Przejdź do zawartości

Czarny wampir/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł
Co Tydzień Powieść
Nr 236.
Podtytuł
Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona
Czarny wampir
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 16.12.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Co Tydzień Powieść. Numer 236. 16.-XII.-1937. Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona. Czarny wampir


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak. Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56
Rękopisów Redakcja nie zwraca. Za terminowy druk ogłoszeń Administracja nie odpowiada.
Prenumerata miesięczna wynosi 40 gr., za przesyłkę pocztą — 40 gr., razem 80 gr.

SPIS TREŚCI


Ze złotej serii przygód detektywa Harrego Dicksona.
CZARNY WAMPIR”
Tajemniczy potwór.

Gentleman, którego wprowadziła Mrs. Crown, przedstawił się w następujący sposób:
— Jestem Lionel Gardner, z Beech-Lodge.
— Obok Newcastle? — zapytał z ożywieniem Harry Dickson, odwracając głowę.
— Tak jest, Mr. Dickson, — zabrzmiała odpowiedź.
Ogromne zmęczenie zdawało się przygniatać całą postać przybysza.
Detektyw zauważył to i podsunął mu karafkę porto, ale Gardner wykonał odmowny gest.
— Czy mogę opowiedzieć panu o mojej sprawie, Mr. Dickson?
Ten ostatni nie odpowiedział natychmiast. Dziwna historia Beech-Lodge znana mu była dokładnie z prasy.
— Wiem o niej tyle, ile dzienniki zechciały mi o niej powiedzieć, — odrzekł.
Mrs. Lionel Gardner przytaknął powoli głową.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, ponury i milczący. Jego czarny strój upodobniał go do pastora albo profesora z zeszłego stulecia. Na wizytówce, którą podał detektywowi, widniał napis:
Lionel Hawley Gardner — przyrodnik.
— Czy przyniósł pan ze sobą list, o którym pan opowiadał reporterowi? — zapytał Dickson.
Mr. Gardner wyciągnął wielki portfel z czarnej skóry i wyjął zeń list, który detektyw natychmiast przeczytał.
„Lionel Gardner! Wiesz, że nie można zatrzymać gwiazd w biegu, ani uniknąć nieszczęścia, jeżeli się jest na jego drodze! Opuść bez zwłoki Beech-Lodge, gdyż grozi ci tu niebezpieczeństwo“.
— Dużo elokwencji i bezczelności zarazem — osądził detektyw.
Mr. Gardner spojrzał na niego z sympatią.
— Ja również zrobiłem to samo spostrzeżenie. Nie przywiązuję wielkiej wagi do tego listu! Jedynie przez przypadek zachowałem to pismo. Przed miesiącem raz po raz otrzymywałem podobne ostrzeżenie: „Wyjedź stąd! Wyjedź stąd!“ Ostatnie było mniej grzeczne i zupełnie idiotyczne.
— W jaki sposób te listy nadchodziły? — zapytał detektyw.
— Pierwszy nadszedł pocztą, nadany z Newcastle on Tyne. Inne były tylko bilecikami, owiniętymi dookoła kamienia, rzuconymi do mnie przez okna mej oranżerii.
— Sądzę, że nie jest pan jedyną ofiarą? — zapytał detektyw.
— Jest nas rzeczywiście dwóch. Oprócz mnie otrzymuje podobne zawiadomienia nauczyciel w Beech-Lodge, niejaki Eleas Mivvins. Do niego przychodzą one w inny sposób. Co rano znajduje je wypisane na tablicy. Szkoła Mivvinsa nigdy nie miała zbyt wielu uczniów, ale to wystarczyło, aby ją zupełnie wyludnić, zwłaszcza od czasu... hm... pewnego zdarzenia.
— Czy zechciałby pan o nim opowiedzieć, Mr. Gardner?
