się z tyłu budynku.
— Dziękuję pani najmocniej, — odpowiedział Lamar tymże tonem. — Nie wiedziałem, że są drugie drzwi. Obejdę dookoła. Panno Travis, może będzie pani łaskawa potrzymać chwilkę ten płaszcz. Nieznajoma nie będzie miała czasu uciec.
— O, ja jestem bardzo silna i wytrzymam, aż pan wróci, — zapewniała Flora.
Maks Lamar odszedł, a za nim udała się właścicielka garażu i służący.
Zaledwie Flora została sama, natychmiast puściła płaszcz.
— Mary! — zawołała.
Nikt nie odpowiadał.
Ale już kroki dały się słyszeć wewnątrz garażu. Młoda dziewczyna chwyciła znów połę płaszcza. Za parę chwil usłyszała, że otwierają zamki i zasuwy. Brama otworzyła się. Płaszcz opadł na ziemię. Nie było w nim nikogo.
— Należało się tego spodziewać, — odezwał się powolny, lekko drżący głos właścicielki garażu. — Złodziejka poprostu zdjęła z siebie płaszcz i uciekła przez drugie drzwi. Przyjaciel pad prowadzi tam dalej swoje poszukiwania.
I odeszła uroczyście do domu.
Flora znów została osamotniona, z płaszczem w rękach, płaszczem, stanowiącym najważniejszą wskazówkę.
Pierwszą jej myślą było uciec, unosząc płaszcz, ale po chwili rozwagi wzruszyła ramionami.
Błyskawicznie podniosła płaszcz na wysokość twarzy, białemi ząbkami odgryzła etykietę, noszącą firmę i adres krawca, poczem etykietę ukryła za gorsem, a płaszcz upuściła na próg. Za chwilę zjawił się Lamar. Starał się on uśmiechnąć, ale pod pozorem spokoju przebijał silny zawód.
— Tak, tak, proszę pani, przegraliśmy partję, — rzekł do Flory. — Zresztą, płaszcz zostaje w naszych rękach i stanowi dobrą wskazówkę.
Podniósł czarne okrycie, obejrzał je i już nie mógł powstrzymać się od ruchu zniecierpliwienia.
— Oddarto etykietę! — zawołał. — O, ta kobieta jest naprawdę wyrafinowana, nie zapomina o niczem. To na pewno zawodowa.
Flora i Maks Lamar odeszli przez park. Doktór niósł przewieszony przez ramię carpus delicti.
— Panno Travis, — rzekł Lamar, — muszę pani złożyć bardzo gorące podziękowanie za pomoc, którą pani mi tak chętnie udzieliła.
Zmilknął na chwilę i zaczął z pewnem wahaniem:
— Chcę pani powiedzieć jeszcze coś innego... Coś, co mnie bardzo dręczy i z trudnością przechodzi przez moje usta, ale co muszę pani wyznać, gdyż jest to jedyny sposób, bym przebaczył to sam sobie.
Flora wiedziała doskonale, o co chodzi, ale podniosła na swego towarzysza swe piękne zdziwione oczy:
— Słucham pana, — rzekła.
— Otóż, tak się ta rzecz przedstawia, — mówił doktór, nie patrząc na Florę. — Kiedy u państwa, przed dwiema godzinami, służący japoński oddał pani to napół spalone pokwitowanie, które właśnie znalazł, wówczas ja... wówczas pomyślałem... że ta kobieta zawoalowana, to była...
— Kto taki?
— Pani! — szepnął, pochylając głowę.
Flora parsknęła głośnym śmiechem.
— Nie, nie, niech się pani nie śmieje, proszę panią! Pomysł mój był szalony, idjotyczny, krzywdzący, wiem o tem, ale przyszedł mi do głowy! Już wczoraj, kiedy spotkałem panią w parku, wrażenie jeszcze przelotne i nieokreślone, przeszło mi przez myśl. Bo aby obwinić panią, wszystko łączyło się w łańcuch tak logiczny i okropny, że musiałem to pomyśleć. Niech pani przyzna to sama!
— Więc, — rzekła Flora powoli, — myślał pan, że ja, Flora Travis, jestem złodziejką?! Ale dlaczego? Cóżbym mogła mieć w tem za interes?
— Nietylko interes popycha do występku. Czyny tego rodzaju mogą być popełniane przez osoby podlegające halucynacjom... przez osoby chore... — zauważył lekarz.
Florę przebiegł dreszcz wewnętrzny. Nagle odczuła nieprzepartą chęć przyznania się do wszystkiego, zawołania:
— Tak, tak! To ja! Ja jestem tą chorą! Ach, proszę mnie wyleczyć!
Ale jakiś wewnętrzny wstyd powstrzymał ją.
— Proszę mi wybaczyć, — powtórzył Maks Lamar. — Bylem głupi, wariat, wiem o tem... ale żeby pani wiedziała, jaki jestem nieszczęśliwy.
— Nieszczęśliwy? Dlaczego?
— Dlatego, że mam dla pani bardzo żywą sympatję i głęboki szacunek, panno Travis, — odpowiedział głosem drżącym ze wzruszenia. — Czy pani mi przebaczy?
W chwilę potem pożegnali się przed bramą Blanc-Castel.
Kiedy Flora weszła do domu, Lamar zamyślił się: widział znów przed sobą czarujący uśmiech pięknej a tak niewinnej twarzy; słyszał jeszcze jej głos harmonijny. Otrząsnął się jednak z zapamiętania, uśmiechnął się melancholijnie i wzruszył ramionami.
— Idjota ciężki ze mnie, — mruknął. — O jakich chimerach marzę? Jestem lekarzem, biedakiem bez majątku, podczas gdy ona...
Pokiwał głowa i energicznym wysiłkiem postarał się wygnać z mózgu swego wszystko, co nie było w związku z zajmującą go sprawą i raz jeszcze powtórzył w myśli wszystkie dane niezwykłej zagadki, którą przysiągł sobie rozwiązać.


