Czerwone koło/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII.
Tajemnica z Far-West.

Mary, wyszedłszy od Flory, uciekła do parku, okalającego Blanc-Castel.
— Czerwone Koło, Czerwone Koło na jej ręce! — szeptała do siebie zrozpaczona. — Ale przecież musi ono być u niej! Jakżeby mogła ona uniknąć tej straszliwej dziedziczności! A co ja mam robić? Boże! oświeć mnie! Wskaż mi mój obowiązek względem biednego dziecka? Czy mam jej powiedzieć?
W pobliżu szemrzącego wodotrysku, na tej samej ławeczce trzcinowej, gdzie Flora przed trzema dniami dzieliła się z nią swemi niewytłómaczonemi przeczuciami i jakąś tajemniczą obawą, usiadła Mary, pogrążona w smutnych rozmyślaniach.
Szelest, pochodzący z dotknięcia suknią krzaków oraz z kroków, depcących miękki piasek aleji, był tak lekki, że Mary, zajęta myślami, nie usłyszała go wcale.
Pieszczotliwe ramię objęło ją za szyję, świeże usta dotknęły policzka, mokrego od łez i łagodny głos szepnął jej do ucha:
— Maniu, moja droga, trzeba swej córeczce powiedzieć prawdę...
— Florciu, dziecino mola ukochana, nie żądaj odemnie tego, — odrzekła z rozpaczą wierna piastunka, chwytając kurczowo ręce Flory, która usiadła przy niej na ławeczce.
— Nie, nie, Mary, trzeba powiedzieć koniecznie — młoda dziewczyna miała stanowczy wyraz twarzy i piękne jej oczy patrzyły tak odważnie — nie jestem już dzieckiem, i mam prawo dowiedzieć się wszystkiego. Jakaś straszliwa tajemnica ciąży na mnie. Mary, ty wiesz wszystko...
Trzeba mnie powiedzieć dla mojego dobra...
Zapanowało długie milczenie.
Stara piastunka zrozumiała, że nie wolno jej się wahać.
— Tak, masz słuszność, Floro, — powiedziała głucho, jakby nieswoim głosem. — Twoje prawo jest wiedzieć wszystko. Musisz poznać tajemnicę twego urodzenia...
— Mego urodzenia!
Młoda dziewczyna zadrżała zdumiona i z przerażeniem wpatrzyła się w towarzyszkę swoją.
Ale Mary, nie zwracając uwagi na przerwę, mówiła dalej:
— Właśnie upływa lat dwadzieścia od chwili, gdy p. Travis, już wówczas bardzo bogaty opuścił Los-Angelos i przedsięwziął wyprawę w okolice Far-West‘u. — Stary górnik, któremu on niegdyś ocalił życie, czując zbliżającą się śmierć, zawezwał go do siebie, by mu dać wskazówki co do niesłychanie bogatych pokładów. Pani Travis, chociaż wkrótce miała zostać matką, chciała koniecznie towarzyszyć swemu mężowi. Mnie zabrali ze sobą. Już od kilku lat bowiem byłam ich najwierniejszą sługą. Nie możesz sobie, dziecko, nawet wyobrazić, czem był Far-West w owych czasach. Miejscowość, do której zdążaliśmy, było to małe miasteczko górnicze, gorączkowo zbudowane, gdzie oprócz chat i bud z desek, gdzie mieszkali górnicy z rodzinami, był jeden tylko hotel, a raczej dom zajezdny. Kiedy tam przybyliśmy, pani Travis była już bardzo cierpiąca. Trzeba ją było podtrzymywać w drodze i wnieść na rękach do zajazdu.
Z sali ogólnej wiodły schody na pierwsze piętro, do pokojów oddzielnych. Na dole zaś kilku mężczyzn piło i rozmawiało z wielkiem ożywieniem. Między nimi znajdował się Jake, właściciel hotelu, oraz drugi człowiek trzydziestoletni o wyglądzie energicznym i szorstkim, który odzywał się rzadko, ale gdy mówił, słuchano go z szacunkiem. Nazywał się Dżim Barden.
— Człowiek, którego poznałam w przytułku, który się zabił? — zawołała Flora.
— Tak, ten sam. Znajdował się on z swoją młodą żoną już od kilku tygodni w miasteczku. Pan Travis dopomógł mi wnieść żonę swą do pokoju na pierwszem piętrze i zszedł na dół, by omówić ostatnie szczegóły ekspedycji. Prawie wszyscy górnicy, znajdujący się w miasteczku, mieli mu towarzyszyć, by odrazu wejść w posiadanie nowej kopalni, położonej dość daleko w górach.
Górnicy udali się w drogę dość wesoło. P. Travis szedł na czele oddziału. W chwili rozstania, pani Travis poprosiła mnie o przeniesienie jej na fotel, stojący pod oknem, by jeszcze mogła dawać znaki oddalającemu się mężowi. Wzruszenie, jakiego wówczas przy rozłączeniu się doznała, wpłynęło zapewne na jej stan, gdyż tego samego dnia, około jedenastej wieczorem, oczekiwane dziecko przyszło na świat.
Zeszłam na dół. Jeke, właściciel zajazdu, był dobrym i bardzo uczynnym człowiekiem. Oznajmiłam mu nowinę o przyjściu na świat dziecka i zażądałam, by uwiadomiono o tem p. Travisa.
— No, no, — rzekł Jake, jak to się czasem dziwnie składa na tym świecie! — Żona Dżima Bardena również urodziła dziecko, nie dawniej, jak przed godziną! Natychmiast wyślę jednego z moich chłopców do pana Travisa i do Bardena jednocześnie. Napiszę do nich pare słów.
I zaraz napisał kartkę, której pamiętam każde słowo, jakby to było wczoraj:

