Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLII. BYŁŻEBY TO DANTON?

Potrzeba niebezpieczeństwa, oto natura pięknej Małgorzaty Walezjanki, mojej ciotki, która rychło zaślubiła króla Nawary, obecnie panującego Francji pod mianem Henryka IV. Potrzeba hazardu stanowiła całą tajemnicę charakteru tej uroczej księżniczki; stąd jej kłótnie i jednania z braćmi od szesnastego roku życia. Owo, cóż może stawić na kartę młoda dziewczyna? To co ma najcenniejszego, swoją reputację, cześć całego życia.
Pamiętniki księcia Angoulême, naturalnego syna Karola IX.

Między Juljanem a inną niema żadnych kontraktów, rejentów; wszystko jest heroiczne, wszystko będzie dzieckiem przypadku. Poza szlachectwem, którego mu brak, jestto wierne powtórzenie miłości Małgorzaty Walezjanki dla młodego La Mole, najdworniejszego kawalera swoich czasów. Czyż to moja wina, jeśli młodzi panicze ze dworu tak pilnie przestrzegają tego co wypada, i bledną na samą myśl o śmielszej przygodzie. Mała wycieczka do Grecji lub Afryki jest dla nich szczytem odwagi, a i tam jeszcze umieją wędrować jedynie kupą. Z chwilą gdy znajdą się sami, boją się, nie włóczni Beduina, ale śmieszności, i ta myśl doprowadza ich do szaleństwa.
Mój Juljanek przeciwnie, lubi działać tylko sam. Nigdy w tej wyjątkowej naturze nie postanie myśl szukania pomocy i oparcia u drugich! gardzi drugimi i dlatego ja nim nie gardzę.
Gdyby, przy swem ubóstwie, Juljan był szlachcicem, miłość moja byłaby tylko pospolitem głupstwem, płaskim mezaliansem; nie miałaby tego, co cechuje wielka namiętność: bezmiaru trudności do zwalczenia i tragicznej niepewności wyniku.
Panna de la Mole była tak przejęta temi rojeniami, że nazajutrz, bezwiednie prawie, jęła wychwalać Juljana przed margrabią de Croisenois i bratem. Rozwinęła taką wymowę, że dotknęła ich.
— Strzeż się tego chłopca i tej energji, wykrzyknął brat; skoro powtórzy się rewolucja, pośle nas wszystkich na gilotynę.
Nie odpowiedziała wprost; zaczęła żartować z brata i margrabiego z powodu lęku jaki w nich budzi energja. Jestto, w gruncie, jedynie obawa spotkania się z czemś nieprzewidzianem, lęk że się nie zdoła sprostać temu czemuś...
— Zawsze, zawsze, panowie, obawa śmieszności; potwora, który, na nieszczęście, umarł w r. 1816.
— Niema już śmieszności, mawiał pan de la Mole, w kraju gdzie są dwa stronnictwa.
Córka zrozumiała jego myśl.
— Tak więc, panowie, rzekła do przeciwników Juljana, będziecie drżeć ze strachu całe życie, a potem powiedzą wam:

Nic było zgoła wilka, był tylko cień jego.

Matylda pożegnała ich. Odezwanie brata przejęło ją zgrozą i lękiem; ale nazajutrz widziała w niem już tylko najwyższą pochwałę.
— W epoce gdy wszelka energja umarła, jego energja budzi w nich niepokój. Powtórzę Juljanowi powiedzenie brata; zobaczę co odpowie. Ale wybiorę chwilę, kiedy mu oczy błyszczą. Wówczas nie potrafi skłamać.
To byłby Danton! dodała po długiej zadumie. Więc dobrze: przypuśćmy, że rewolucja się zaczyna. Jaką rolę odegraliby Croisenois i brat? Wiadomo z góry: wzniosła rezygnacja. Byłyby z nich heroiczne barany, pozwalające się zarżnąć bez słowa. Jedyną ich obawą w chwili śmierci, byłoby to, aby nie uchybić dobremu tonowi. Mój Juljanek palnąłby w łeb jakobinowi któryby go przyszedł uwięzić, o ileby miał bodaj cień nadziei ocalenia. On się nie boi być w złym tonie; o, nie!