— Bardzo chętnie. Na początek opiszę krótko topografię tych miejscowości. Beech-Lodge, miejsce mego zamieszkania, jest z pewnością najbardziej odosobnione w całej okolicy. Zapewniam pana. Dlatego też kocham je, gdyż mogę tam pracować z dala od ludzi. Leży ono nad brzegiem „Black Waters“[1] Jest to nazwa olbrzymich stawów, łączących się z morzem. Nazywają je tak dla ciemnego kolorytu i nieprzejrzystości ich wód. Na całej powierzchni nie widać nic z ich głębin. Nic... mówię nic... aż do dna... Ale uprzedzam wypadki. Tam gdzie znajduje się mój dom, Black-Waters, nie są szerokie. Niedaleko po drugiej stronie, mieszka mój jedyny sąsiad, Mr. Mivvins. Jest to człowiek nie nazbyt inteligentny, ani ambitny. Otworzył szkołę, która prawdopodobnie nie jest ani gorsza, ani lepsza niż inne. Tam wysyłają swe dzieci mieszkańcy Beech-Hill, gdyż jest im najbliżej. Przed kilku dniami, przed ośmiu dla dokładności, mój jedyny służący Bill Sharpless, wrócił do domu trupio blady z przerażenia. Od czasu do czasu zwykł on zbierać dla mnie na wodach stawów te małe, ciekawe, srebrne ważki, które kołyszą się często na powierzchni wody. Tego dnia urządził także polowanie i już zbierał się do odejścia, gdy nagle zauważył dziwny ruch w głębi stawu. Widać było ogromną czarną plamę, która z niezwykłą szybkością dążyła ku powierzchni. Bill przyglądał się temu zjawisku z wielką uwagą i przeraził się ogromnie, ujrzawszy poprzez fale dwoje płonących groźnie, zielonych oczu. Zgromiłem mego sługę, podejrzewając o pijaństwo, ale w głębi duszy wiedziałem, że nie mam racji, gdyż Bill był człowiekiem wyjątkowo zrównoważonym i statecznym. Mimo to starałem się go przekonać, że padł ofiarą bujnej wyobraźni. Powiodło mi się to tak dobrze, że nazajutrz udał się w to samo miejsce.
Zrobił to... ale na swoje nieszczęście. Byłem zajęty porządkowaniem kolekcji motyli w moim gabinecie, gdy nagle usłyszałem z zewnątrz przeraźliwe wycie! Otworzyłem okno i spojrzałem w stronę stawów. Zalane promieniami zachodzącego słońca, mieniły się purpurowym blaskiem. Na żółtym piasku leżała porzucona przez mego służącego siatka na motyle, lecz jego nie było tam... Jedynie woda bulgotała i burzyła się, tworząc wiry. I wtedy rozpoznałem jedno z najstraszniejszych stworzeń, któremu dają przytułek głębie oceanu: „Czarnego wampira“. — Tak, panie Dickson, rozpoznałem potworną ośmiornicę, plugawego olbrzyma głębokich mórz! W jaki sposób dostał się do naszej spokojnej Anglii? Z całą pewnością „Black-Waters“ mają komunikację z oceanem. Ale nigdy kroniki wiedzy nie wspominały o obecności olbrzymich „cephalopodów“ w naszych morzach.
— Czy „Black-Waters“ są głębokie? — zapytał Dickson.
— Tak. Ale ich głębi nigdy nie badano dokładnie, gdyż nie były ciekawym terenem dla dociekań naukowych. Mimo to mogę pana zapewnić, że są tam miejsca, których głębokość dochodzi do 2000 metrów!
— Czy nie wspominał pan, że w tych stawach nie ma wcale ryb? W tym wypadku stawy byłyby złym schronieniem dla takiego żarłoka, jak ta ośmiornica.
— To prawda i dlatego napada on na każdego śmiałka, który nierozważnie zbliży się do jego królestwa. Taki los spotkał właśnie Billa Sharplessa.
— Ale czyż nie lepiej było zamiast kierować się do mnie, wziąść paru dzielnych harpunników, którzy potrafiliby stawić czoło potworowi?
— I na to przyjdzie kolej. Ja przyszedłem na razie do pana z inna sprawą. Otóż, według mego zdania, trzeba naprzód znaleźć człowieka, który mnie ostrzegał. Był to zapewne ktoś, kto wiedział o zjawieniu się ośmiornicy i któremu zależało na tym, aby usunąć mieszkańców z najbliższej okolicy. Być może w najlepszej intencji... Ale ciekaw jestem kto rozkazuje tajemniczym wampirom? Kto je wysyła na żer do stawów? Ten człowiek jest niebezpieczny i trzeba go poznać!
Harry Dickson potrząsnął w zadumie głową.
— Naturalnie, o ile jest tak, jak pan to sobie wyobraża.
— Być może, że pan ma inne domysły i może nawet lepsze. — odpowiedział zgryźliwie przyrodnik. — W każdym razie muszę pomścić mego sługę i sąsiada.
— Sąsiada? — zdziwił się detektyw. — Eleasa Mivvina? A cóż mu się stało?
— Sprawa zniknięcia Billa narobiła dożo hałasu, jak się można było tego spodziewać. Władze też się tym zainteresowały ale mało energicznie. Rzucano do stawów ogromne, mocne sieci zaopatrzone przynęta z wielkich ilości mięsa. W wielu miejscach sieci zostały zerwane, jak cienkie nitki, a przynęta, zręcznie zniesiona. Ale ośmiornica strzegła się pilnie! Chmara dziennikarzy obiegła te strony, uzbrojona we wszelkie rodzaje broni, nie wyłączając ręcznych granatów. Ale potwór nie ukazał się więcej!