∗             ∗

Wkrótce potem Maks Lamar, niosąc wciąż na ręku płaszcz czarny, zjawił się w dyrekcji policji. Przyjaciel jego Randolf Allen, był w biurze.
Dyrektor policji, niewzruszony, jak zwykle, uściskał dłoń lekarza, który mu opowiedział o wypadkach, zaszłych popołudniu.
— Przynoszę ci ten płaszcz jedynie z poczucia obowiązku, — powiedział, — gdyż bez etykiety nie może chyba przynieść wielkiej korzyści.
— Mogę jednakże zrobić ankietę u rozmaitych krawców w mieście, — zauważył Allen, — chyba że kupiono go gdzie indziej. Dziękuje ci bardzo, że się tem zająłeś.
— Słuchaj, — przerwał doktór, trochę podrażniony zimną krwią przyjaciela. — Chciałbym mieć szczegóły o Dżimie Bardenie.
— Wiesz sam, że on nie zdaje rachunków, sprawiedliwości ludzkiej, — stwierdził Allen.
— Istotnie. Ale jego potomkowie, ponieważ istnieją, mogą zdawać rachunki... Więc chcę jutro zobaczyć się z pewnym osobnikiem, który znał lepiej, niż my wszyscy, Dżima Bardena. Mówię tu o szewcu Samię Smillingu.
— Sam Eagen tak zwany Sam Smilling, — poprawił Allen... — Tak, on znał Bardena. Ale to indywiduum bardzo podejrzane, ten Sam... Kilku agentów naszych myśli nawet, że on odegrał komedję, kiedy mu się powiodło, po zaaresztowaniu go za kradzież, udać kleptomana. Mówią oni, że ta jego dobroduszność, której zawdzięcza swój przydomek[1], jest poprostu maską, bardzo umiejętnie noszoną. Wzięliśmy go znów pod obserwację od czasu tej sławnej kradzieży u jubilera Clarka, gdzie prawdopodobnie umoczył on swe paluszki.
— Widziałem Sama, kiedy siedział w więzieniu, a potem w przytułku, — rzekł Lamar, — i nigdy nie byłem zupełnie pewny jego odpowiedzialności. Jednakże zdawało się, że bardzo żałuje za swe winy i sądziłem, że od czasu gdy opuścił więzienie, t. j. od roku, prowadzi on życie pracowite, zarabiając na chleb szewstwem, a raczej łataniem obuwia. To panna Travis, wiesz, ta młoda panienka, którą onegdaj spotkaliśmy w parku? dała mu pieniądze na urządzenie warsztatu. Zainteresowała się nim, poznawszy go podczas wizyty w przytułku.
— Panna Travis jest równie dobra, jak piękna, — powiedział Allen uroczyście.
— Jestem także tego zdania, — zgodził się Lamar. — Mówiłem ci, że zamierzam jutro zobaczyć się z Samem. I zaraz potem przyjdę tu, zdać ci sprawę.