To ostatnie słowo pogrążyło ją w zadumie; budziło przykre myśli i odjęło jej całą śmiałość. Przypomniały się jej żarciki pp. de Caylus, de Croisenois, de Luz, brata. Wszyscy ci panowie zarzucali jednogłośnie Juljanowi minę księżą: pokorną i obłudną.
— Ależ, podjęła nagle z okiem błyszczącem radością, cierpkość i wytrwałość ich żarcików dowodzi, na przekór im, że jestto najwybitniejszy człowiek jaki pojawił się tej zimy. Cóż znaczą jego wady, śmieszności. Jest w nim coś wielkiego, co ich drażni, ich, zazwyczaj tak dobrych i pobłażliwych. Wiadomo, że jest biedny i że się kształci na księdza; oni mają epolety i nie potrzebują nauki; to wygodniej.
Mimo tego szpetnego czarnego ubrania i mimo tej księżej fizjognomji, którą biedny chłopiec musi mieć pod karą głodowej śmierci, charakter jego niepokoi ich, to pewna. A i tej księżej miny wyzbywa się, skoro tylko chwilę jesteśmy sami. A kiedy ci panicze powiedzą coś, co im się zdaje sprytne i oryginalne, czy pierwsze ich spojrzenie nie kieruje się na Juljana? Zauważyłam to doskonale. A mimo to, wiedzą, że on nigdy się do nich nie odezwie, o ile go nie zapytają. Zwraca się pierwszy jedynie do mnie. Uważa mnie za duszę wyższą. Na ich uwagi odpowiada tylko o tyle, o ile wymaga grzeczność. Natychmiast uderza w ton szacunku. Ze mną, dysputuje całemi godzinami; nie jest pewny swoich poglądów, póki spotkają się u mnie z najlżejszym bodaj zarzutem. Wreszcie, przez całą zimę nie było strzelaniny; jedynie słowami można było ściągnąć na siebie uwagę. Otóż, ojciec mój, człowiek wyższy, który wysoko wzniesie losy naszego domu, szanuje Juljana. Wszyscy inni nienawidzą go; nie gardzi nim nikt, z wyjątkiem dewotek, przyjaciółek matki.
Hrabia de Caylus miał, lub też udawał wielką namiętność do koni; spędzał życie całe w stajni, często nawet jadał tam śniadanie. Ta namiętność, w połączeniu z zasadą aby się nigdy nie śmiać, zyskała mu mir wśród przyjaciół: był to luminarz tego kółka.
Nazajutrz, skoro wszyscy młodzi, z wyjątkiem Juljana, skupili się za fotelem pani de la Mole, de Caylus, wspierany przez margrabiego de Croisenois i Norberta, zaatakował żywo pochlebny sąd Matyldy o Juljanie, i to bez żadnej racji, od pierwszego słowa. Zrozumiała doskonale grę i była zachwycona.
— Sprzymierzyli się wszyscy, myślała, przeciw genjalnemu chłopcu, który nie ma ani dziesięciu ludwików renty i który nie może im odpowiedzieć, chyba że jest pytany. Boją się go, w tem jego czarnem ubraniu. Coby dopiero było w epoletach.
Nigdy Matylda nie była tak olśniewająca. Od pierwszej zaczepki obsypała Caylusa i jego sprzymierzeńców sarkazmami. Zgasiwszy ogień żarcików, jakiemi próbowali się bronić świetni oficerowie, rzekła:
— Niech jutro jaki szlachetka z Franche-Comté spostrzeże się że Juljan jest jego naturalnym synem, niech mu da nazwisko i kilka tysięcy franków, za sześć tygodni będzie miał wąsy jak wy, panowie; za pół roku będzie oficerem huzarów jak wy, panowie. I wówczas tęgość jego charakteru przestanie być śmieszna. Wówczas, mój przyszły książe-panie, pozostanie ci wyłącznie dawny lichy argument: wyższość szlachty ze Dworu nad szlachtą z prowincji. Ale co panu zostanie, jeśli zechcę pana przyprzeć do muru, jeśli przyjdzie mi ochota dać Juljanowi za ojca jakiegoś hiszpańskiego granda, jeńca wojennego w Besançon za Napoleona, który to grand, przez skrupuł sumienia, uznaje syna na łożu śmierci?
Wszystkie te domysły o nieprawem pochodzeniu wydały się pp. de Caylus i de Croisenois w złym guście; oto jedyne wrażenie, jakie odnieśli z wywodów Matyldy.