Wkrótce jak to zwykle bywa, zainteresowanie zmniejszyło się znacznie. Powszechnie uważano, że przesadziłem wielkość potwora, nie zaprzeczając jednak, że jest on niebezpieczny. Zapanowało przekonanie, że wrócił do morza. Zostałem sam w Beech-Lodge gdyż od tej pory żaden służący nie chciał ze mną dzielić mej niebezpiecznej samotni. Jedynie Elas Mivvins pozostał nadal w swej opuszczonej szkole. Często przychodził do mnie na pogawędkę, ale nie byłem z tego zadowolony, gdyż był to nudziarz bez polotu i fantazji. Potrafił godzinami mówić na temat rożnych odmian tytoniu i ich zapachu i ceny.
— Gdybym był tak bogaty, jak pan Gardner, — mówił z zazdrością, — nie pleśniałbym w tej zapadłej dziurze.
— Następnie snuł projekty ujęcia wampira, który, według jego zdania, nie opuścił jeszcze „Black-Waters“.
— To by mnie wzbogaciło! — marzył.
Następnie sporządził rodzaj sieci, którą chciał ująć potwora. Zarzucał on ją w największe głębie stawów. Cóż mam mówić dalej?... Będę się streszczał. Któregoś dnia znalazłem kawałek liny, przywiązany do pnia wierzby... obok leżał kapelusz nauczyciela i żadnego więcej śladu po nieszczęśliwym. Prawdopodobnie podzielił on los Billa Sharplessa.
Mr. Lionel Gardner westchnął głęboko.
— Nie, Mr. Dickson, nie zależy mi na ujęciu „Czarnego wampira“. Trzeba przede wszystkim odnaleźć jego pana, człowieka, który ostrzegł mnie i Mivvinsa.
Harry Dickson nerwowo przemierzał pokój. Opowieść Gardnera wzruszyła go bardziej, niż to chciał okazać.
— Znam ludzi, — wyszeptał, — którzy mają władzę nad dzikimi zwierzętami. Przykładem są pogromcy dzikich bestyj, zaklinacze wężów. Ale nie do wiary, aby mógł istnieć człowiek, który potrafiłby mieć wpływ na takiego tajemniczego potwora, prowadzić go, kierować nim, ba!... nawet trzymać go w niewoli.
— Mr. Dickson, — zwrócił się do niego nagle przyrodnik, — czy uważa mnie pan za człowieka o zdrowych zmysłach, czy za wariata? Będę panu wdzięczny, jeżeli odpowie pan szczerze na to pytanie.
— Uważam pana za zupełnie normalnego człowieka, — odparł krótko detektyw.
— Dziękuje panu. Wobec tego pokażę panu ostrzeżenie, które otrzymałem dokładnie wczoraj.
I Gardner podał detektywowi mocno pognieciony papier, na którym było napisane wielkimi literami:
„Gardner! Nic cię nie uchroni przed czarnym wampirem jeżeli nie opuścisz tych stron! Aby cię zmusić do odjazdu zdradzę przed tobą część mojej tajemnicy. Jestem uczonym tak, jak ty. To z mojej winy ośmiornica nawiedziła „Black-Waters“. Niestety nie mam władzy nad olbrzymią bestią! Być może, jeżeli potwór pozostanie samotny, jakiś zdolny harpunnik da sobie z nim radę któregoś dnia. Ale obawiam się, że on się rozmnoży w tych wodach. Ratuj się Gardner! Obym zdążył uprzedzić cię na czas! To kosztowało już życie dwojga ludzi. Wzamian za tajemnicę, proszę cię abyś się miał na baczności. Jeśli tego nie uczynisz mnie samego narazisz na niebezpieczeństwo. Będę zmuszony się bronić w imię nauki, zabiję Cię, jeśli mnie zdradzisz!“
Harry Dickson w zamyśleniu odłożył papier.
— Co pan o tym myśli? — zapytał Gardner z niepokojem.
— Zdaje się, że ten papier był zupełnie mokry?
— To prawda. Opowiem panu w jaki sposób go otrzymałem. Patrzyłem na staw z mego okna. Była przepiękna pogoda... Dokoła nie widać było żywej duszy. Nagle zauważyłem bulgotanie na środku wody. Wyglądało to, jakby karp znajdował się pod powierzchnią. Ale byłoby to dziwne, gdyż w „Black-Waters“ nie ma ryb. Nagle wynurzyło się coś z głębi, zakręciło w powietrzu, uderzyło i złamało szybę w moim oknie. Był to ten list, mosiężnym drutem przywiązany do kamienia. Tak, Mr. Dickson, przybył on do mnie z głębi „Czarnych wód“.
Po tym oświadczeniu przyrodnika nastąpiła chwila ciszy. Ale detektyw nie należał do tych ludzi, którzy mogą się czemuś dziwić. Wstał i powiedział spokojnie:
— Zajmę się tą sprawą, Mr. Gardner. Proszę mnie niezadługo oczekiwać w Beech-Lodge. — Przyrodnik podziękował zadowolony i oddalił się z godnością.