Panowie Travis i Dżim Barden!

Każdy z panów jest ojcem. Proszę wracać prędko.

Jake.“

Chłopak wziął konia i pogalopował, a ja wróciłam do pani Travis. Zajęłam się dzieckiem, zajęłam się matką i oczekiwałam z niecierpliwością brzasku poranka.
Wreszcie nadszedł ranek...
Raptem na skręcie szerokiej ulicy, przy której stał hotel, zjawił się cow-boy — gonił ostatkiem sil i tchu.
— Wstawać! wstawać wszyscy! — krzyczał zachrypłym głosem. — Nadchodzą! To Slim-Bob i jego banda! Maja napaść na miasteczko!
Niebezpieczeństwo, o jakiem oznajmił, było groźne, gdyż Slim-Bob był bandytą okrutnym, zdecydowanym na wszystko i mający najliczniejszą bandę opryszków w tej stronie. Widocznie dowiedzieli się oni, że wszyscy prawie mężczyźni udali się w góry, postanowili więc wykonać zdradziecki napad, by zawładnąć zapasem złota górników.
Zostało więc bardzo mało mężczyzn do obrony a i to między nimi była część starców. O staczaniu walki trudno było myśleć, kobiety z dziećmi, przerażone, schroniły się do zajazdu. Słyszałam hałas, krzyki i wołania, dochodzące do pokoju pani Travis, której nie chciałam wpuścić.
Do pokoju jej weszło nagle paru ludzi, niosących młoda kobietę, oraz służąca, trzymająca uśpione niemowlę. Towarzyszył im Jake, właściciel zajazdu.
— Jest to żona tego Dżima Bardena, który poszedł na wyprawę z panem Travis. Oddaję pani pod opiekę ją i jej dziecko.
Młoda kobieta, wyciągnięta na fotelu, wydawała im się bardzo słaba. Służąca jej robiła wszystko, co można, koło położnicy, a dziecko jej położyła w pośpiechu na łóżku, obok pani Travis, leżącej nieruchomie, z zamkniętemi oczami.
A ja tymczasem chodziłam po pokoju z dzieckiem mych państwa na ręku, nasłuchując z przerażeniem odgłosów bitwy, wciąż się zbliżającej.
Zacięty bój trwał cały ranek, ale wreszcie nasza słaba obrona zaczęła ulegać przeważnym siłom napastników. Nagle żywe strzelanie rozległo się poza plecami bandytów.
— Byli to górnicy, prowadzeni pod wodzą p. Travis i Dżima Bardena. Widziałam przez okno, jak p. Travis zabił jednego rozbójnika, następnie jak walczył ze Slimem Bobem, wodzem opryszków, ale ten był straszliwym przeciwnikiem: gwałtownym rzutem ciała uwolnił się z duszącego uścisku rąk p. Travis, który zachwiał się i padł, trafiony kulą rewolwerową.
Zdusiłam w sobie okrzyk przerażenia i oddaliłam się od okna. Na stole, pośrodku pokoju, stała otwarta duża waliza, w której leżały ciepłe, wełniane ubrania, tworzące miękkie posłanie. Pospiesznie położyłam tam dziecko, a sama ze służącą zbiegłam na dół. Gdy wychodziłam z pokoju, zdawało mi się, że żona Dżima Bardena powstała z fotela, ale zbyt byłam przejęta nieszczęściem, jakie spotkało mego pana, by na to zwrócić uwagę. Od czasu do czasu odzywały się jeszcze pojedyncze strzały. Napastnicy w rozsypce uciekali, a brama zajazdu była szeroko otwarta. Wybiegłam na dwór szukać ciała pana Travis. Znalazłam je niebawem i uklękłam przy niem. Zginął na miejscu, a ja wzruszona i zrozpaczona, łkałam głośno, kryjąc twarz w dłoniach.
Niestety, zostałam tam przy zwłokach zbyt długo, nie mając pojęcia o tem, co się dzieje dokoła mnie. Wreszcie przyszła mi na myśl chora, pozostawiona bez opieki w pokoju, wstałam z klęczek i znębiona, powoli, wróciłam do zajazdu.
— Pan Travis nie żyje, — powiedziałam Jake’owi.