Słowa siostry były tak jasne, że Norbert, mimo iż tak przez nią zawojowany, przybrał poważną minę, niezbyt, trzeba to przyznać, odpowiednią dla jego uśmiechniętej i poczciwej fizjognomji. Odważył się rzec kilka słów.
— Czyś ty chory, mój drogi? odparła Matylda z poważną minką. Musi być z tobą bardzo źle, skoro odpowiadasz na żart morałami. Ty i morały! czyżbyś się ubiegał o posadę prefekta?
Urażona mina hrabiego de Caylus, zły humor Norberta i milcząca rozpacz pana de Croisenois zatarły się rychło w pamięci Matyldy. Musiała się zdobyć na postanowienie wobec myśli która przemożnie zawładnęła jej duszą.
— Juljan jest ze mną dość szczery, rzekła sobie; w jego wieku, na podrzędnem stanowisku, przy tej dręczącej go ambicji, można odczuwać potrzebę przyjaciółki. Jestem może tą przyjaciółką, ale nie widzę w tem miłości. Przy takim charakterze jak jego, wyznałby mi tę miłość.
Ta niepewność, te roztrząsania, wypełniły wszystkie chwile Matyldy. Po każdej rozmowie z Juljanem znajdowała nowe argumenty; nuda, która ją trapiła dotąd, pierzchła.
Jako córka wybitnego człowieka który mógł zostać ministrem i zwrócić duchowieństwu jego lasy, panna de la Mole była w Sacré-Coeur przedmiotem bezmiernych pochlebstw. Szkody, jakie stąd powstają, są nie do powetowania. Wmówiono w nią, że, dzięki swemu urodzeniu, bogactwu, powinna być szczęśliwsza od innych. Jestto źródło nudy monarchów oraz ich szaleństw.
Matylda nie uniknęła tego zgubnego oddziaływania. Mimo całej inteligencji, dziesięcioletnie dziecko nie może się opancerzyć przeciw pochlebstwom całego klasztoru, i to tak uzasadnionym na pozór.
Z chwilą gdy orzekła że kocha Juljana, przestała się nudzić. Codzień czuła się szczęśliwsza, że zdobyła się na wielkie uczucie. — To niebezpieczna zabawka, myślała. Tem lepiej! och, tem lepiej!
Bez wielkiej namiętności, umierałam z nudy w najpiękniejszym okresie życia, między szesnastym a dwudziestym rokiem. Straciłam już najlepsze lata, słuchając zrzędzenia matczynych przyjaciółek, które w 1792 w Koblencji nie były podobno tak surowe jak ich dzisiejsze morały.
Gdy Matylda brnęła w tych niepewnościach, Juljan nie mógł zrozumieć przeciągłych spojrzeń, które, raz po raz, zatrzymywały się na nim. Zauważył jedynie chłód hrabiego Norberta, oraz wyniosłość pp. de Caylus, de Luz i de Croisenois. Był do tego przyzwyczajony. Nieszczęście to spadało nań zazwyczaj po jakimś wieczorze, na którym zwrócił na siebie uwagę więcej niż przystało. Gdyby nie uprzejmość Matyldy, oraz gdyby nie ciekawość jaką w nim budziło to wszystko, wyrzekłby się towarzystwa młodych elegantów, kiedy po obiedzie udawali się do ogrodu za panną de la Mole.
— Tak, niepodobna się mylić, powiadał sobie Juljan, panna de la Mole patrzy na mnie w osobliwy sposób. Ale, nawet kiedy jej piękne oczy otwierają się dla mnie z największem wylaniem, widzę w nich zawsze jakiś cień śledztwa, chłodu i złośliwości. Czy możliwe, aby to była miłość? Cóż za różnica z oczami pani de Rênal!
Raz, po obiedzie, Juljan, który udał się za panem de la Mole do gabinetu, wrócił szybko do ogrodu. Zbliżając się bez zastanowienia do grupy otaczającej Matyldę, zasłyszał kilka słów dość głośnych. Panna de la Mole spierała się o coś z bratem. Juljan usłyszał dwa razy swoje imię. Postąpił bliżej; zapanowało milczenie i daremnie, silono się je przerwać. Panna de la Mole i jej brat nadto byli podnieceni aby znaleźć inny temat. De Caylus, de Croisenois, de Luz i jeszcze ktoś z młodych, wszyscy wydali się Juljanowi lodowaci. Oddalił się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.