Tom Wills, który podczas tej rozmowy siedział cicho, uznał, że milczenie trwało dostatecznie długo i poprosił mistrza o głos.
— Oto sprawa niesłychanie skomplikowana. Znów niezwykle fantastyczna i tajemnicza.
— Pozwolę sobie pohamować twoją wyobraźnię. Zazwyczaj sprawy najbardziej proste zaczynają się w sposób niezupełnie prosty, na odwrót, te, które wydają się najbardziej nieprawdopodobne często dają się rozwiązać z wielką łatwością.
— A dlaczego tak jest? — dopytywał Tom natarczywie, niezupełnie przekonany.
— Ponieważ fantazja i tajemniczość maskują zwykle rzeczy zwykłe i wystarczy tylko nie brać ich pod uwagę, a wszystko staje się jasne.
— A czy w sprawie tego „czarnego wampira“, masz już jaki plan postępowania, mistrzu?
— Nie, niestety nie! Często natychmiast nasuwa mi się pomysł jak postąpić w danej sprawie. Tym razem jednak nie.
— A czy wierzysz w istnienie tej ośmiornicy?
— Obecność jej w naszych stronach napełnia mnie wielkim zdziwieniem. Ale zasadniczo nauka wspomina o nich niejednokrotnie. Jeżeli pamięć mnie nie zawiedzie, przytoczę ci w kilku słowach dwie opowieści o spotkaniu tych olbrzymich ośmiornic.
W roku 1866 parowiec „Good-Hope“ jechał do Brazylii; w okolicy wysp Iles-sous-le-Vent napotkał dziwnego potwora, zdającego się drzemać na falach. Załoga miała ochotę złowić go! Tak się też stało. Wyobraź sobie przestrach tych ludzi, gdy ujrzeli olbrzymie macki olbrzyma, przedostające się przez burtę, Na szczęście nikogo one nie dosięgły.
Salwa wystrzałów uśmierciła potwora, który zanurzył się w morzu, zrywając linę, zostawiając przecież jedno ramię ucięte uderzeniem siekiery. Było ono trzy razy grubsze od przedramienia dorosłego mężczyzny. Według zdania oficerów z „Good-Hope“ ośmiornica ważyło około 5 tonn.
Niektóre książki podróżnicze wzmiankują również o tych strasznych potworach. Często znajduje się w żołądkach wielorybów szczątki owych ośmiornic-kalmarów.
— Oto mały wykład historii naturalnej. Sądzę, że dosyć, jak na dziś! — zawołał Harry Dickson ze śmiechem. — Jeśli chcesz wiedzieć więcej na ten temat, przeczytaj sobie parę podróżniczych książek. — To mówiąc wskazał palcem na wielką bibliotekę.
Tom chciał właśnie pójść za wskazówkami mistrza, gdy w tym momencie zadźwięczał telefon.
— Harry Dickson? — zapytał głos, który wydawał się detektywowi znajomy.
— Tak jest! A to pan, mr. Gardner! Cóż nowego? Przecież widzieliśmy się przed chwilą?
Z drugiej strony tuby głos był silnie podniecony.
— Nowego? Otóż mr. Dickson, to bardzo ciekawe. Wydaje mi się, że mnie ktoś śledzi od chwili gdy wyszedłem od pana. W pewnym momencie obróciłem się, i...
Cisza — tylko głuchy stuk doszedł detektywa z drugiej strony drutu.
— Tego już za wiele! — zagrzmiał Dickson. Musiało się stać coś strasznego. Połączenie jest zerwane... Zobaczymy, co powie centrala.
Pobiegł do sąsiedniego mieszkania i zadzwonił do centrali.
Oznajmiono mu, że jest połączony z publiczną rozmównicą w Holborn.
— To jest jednak bardzo dziwne, — rzekł detektyw. Zdarzyło się coś okropnego.
Zawiadomił biuro policji w Holborn. Na odpowiedź nie czekał długo. W kabinie telefonicznej znaleziono martwego Lionela Gardnera, z przestrzeloną skronią.

Praca na „niby“.

— A możebyśmy się tak ucharakteryzowali, jak myślisz, Tom? Nie, lepiej nie. Pojedziemy tak, jak jesteśmy, gdyż i tak by nas wyśledzili i poznali w ciągu pięciu sekund.
— Faktem jest, że ten biedny przyrodnik był pilnie strzeżony i że łotr, który mu zadał cios, wiedział, że on od nas przychodzi — rzekł Tom Wills.
