Czerwone koło/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II.
Wypuszczenie na wolność.

Więzienie karne, duży masywny budynek o oknach zakratowanych, wydawało się jeszcze bardziej ponure w blaskach promiennego słońca wiosennego południa.
Luksusowy samochód objechał okrężną aleję i zatrzymał się przed ciężką zakratowaną bramą więzienia.
Z auta wysiadły dwie eleganckie kobiety. Najpierw młoda panienka wyskoczyła lekko na chodnik i podała rękę swej towarzyszce, kobiecie w pewnym wieku.
Młoda dziewczyna zadzwoniła do bramy. Ukazał się dozorca, ukłonił się paniom, które, zdawało się, że zna, wpuścił je za ogrodzenie i oddalił się. Za chwilę powrócił, mówiąc, że dyrektor oczekuje panią Travis i pannę Florę Travis.
Pani Travis, licząca około pięćdziesięciu lat, o twarzy spokojnej i dobrej, okolonej włosami prawie zupełnie siwemi, zwróciła się do córki:
— Idziemy, Florciu? — zapytała z akcentem, wyrażającym całą jej tkliwość.
Florcia — to spieszczenie śliczne, bardzo było odpowiednie dla tej promiennej dziewczyny, której piękność zdawała się rozjaśniać to ponure wiezienie.
Zdawała się ona wysoka i smukła w miękkiej sukni z czarnego aksamitu w szerokie białe pasy. Wycięty stanik odsłaniał ładnie zarysowaną szyję, przykrytą kołnierzem z białego lisa. Jej śliczną twarzyczkę o czystej cerze i ustach świeżych rozpromieniały oczy duże, chwilami marzące i prawie poważne, chwilami zaś sypiące skrami jakby dziecięcej wesołości. Na białe czoło zwisały się loki puszystych ciemnych włosów, uwięzionych pod lekkim białym kapeluszem. Wszystko w niej było harmonijne j pociągające a humor kapryśny i fantazyjny Flory Travis, jej pogarda dla błahych zajęć, jakim oddawały się jej rówieśniczki, szczera oryginalność gustów i nieoczekiwane pomysły tej młodej panny czyniły z niej osobistość niezwykłą i podbijającą wszystkich, ale osobistość o charakterze niepodległym, bardzo odrębnym, jednaki zawsze bardzo prostolinijnym i szczerym, którego wybitną cechą było gorące, serdeczne współczucie dla wszystkich niedoli i wszystkich nieszczęśliwych. I to właśnie uczucie, podzielone przez panią Travis, spowodowało Florę i jej matkę do przybycia w piękne wiosenne południe do pewnego przytułku, gdzie tyle nędznych rozbitków zbrodni i szaleństwa odsiadywało lata całe.
Dozorca wpuścił panie do gabinetu dyrektora.
Dyrektor ten, p. Miller, był to człowiek zimny, ponury i uroczysty.
Ale nikt nie uniknął wpływu wdzięku Flory. Widząc ją p. dyrektor przypomniał sobie, że ludzkość cała nie składa się li tylko z więźniów i dozorców. Uśmiechnął się nawet uprzejmie, wskazując krzesła.
— Więc pani nie traci odwagi, panno Floro? — spytał. — Prowadzi pani dalej swoje piękne dzieło, mimo rozczarowań, jakie pani przyniosło?
— Dlaczegobym miała stracić odwagę? — przerwała Flora. — Chyba nie z powodu tych kilku rozczarowań, o jakich pan wspomina... Tak, tak, panie dyrektorze, — dodała śmiejąc się, — wiem, że Dżons, którym zajmowałam się ubiegłej zimy, próbował okraść naszą rezydencję Blanc-Castel. Ale wiem również, że udawało mi się dobrze częściej, niż przeciwnie i że kilku z pańskich dawnych pensjonariuszy, dzięki pomocy, jakiej im dostarczyłyśmy, wróciło obecnie na dobrą drogę i uczciwie pracuje na życie. Trudno przecie, by każde staranie uwieńczone było powodzeniem, nieprawdaż, panie Miller? Dobrze, jeżeli powiedzie się czasem... Tyle mam współczucia dla tych wydziedziczonych, dla tych biednych rozbitków życiowych, którzy częściej zasługują na współczucie, niż na potępienie...