— Wielu porządnych ludzi straciło dziś życie, odrzekł, kiwając smutnie głową. Ale co mnie najbardziej martwi, to ta biedna żona Dżima.
— Jakto? Dlaczego?
— Tak, śmierć ją dosięgła tam, na górze, w waszym pokoju. Kula, wpadając przez okno, zabiła ja na miejscu. Dżim rozpacza jak warjat. Zabrał swoje dziecko i uciekł z nim, nie wiadomo dokąd. Wyjechał konno, z niemowlęciem na reku.
— Zabrał swoje dziecko! zawołałam, tknięta strasznem przeczuciem.
Nie pamiętam, jak wbiegłam na schody i znalazłam się w pokoju.
Piastunka, wstrząśnięta okropnem wspomnieniem, jęknęła głucho i zamilkła, jakby wahając się, czy, mówić dalej. Ale Flora zawołała rozkazująco:
— Mary! błagam cie! Mów dalej! Prędzej!
— W pokoju, — opowiadała Mary nie patrząc na Florę, — tragiczny obraz rzucił mi się w oczy. Żona Dżima Bardena, cala zalana krwią, leżała martwa na fotelu pod oknem, gdzie ją położono... Ale co mnie uderzyło, co mnie przeraziło, to fakt, że waliza, gdzie położyłam dziecko, państwa Travis, była próżna. Zrozumiałam, że stało się to, co podejrzywałam odrazu... Dżim Barden, widząc dziecko, leżące w otwartej walizie, na stole, obok ciała swej żony, pomyślał że to jego dziecko i zabrał je... Rzuciłam się na łóżko, gdzie pani Travis spała ciężkim snem, którego hałas bitwy nie zdołał przerwać. Obok niej, na miejscu, gdzie położyła je służąca, dziecko słabo wywijało rączkami. Było to tamte dziecko. Dziecko kobiety, leżącej martwo na fotelu. Było to dziecko Dżima Bardena, dziewczynka. A pani Travis urodziła chłopca...
— Mary, Mary, co chcesz przez to powiedzieć? — drżącym, wzruszonym głosem spytała Flora.
— Cóż ja mogłam uczynić? — odpowiedziała piastunka, wstrząsana dreszczem wspomnień, jakie przeżywała obecnie nanowo. Dżim Barden uciekł z dzieckiem, o którem myślał, że jest jego i napewno nigdy się go nie odnajdzie. Pan Travis nie żył. Żona jego leżała tu, w łóżku, słaba, prawie konająca... Czyż mogłam dobić ją, mówiąc, że nie ma już dziecka? Wahałam się jednakże, kłamstwo jest tak wielkim ciężarem. Ale nagle, pani Travis poruszyła się i otworzyła oczy.
— Mary! zawołała słabym głosem. Podaj mi moje dziecko! I wyciągnęła ręce. Nie wahałam się dłużej. Nachyliłam się nad nią i na łonie jej położyłam dziecinę, która stała się jej pociechą i szczęściem, która jest jej córką ukochaną — ty Floro.
— Więc, — powoli, z wysiłkiem, wymówiła Flora, jak śmierć blada, — więc ja jestem dzieckiem...
Ale piastunka położyła jej rękę na ustach, nie dając dokończyć.
— Ty jesteś Florą Travis, córką pani Travis. Obowiązkiem naszym jest milczeć! Straszna tajemnica, którą ci odsłoniłam, musi nazawsze pozostać w sercach naszych. Powinnaś, Floro moja, myśleć teraz o twej matce. Rewelacja taka mogłaby ją zabić...
— Matka moja... tak, jest ona nią istotnie przez swe poświęcenie, przez szczęście, jakiem mnie otacza, — mówiła Flora. — Ale ja, — ciągnęła dalej głosem, w którym przebijał głuchy ból rozpaczy, ale ja, ja! Ja jestem córką Dżima Bardena, tego człowieka ponurego, nieszczęsnego, gwałtownego i zdolnego do zbrodni, którego widziałam za kratami przytułku; człowieka, który zabił się z rozpaczy nad swojemi zbrodniami; człowiek, po którym odziedziczyłam Czerwone Koło!...
Mary, płacząc gorżko, upadla na ramię Flory.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.