— Z całą pewnością, mój drogi. Zresztą zamordowanie nieszczęsnego Gardnera można łatwo wyjaśnić. Jakiś „X“...., władca „czarnego wampira“, wyciąga z domu Gardnera. Dlaczego? To musimy odkryć, to powinno nas naprowadzić na rozwiązanie zagadki. Ten „X“ pilnuje Gardnera, zwłaszcza od czasu ostatniego listu. Mr. Gardner, po otrzymaniu ostrzeżenia, wyjeżdża natychmiast, mimo swego domatorstwa. Dla X nie ma już żadnych wątpliwości. Gardner chce komuś donieść! Trzeba iść za nim! „X“ widzi jak przyrodnik dzwoni do drzwi detektywa. Nie ma już złudzeń! Gardner opowie o historii „Black-Waters“ Dicksonowi! Przyrodnik wychodzi stąd, on go ciągle śledzi. Nagle coś wzbudza uwagę Gardnera, widzi on... coś, czy kogoś! Widok tego kogoś, prawdopodobnie rzuca światło na całą sprawę, to też chce on nas zaraz o tym powiadomić. Wchodzi do pierwszej napotkanej rozmównicy telefonicznej. Wtedy „X“, już się nie waha, zabija go! Czyli „X“ wie to wszystko, o czym my jesteśmy powiadomieni. Cóż zatem uczyni?
— Będzie usiłował nas zabić! — krzyknął Tom.
— Nie wysnuwaj wniosków zbyt pochopnie! Wiemy już dotychczas, że „X“... jest człowiekiem czynu i nie robi sobie zbyt wiele z życia bliźniego. Ale ten sposób doprowadzi do najazdu detektywów na Beech - Lodge, gdzie chciałby on zapewne mieć spokój. Nie, moim zdaniem poczeka raczej na zakończenie naszych poszukiwań i dopiero wtedy w zależności od ich wyników daruje nam życie albo będzie na nie nastawał.
— A czy my tam pojedziemy? — zapytał Tom.
— Naturalnie. Nawet będziemy szukać...
— I znajdziemy, — krzyknął Wills pełen entuzjazmu.
— Przepraszam cię, tego nie powiedziałem. Właśnie, że nic nie znajdziemy.
— Tak?
— Nic nie znajdziemy. W każdym razie będziemy głośno opowiadać wyjeżdżając z Beech-Hill, że wycieczka nam się nie udała.
— Ach, — krzyknął Tom. — To bardzo zręczne posunięcie.
— Pojedziemy nocnym ekspresem. Tomie, zajmij się walizkami. Ja muszę jeszcze coś załatwić z panami Downet i Wilkins.
— Cóż to piszesz testament? Na co ci potrzebni notariusze?
— Mam do rozstrzygnięcia pewną kwestię w tym rodzaju, chociaż nie dla siebie. Ruszajmy. Każda chwila jest droga!
Ekspres szkocki, ze względu na fatalną pogodę, był prawie pusty; nie był to zresztą okres wakacyjny, kiedy mnóstwo ludzi wyjeżdża do kraju jezior.
Tom Wills zauważył, z wybuchem złego humoru, że zawsze — ilekroć wyjeżdżają w te strony — pogoda jest pod psem.
— Nie nudź, Tomie, — rzekł detektyw, który był we wspaniałym humorze. — Będziemy mieli za to oddzielny przedział.
Słowa jego sprawdziły się. Dwaj detektywi umieścili się w przedziale I klasy zupełnie sami. Lepiej jeszcze. Tom zauważył, przebiegając cały wagon, że nie ma w nim żywego ducha.
— Nikt nam nie przeszkodzi świetnie się wyspać! — wykrzyknął.
Pociąg utonął w mrokach nocy. Śnieg mieszał się z deszczem i wirował szarym tumanem za oknami. Harry Dickson owinął się pledem i zasnął. Tom wyjął z walizki książkę i przeczytał kilka stron. Oświetlenie było marne, to też po chwili książka wysunęła mu się z dłoni, a oczy przymknęły się. Obudził się pod wpływem niemiłego przeczucia. Usłyszał hałas, który nie był ruchem kół, ani zgrzytem hamulców. Chciał podnieść głowę, ale nagle poczuł, że noga Dicksona przyciska jego nogę.
— Nadchodzi jakaś niesamowita przygoda i mistrz zdaje sobie z tego sprawę — przemknęło Willsowi przez głowę.
Tom Wills pozostał chwilę nieruchomy, a potem udając machinalny ruch śpiącego, odwrócił nieco twarz w stronę drzwiczek wagonu. Poprzez rzęsy usiłował patrzeć. Za szybami, zamglonymi mgłą i przecinanymi srebrnymi strugami deszczu rysowało się coś niewyraźnie. Tom Wills ujrzał jakąś twarz i dwoje złych oczu; w tej samej chwili metalowa klamka u drzwi opuściła się lekko.
Czy mistrz zacznie działać?
W tym momencie drzwiczki się na pół otwarły i... stało się.
Rozległ się ochrypły krzyk zduszony przez deszczową noc i otwarte drzwi uderzały w czarną próżnię... Dickson skoczył, szarpnął za czerwony sygnał alarmowy.
— On wypadł z wagonu! — krzyknął. — Stopniały śnieg pracował za nas czyniąc stopnie śliskimi.