Zatrzymała się. Oczy jej błyszczały, piękna twarzyczka płonęła wzruszeniem.
Dyrektor spoglądał na nią z podziwem, z pewną domieszką zdziwienia szyderczego.
— Niestety! panno Travis, — powiedział, — widzę tu entuzjazm, którego podzielić nie może taki stary urzędnik, jak ja. Zbyt wiele już widziałem. Ale to nie przeszkadza nie podziwiać pani zajęcia humanitarne... i pani niezmęczoną gorliwość... Pani jest taka odmienna od swych rówieśniczek!
— Nie wiem, czy jestem od nich różna, ale w każdym razie niema w tem wielkiej mojej zasługi, gdyż to wszystko, co zajmuje i bawi inne panny, nie bawi mnie wcale. A jeżeli przytem jeszcze jest się bogatą i szczęśliwą, jak my, to jut będzie prostym obowiązkiem zająć się biedakami...
— Zapewne, zapewne... — odpowiedział p. Miller. — Alę proszę panie za mną, jeżeli chcą panie widzieć słynnego Dżima Bardena, którego właśnie zwalniamy... Jeżeli wpływ pani dosięgnie tego człowieka, no — to będę bardzo zdziwiony... Zresztą, najlepiej wydam rozkaz, by go przyprowadzono tutaj.
Dyrektor zadzwonił. Ukazał się dozorca, któremu wydał odpowiednie zarządzenia.


∗             ∗

W oddziale, przeznaczonym dla więźniów najniebezpieczniejszych, Dżim stał koło drzwi swej celi.
Poprzez pręty swej ciężkiej kraty wysunął prawą rękę, tak, że dłoń zwisała nazewnątrz. Jego oczy nieruchome wpatrzyły się wprost, zdając się nic nie widzieć i tak stał więzień, jak ponury obraz buntu bezsilnego i skamieniałej rozpaczy.
Nagle na jego prawej ręce zarysował się znak, stygmat okrągły, różowy z początku, potem ciemniejszy wreszcie jak wieniec szkarłatny: Czerwone Koło. Dżim Barden wchodził w atak furji.
Podniósł rękę do wysokości oczu, popatrzył na pieczęć tajemniczą i odezwał się głuchym jękiem warjata. W tej chwili dały się słyszeć kroki. Dżim schował rękę. Ukazał się dozorca, otworzył drzwi i wszedł, niosąc pakiet ubrania, które rzucił więźniowi.
— Ubieraj się, — rozkazał. — Pójdzież ze mną do dyrektora i wypuszczą cię na wolność.
Po chwili dodał.
— Tak, tak, stary Dżimie! Na wolność! Widzisz, co znaczy być rozsądnym. Od kilku miesięcy nie mam ci nic do zarzucenia, taki jesteś grzeczny! Zauważyłem, że to od tego dnia, kiedy cię znalazłem tutaj, na ziemi, płaczącego jak dziecko... Tak, odtąd ani jednego kryzysu. Więc zasłużyłeś sobie na wolność, mój chłopcze! Bez słowa, nie okazując najmniejszego zdziwienia, wzruszenia lub radości, bez ostatniego spojrzenia na swą celę, Dżim ubrał się w swoje stare ubranie, garnitur szary, zniszczony i poplamiony i wyszedł za dozorcą do dyrektora.
— A, jesteście, Dżimie Barden, wychodzicie więc na wolność, — powiedział mu dyrektor. — Te oto panie chcą zająć się wami...
Dżim Barden, wchodząc do biura dyrektora, rzucił spojrzenie na Florę i jej matkę, ale teraz, po słowach dyrektora, nie zwrócił nawet głowy w ich kierunku.
— Nie chcę niczego, — odpowiedział twardo.