∗             ∗
Podczas gdy Maks Lamar, pożegnawszy Florę u progu jej mieszkania, oddalał się w kierunku dyrekcji policji, młoda dziewczyna, stojąc na ganku Blanc-Castelu, pogrążyła się w rozmyślaniach.

Długo, długo, dopóki nie zniknął jej z oczu, śledziła wzrokiem tego, który ją opuścił. Potem widocznie marzyła przez chwilę, dość przyjemnie widocznie, gdyż miły uśmiech rozjaśnił jej twarzyczkę, ustępując wkrótce miejsca pewnej melancholji.
Wreszcie weszła do domu i udała się do swego pokoju. Zastała tam Mary, siedzącą w ciemności, z głową, ukrytą w dłoniach.
— Mary, Mary! — zawołała Flora, klękając przy niej, — czyż mogłabym kiedykolwiek w życiu zapomnieć o tem, na co się naraziłaś, by mnie ocalić?
— Nie płacz, kochanko, i nie mówmy już o tem, — rzekła łagodnie piastunka, podnosząc swą wychowankę. — Czyż nie jesteś mojem ukochanem dziecięciem, wypiastowanem i wypieszczonem. Nie mam nic na świecie poza tobą, wiesz o tem... ot teraz trzeba już się przebrać na obiad.
Panna Travis zapaliła światło elektryczne i posłusznie dała się uczesać i ubrać.
Dźwięk gongu, zapowiadający obiad, zastał ją gotową, była urocza i harmonijna w jasnej, lekko wyciętej sukni, z artystycznie upiętym wałem jasnych włosów, na kształtnej główce.
Podczas obiadu udało się jej być bardzo wesołą i dowcipną, poczem wróciła do swych apartamentów, gdzie oczekiwała ją Mary.
— Czuję się dziś niezwykle zmęczona, — rzekła panienka do swej wiernej towarzyszki, całując ją serdecznie w oba zmarszczone policzki. — Mam zamiar poprosić (tu zbladła trochę i z trudem wyksztusiła następne słowo) mamę, by zgodziła się pojechać jutro do nowej willi w Surtton. Ta zmiana miejsca wpłynie dobrze na bieg moich myśli, a powietrze morskie uspokoi mnie... Dobranoc, moja droga Mary.
Kiedy Mary wyszła, Flora pospieszyła się z toaleta nocną, weszła do łóżka i natychmiast usnęła głęboko.
Nazajutrz, po przebudzeniu, Flora wstała wcześnie, ubrała się i zeszła na dół, do matki. Przedstawiła jej swój plan podróży, a pani Travis najchętniej zgodziła na wyjazd i odraza wydała rozkaz, by zapakowano kufry.
O wpół do jedenastej matka, córka i Mary wsiadły do samochodu, Yama zaś zajął miejsce obok szofera.
— Och, przypomniałam sobie! — zawołała Flora, gdy auto już ruszyło w drogę. — Jeżeli, mamusia droga, pozwolisz, zatrzymamy się na chwilę, bo mam zamiar odwiedzić jeszcze przed wyjazdem protegowanego mego Sama Smillinga. Ten biedak myśli już zapewne, te ja zapomniałam o nim!





  1. Smilling = uśmiechnięty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.