Pociąg zatrzymał się nagle, ze zgrzytem wszystkich hamulców. Okna wagonów rzucały długie smugi świetlne, iskrząc się na śnieżnej powierzchni. Konduktorzy biegli wzdłuż wagonów. Detektyw zatrzymał jednego z nich i wyjaśnił o co chodzi.
— Trzeba poszukać tego człowieka. Musi on się znajdować najdalej w odległości 200 yardów.
Już z daleka widać było grupę kolejarzy, skupionych w jednym miejscu i dających znaki latarkami.
— Ciało jest prawie przecięte na dwoje — krzyknął do nadchodzących.
Harry Dickson ujrzał strasznie okaleczone ciało silnie zbudowanego mężczyzny, którego twarz była potwornie wykrzywiona.
— Musiał nie mieć dobrych zamiarów, — rzekł któryś konduktor, — Spójrzcie! Nie wypuścił z ręki rewolweru.
Detektyw spojrzał na odpychającą twarz zmarłego i zapytał:
— Czy nie ma on przy sobie jakiegoś dokumentu?
— Nie, jedynie w kieszeni znaleziono część koperty, która zapewne służyła mu do zapalenia fajki, gdyż jest na pół spalona. Ale... tu jest jeszcze coś napisane. Ll... dwie litery l i dalej Sharpl... to wszystko.
Po pewnym czasie grupa ruszyła z powrotem. Harry Dickson zajął swe miejsce w przedziale obok Toma Willsa.
— Teraz już wiemy, kogo zauważył Gardner i za co zapłacił życiem. To był Bill Sharpless, jego dawny służący.
— Człowiek, którego uważano za zmarłego! — krzyknął Tom. — To pozwala mi przypuszczać, że cała historia „czarnego wampira“ jest wymysłem.
— Powoli, mój chłopcze, nie zapominaj, że Gardner sam widział potwora. Ale to jeszcze trzeba rozwiązać. Wszystko przemawia za tym, że Bill był tylko narzędziem. Za nim kryje się, musi się kryć człowiek inteligentny, który sam nie postąpiłby w sposób tak brutalny. A teraz powracam do mojej pierwszej myśli: nie mamy potrzeby obawiać się niebezpieczeństwa w Beech - Lodge, przynajmniej nie teraz.
O świcie przybyli do Newcastle - on-Tyne, miasta czarnego i zadymionego, które przywitało ich deszczem i wiatrem. Przejeżdżali przez uprzemysłowione dzielnice do portu. Dalej rysowała się okolica podmiejska, najeżona olbrzymimi stosami węgla i wysokimi kominami.
Wypogodziło się kiedy wjeżdżali na drogę do Beech-Lodge. Ożywczy wiatr przynosił z pobliskiego, sosnowego lasu miły zapach żywicy. Z daleka wody „Black-Waters“ lśniły jak rtęć. Dotarli do małej wioski, Beech-Hill, składającej się zaledwie z 40 chałup i ku wielkiej radości znaleźli dość wygodną gospodę. Tutaj pozostali na noc.

Auto odesłali z poleceniem, aby wróciło po nich nazajutrz.
Od pierwszego dnia rozpoczęli „pierwsze“ poszukiwania. Prawdę mówiąc, robili to dość pobieżnie. Harry Dickson zaprosił do stołu wójta wioski, zacnego człowieka nazwiskiem Forster i zadawał mu pytania na temat zdarzeń w „Black-Waters“.

Ongiś dziennikarze, zjeżdżając tu w ciągu dwóch miesięcy, przynieśli fortunę tej wiosce, Forster, który myślał, że wrócą znów te złote czasy, uczcił przybysza toastem i niezadługo inni mieszkańcy też przyłączyli się do libacji.
— Potwór? Ależ, oczywiście, był potwór w „Black-Waters“. Wchodząc na dach domu wójta można za pomocą lunety ujrzeć poruszającą się w wodzie tajemniczą czarną plamę. Stary Cryns, kłusownik, który poluje na króliki w okolicy, widział go już dwa razy.
— Dwa? Ależ co najmniej pięć razy! — wykrzyknął Cryns, który zapijał się właśnie na koszt detektywa. — Co mówię, nawet... o mało, mnie nie pożarł!
— Tak, tak, — rozbrzmiewały okrzyki. W czasach gdy dzieci chodziły do szkoły nauczyciela Mivvinsa, często widziano potwora.
Detektyw słuchał poważnie tego bajdurzenia i pod koniec rozmowy postanowiono spotkać się nazajutrz. Przewodnik miał być, naturalnie, dobrze opłacony.