Flora wstała i zbliżyła się parę kroków ku niemu.
— Wiemy, że pan niczego nie chce, — powiedziała łagodnie, — ale byłybyśmy bardzo szczęśliwe, gdybyśmy mogły dopomóc panu.
— Tak, — dorzuciła pani Travis, — przecie pan się znajdzie bez pieniędzy, bez mieszkania...
— To już moja rzecz, — przerwał brutalnie Barden. — Ja nie potrzebuję nikogo. Wrzucono mnie do klatki, ale to nie powód, by przychodzono oglądać mnie jak dzikie zwierzę. Nałożył mocno kapelusz na głowę i zrobił ruch do wyjścia, ale Flora podbiegła ku niemu i położyła mu swoją białą i delikatną rączkę na rękawie.
— Nie, nie! proszę tak nie odchodzić! Rozumiem pana dobrze! Pan wycierpiał tyle!... Ale proszę nie myśleć, że przyprowadza nas tu zwykła ciekawość... Chcę, aby pan stał się nanowo uczciwym człowiekiem. I szczęśliwym... Nie jest na to zapóźno... Zapewne pan nie jest sam na świecie? Ma pan rodzinę?... Żonę?...
Drżenie przebiegło ciężkie plecy więźnia. Bolesny skurcz skrzywił mu twarz.
— Żona?... och żona... Jest dwadzieścia lat, jak zmarła, powiedział głucho.
— Och, przepraszam pana... zrobiłam panu mimowoli przykrość... — szepnęła panna, wzruszona przebłyskiem wzruszenia na tej ponurej twarzy. — Ale jeżeli pańska żona umarła, to może pan ma dzieci, któremi trzeba zaopiekować się, poprowadzić w życiu, a które będą pana kochały i będą podporą starości... Córka?... Syn?
— Syn... — rzekł Dżim cicho, z odcieniem goryczy w głosie.
Pozostał tak chwilkę, zamyślony, potem nagle odsunął dłoń Flory ze swego ramienia i bardziej ponury, niż zwykle, skierował się ku wyjściu.
Dozorca wzrokiem zapytał dyrektora, a gdy tenże skinął potakująco głową, dozorca przepuścił Dżima i towarzyszył mu wzdłuż posępnych, ciemnych kurytarzy.
— Widzi pani, oto próba mało zachęcająca, panno Floro, — zaczął dyrektor Miller.
Ale panna Flora, jakby skamieniała na miejscu, gdzie ją opuścił Barden, przerwała dyrektorowi tok jego przemowy?
— Nie, nie, to niemożliwe! Nie mogę mu pozwolić tak odejść! Pobiegnę za nim, spróbuję jeszcze...
I mimo wołania matki, młoda dziewczyna wybiegła z gabinetu dyrektora i puściła się w pogoń za uwolnionym więźniem.
Właśnie otwarto przed nim bramę. Dżim przeszedł ją i znalazł się w pustej aleji. Na chwilę znieruchomiał po opuszczeniu cienia wewnętrznego.
Właśnie wówczas Flora znalazła się przy nim.
Dziewczę znów położyło mu dłoń na ramię.
Dżim obrócił się a twarz jego skurczyła się pod wpływem dzikiego zniecierpliwienia.
— Proszę mnie posłuchać, — rzekła panna Flora z najmilszym swoim uśmiechem — mam jeszcze parę słów panu do powiedzenia. Zdaje mi się, że przed chwilą zirytowałam pana. Nie chciałam źle zrobić, proszę mi wybaczyć! I proszę przyjąć odemnie ten drobiazg, aby pan mógł spokojnie przeżyć, zanim znajdzie się jaka praca.
To mówiąc, wyciągnęła z torebki zwitek banknotów.
Dżim Barden rzucił się zniecierpliwiony. Gniew błysnął w jego wzroku. Brutalnie wyrwał z ręki młodej dziewczyny banknoty, zmiął je i rzucił na ziemię.
— Nie chcę tych pieniędzy, — burknął szorstko.
— Proszę pana bardzo, nalegała Flora.
Wtem słowa uwięzły jej w gardle. Przed nią znajdował się jakby inny człowiek. Dżim Barden szalał w ataku wściekłej furji.
— Czy zostawicie mnie w spokoju! — ryczał.
Był tak groźny, że dozorca uznał za stosowne obezwładnić go, chwytając wpół.
Dżim wydał ze siebie głos, podobny do zduszonego ryku a jego potężne ręce zacisnęły się dokoła szyji dozorcy.
Walka trwała krótko. Człowiek z Czerwonym Kołem rzucił na ziemię przeciwnika i furja jego zwróciła się teraz przeciwko dziewczynie.
Ale silna ręka schwyciła groźne ramię. Szaleniec ujrzał przed oczami swemi lufę rewolweru.
— Ręce do góry! — rozkazał Maks Lamar, który tak w porę zainterweniował.
Wychodząc z biura, skierował kroki swe, jak to oznajmił sekretarce, do gmachu więziennego.
Tam, znalazłszy kryjówkę w załomie muru, skąd dobrze można było obserwować bramę, schował się, oczekując wyjścia straszliwego człowieka, którego zamierzał śledzić. Z tego punktu obserwacyjnego był świadkiem gwałtownej sceny między Dżimem a młodą dziewczyną i pospieszył na jej ratunek.
— To znowu pan doktór, — mruczał Barden
— Ręce do góry! — powtórzył Lamar.
Dżim-Czerwone-Koło zawahał się chwilę ale gwałtowne napięcie ataku już minęło. Podniósł więc ręce, mrucząc złowrogo, jak pojmane zwierzę.
Maks Lamar nie spuszczając z niego wzroku, wyciągnął z kieszeni parę kajdanków.
— Włóżcie mu te bransolety, — rozkazał dozorcy.
Flora nie cofnęła się przed Dżimem. Spokojna, zdecydowana, piękniejsza jeszcze, niż kiedykolwiek w swem śmiałem postanowieniu, widziała jak jej zbawca zwyciężył szaleńca. Ale gdy dozorca zabierał się do usłuchania rozkazu nałożenia kajdanków, dziewczyna rzuciła się ku doktorowi, głęboko wstrząśnięta litością.
— Nie nie! — zawołała. — Panie, proszę mu pozwolić odejść, błagam pana!... To z mojej winy, z mojej niezręczności. Ja doprowadziłam go do tej pasji przez moje nalegania niedyskretne... Proszę pana puścić go wolno.
Oczy jej błagały. Maks był oczarowany pięknością młodej dziewczyny.
— Dobrze, możesz odejść, — powiedział do starego bandyty. — Jesteś wolny! Podziękuj tej pani, na którą napadłeś, a która wspaniałomyślnie prosi, by nie odsyłać ciebie tam, skąd wychodzisz.
Dżim Barden nie odpowiedział ani słówka. Nacisnął kapelusz na oczy i oddalił się ciężkim krokiem.
Flora patrzyła wślad za nim. Na ślicznej jej twarzyczce malował się wyraz ogromnego miłosierdzia. Potem zwróci a się do Maksa Lamara, dziękując mu serdecznie.
— Floro, dziecino moja, czy nic się tobie nie stało? — wołała z przerażeniem pani Travis, nadbiegająca pospiesznie.
— Nie, nie, mateńko! Dzięki panu jestem cala i zdrowa.
Maks Lamar uczuł pewne zmieszanie wobec tego pięknego dziewczęcia, wyrażającego mu swą wdzięczność. Machinalnie nachylił się, pozbierał banknoty, zmięte ręką Dżima i zwrócił je Florze. Gdy pani Travis zarzucała go z kolei swemi podziękowaniami, doktorowi wróciła jego pewność siebie.
— Ależ, proszę pani, spełniłem tylko mój obowiązek. To mój zawód... Nie, nie jestem detektywem, — dodał śmiejąc się, — jestem lekarzem — doktór Maks Lamar — przedstawił się paniom — a rolą moją jest czasem opanowywać szaleńców.