W tej chwili ogólny entuzjazm nieco ochłódł. Forster przypomniał sobie, że musi odprowadzić do Newcastle wóz z warzywem, a Cryns począł się uskarżać na obrzydliwy reumatyzm, który przykuwa go do miejsca. Na koniec znalazł się jakiś chłopiec, sierota, Nop, wychowanek gminy, który gotów był służyć za przewodnika. Detektyw miał zapłacić za jego usługi wójtowi i dodać mu łaskawie kilka pensów. Umowa została zawarta.
Nazajutrz rano Tom spał jeszcze głęboko, gdy pod oknami rozległo się wesołe gwizdanie Nopa.
Po doskonałym śniadaniu, w którym i chłopiec wziął niemały udział, wszyscy trzej ruszyli w kierunku stawów.
Pogoda była prześliczna, prawie wiosenna, niebo pogodne, jasno-błękitne.
Dwaj detektywi i ich młody przewodnik szli poprzez wielkie łąki wzdłuż stawów. Harry Dickson był żywo zainteresowany okolicą. Tom, który znał swego mistrza nie dał się zwieść, wiedział, że to jest praca „na niby“.
Detektyw zapoznawał się z otoczeniem „Black-Waters“.
— Po kiego diabła to wszystko? — zapytywał w duchu Tom.
Przechodzili obok budynku o zamkniętych okiennicach. Nop się zatrzymał.
— Tu mieszkał nasz dawny nauczyciel, Mivvins. To on został zjedzony przez potwora, — powiedział z dumą.
Trzeba przyznać, że był to dość niezwykły powód do pychy być uczniem nauczyciela pożartego przez ośmiornicę!
— Chciałbym zwiedzić waszą szkołę, — rzekł detektyw.
Nop mrugnął porozumiewawczo.
— Są dwie dachówki, które nie trzymają się dobrze. Spróbuję tamtędy dostać się na strych i otworzyć któreś okno. Czy zgadza się pan?
Harry Dickson skinął z aprobatą.
Po chwili jedna okiennica odsunęła się i detektywi weszli do wnętrza pustej szkoły.
Było to ponure, niewygodne mieszkanie. Mały pokój, którego umeblowanie składało się jedynie z żelaznego łóżka, trzcinowego stołka i taniej szafy służył jednocześnie za sypialnię i gabinet nauczyciela. Maleńka kuchnia, zaopatrzona w naftową maszynkę i kulawy stół, dopełniały tej nędznej całości. Największy pokój służył za klasę dla dwudziestu uczniów, przychodzących z wioski. Prawdziwa klasa dla biedaków. Cztery czarne długie, drewniane pulpity, katedra dla nauczyciela, czarna tablica na ścianie, kilka map, jedna wypukła i mocno obtłuczona, jakiś zniszczony globus i kilka wykresów statystycznych. Ciekawość detektywów została zaspokojona. Nagle Nop zawołał z tajemniczą miną:
— Czuję zapach tytoniu naszego profesora!
— To prawda, pozostał tu widać od dawna jakiś zapach, — powiedział Tom.
Chłopiec potrząsnął głową.
— Nie, nie! Ten zapach jest zupełnie świeży!
Dickson przyglądał się w milczeniu temu rozgarniętemu chłopakowi, ale nie przyznał mu racji.
— Nie, mój mały. Ja również czuję ten zapach, ale on pokutuje tu od dawna, od wielu dni, a może tygodni... Czasem zdarza się, że pod wpływem promieni słonecznych on rozgrzewa się lekko. Często jesteśmy zmuszeni brać to pod uwagę podczas naszych poszukiwań.
Ale w głębi duszy detektyw myślał zupełnie inaczej.
— Niestety nic innego nie mogłem temu chłopcu powiedzieć, — rzekł do siebie, — ale to przecież dla jego bezpieczeństwa i dla dobra naszej sprawy.
Wycieczka skończyła się i powrócono do Beech Hill.
Harry Dickson ugościł mieszczan, obdarował Nopa i oznajmił, że według jego zdania potwór wrócił do morza.
Nazajutrz auto wiozło ich w powrotną drogę.
Newcastle i jego czarne okolice znów przesunęły się przed ich oczami. Następnie detektywi wsiedli do londyńskiego ekspresu. Dom na Allan Street przyjął ich szerokim uśmiechem i wyborową kuchnią mr. Crown.
Następnego dnia jedna z wieczornych gazet wydrukowała krótki artykuł na temat podróży detektywa:

„Nie ma żadnej tajemnicy w Black Waters. W rezultacie poszukiwań, prowadzonych w tamtych okolicach osobiście, przez znanego detektywa Harry Dicksona, przekonano się, że nie warto przywiązywać najmniejszej wagi do sprawy „czarnego wampira“ w Black Waters. Według zdania detektywa śmierć mr. Lionel Gardnera nie ma z tą sprawą żadnego związku“.

Śmierć Scharplessa komentowano jedynie jako okropny wypadek kolejowy. Nie wymieniono nawet jego nazwiska. Mówiono o jakimś nieznanym włóczędze, który chciał jechać „na gapę“ szkockim ekspresem.