— Tak, tak, prawda, że ten atak furji to choroba? — zawołała panna. — Bo i cóż ja mu zrobiłam złego?
— To warjat, ale nietylko warjat, — rzekł Maks Lamar. — Jest to człowiek bardzo groźny dla społeczeństwa, obecnie puszczony na wolność. Obawiam się, że pani szlachetność kazała mi popełnić wielką nieostrożność.
— Człowiek ten interesuje mnie i budzi litość, — mówiła Flora do młodego lekarza. — I jeżeli pan, panie doktorze, zechcesz poświęcić mi parę minut czasu by opowiedzieć o swoich pracach i poszukiwaniach w tym kierunku, będę panu bardzo zobowiązana... Kwestje te są tak bardzo zajmujące, a nikt tak ich nie badał, jak pan...
Pani Travis przyłączyła swe zaproszenie do słów córki i Maks Lamar obiecał złożyć wizytę paniom.
Flora i matka w siadły do samochodu. Doktór, stojąc na miejscu, wpatrywał się w auto, aż znikło za drzewami.
Wówczas dopiero oddalił się w kierunku, w którym poszedł Dżim Barden.
W samochodzie, unoszącym kobiety całą szybkością, Flora starała się uspokoić matkę i była weselsza, niż zwykle. Chwilami jednak chmurka smutku przelotnie ukazywała się na lej obliczu.
W aleji, po obu stronach której wznosiły się bogate pałace prywatne, samochód zatrzymał się przed bramą wspaniałego ogrodu, pośród drzew widać było zbytkowną willę. Był to pałacyk Blanc-Castel, rezydencja pań Travis. Matka weszła do mieszkania, córka zaś skierowała się powoli w głąb parku. Tam spotkała ją kobieta lat czterdziestu pięcia — sześciu, ubrana czarno, o twarzy energicznej i dobrej. Nazywała się Mary i była ongiś mamką Flory; potem zaś pozostała przy niej, bardziej jako nieoceniona, wierna przyjaciółka, niż guwernantka młodej dziewczyny, którą otaczała przywiązaniem i poświęceniem niestrudzonem. Zamieniła z wychowanką swą parę słów, a widząc ją zamyśloną, odeszła.
Flora pozostała sama. W roztargnieniu zrobiła parę kroków wśród podzwrotnikowej roślinności i znalazłszy się nad brzegiem dużej sadzawki usiadła na ławeczce trzcinowej. Powoli twarz jej przybierała wyraz coraz bardziej smutny i nagle, jakby czując gwałtowny ból, przycisnęła rękę do piersi.
— Floro, dziecino moja, co ci jest? Cierpisz, kochanko? — szepnął obok niej głos niespokojny.
Flora obejrzała się i zahaczyła wierną swą guwernantkę, która będąc niespokojna o swą wychowankę, poszła w jej ślady.
— Nie, Mary, upewniam cię, że nie. Nic mi nie jest. Dlaczegożbym miała cierpieć?
— Nie wiem, dlaczego, ale widzę, że Jesteś inna, niż zwykle. Co z tobą?
— Doprawdy, droga Mary, nie wiem. Może to wskutek wzruszenia sceną, jaką przeżyłam... Ale nie...
Zamilkła, a po chwili głosem przyciszonym, powiedziała:
— To coś innego... To jakieś przeczucie, które mnie opanowało, przeczucie nieszczęścia, jakie mnie spotka...
Drgnęła nerwowo, rozejrzała się dokoła z przerażeniem i jeszcze ciszej, szeptem prawie, dodała:
— Nieszczęścia, jakie mnie spotkało... w tej chwili właśnie... nieszczęścia niepowetowanego... To szaleństwo, ale mam wrażenie jasne i okrutne, że ktoś z moich zginął...
Drżąca cała oparła się na ramieniu swej wiernej towarzyszki. Mary przytuliła ją do siebie z czułością i starała się uspokoić łagodnymi słowami.
Ale i głos Mary był dziwnie zmieniony i w oczach jej przebijała trwoga.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.