Dickson był bardzo zadowolony kiedy dowiedział się o tym.
— No, Tomie, nasza praca „na niby“ jest skończona...
— A więc zapach tytoniu był jednak świeży?
— Naturalnie. Ale to mnie wcale nie zdziwiło. Teraz trzeba dociec, kto pali tytoń nauczyciela w tej pustej klasie zamkniętego domu, w którym nikt nie mieszka — rzekł Dickson.
— Któż inny, jeżeli nie sam nauczyciel! — krzyknął Tom. — Dla mnie on jest tak samo martwy, jak Bili kilka dni temu!
— Może masz rację, ale... nie istnieje wcale nauczyciel Mivvins.
Tom Wills usiłował nie wydawać się zbyt zdziwionym.
— Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Upłynęło prawie pięć miesięcy od czasu, jak ten pedagog przybył w te strony, aby osiedlić się w tym zagubionym kącie. Dlaczego? Przecież dwudziestu uczniów źle płacących nie mogło mu dostarczyć żadnego dochodu. Otrzymałem kilka wyjaśnień w Departamencie Nauczania Publicznego. Mivvins jest nieznany. W Beech Hill, które jest zaledwie małą wioską, Urząd stanu cywilnego jest w powijakach i na dodatek Mivvins sam prowadził jego sekretariat.
— A więc był jego wspólnikiem! — zaopiniował Tom.
— Czego i czyim? To właśnie jest to czego musimy się dowiedzieć. Kim jest właściwie Mivvins?
Tom westchnął.
— Sądzę, że teraz trzeba będzie rozpocząć pracę „na serio“.
— Masz rację, Tom, — przyświadczył detektyw.

Straszliwe moce.

W tej samej chwili w odległości setek mil, odgrywała się inna scena.
— Znalazło się ziarnko piasku, które przeszkadza działać bez zarzutu naszej wielkiej machinie, — rzekł wysoki mężczyzna, o stalowych oczach i pańskich gestach.
— To jest właśnie taki sam obraz, jaki i mnie się nasuwa, Herr Doctor — odparł służalczy głos.
— Bardzo mało mnie interesuje twoja wyobraźnia, Reschke, — odpowiedział tamten wyniośle. — Byliśmy w niebezpieczeństwie, a teraz nasza sprawa jest w niebezpieczeństwie, to jeszcze ważniejsze. Do diabła z tym Dicksonem i z całą kliką jego detektywów.
Ta rozmowa prowadzona była między Reschkem, sekretarzem doktora Silberschmidta a tym ostatnim, w pięknie umeblowanym pokoju jednego z najbogatszych domów Berlina.
Nagle zadźwięczał telefon.
Reschke pochwycił słuchawkę i po chwili twarz mu się rozjaśniła.
— Telefonują z Londynu, Herr Doctor, co piszą gazety na temat sprawy „Black Waters“.
I zacytował jak wyuczoną lekcję sprawozdanie z artykułu detektywa.
Silberschmidt przerwał mu zniecierpliwiony,
— I ty myślisz, że ja w to uwierzę? Sadzisz, że dam się nabrać? Harry Dickson nie byłby Harry Dicksonem, gdyby zrezygnował ze wszystkiego w ten sposób! Dickson, którego ja uważam za nie głupiego, nie zdziecinniał chyba jeszcze zupełnie. Ale on też zdaje się nie wie, z kim ma do czynienia bo nie wybrałby sobie metody tak naiwnej. Jestem pewien, że dotychczas Dickson nie orientuje się jeszcze, o co chodzi. A propos: dlaczego nie ma żadnych wiadomości od naszych ludzi?
— Czy mówi pan o Schneiderze, Herr Doctor? Przecież pan wie, że zginął.
— Ma, na co zasłużył! Zrobił okropnie fałszywy krok, zabijając tak głupio Gardnera, którego mogliśmy unieszkodliwić w znacznie mądrzejszy sposób. Niepotrzebnie też usiłował zabić Dicksona i jego nierozłącznego towarzysza. Pozbyliśmy się kłopotu! Ale co się dzieje z Diggerem?
Sekretarz Reschke przybrał nieszczęśliwą minę.
— Sądzę, że Mivvins... a raczej Digger, stał się również ofiarą wypadku. Nie mamy od niego żadnych wiadomości.
— To znaczy, — zagrzmiał Silberschmidt, — że trzeba będzie rozpocząć całą sprawę od początku. Czy wiesz, Reschke, że wielki szef domaga się raportu, a nawet więcej: rezultatów!? Czy możesz dostarczyć jednego i drugiego?
Reschke zzieleniał i zadrżał.
— Wielki szef... Herr Doctor, co robić? Doprawdy nie wiem do jakiego świętego się odwołać!
— Lepiej zrobisz jeżeli oddasz się pod ochronę diabła, — zadrwił doktór, — gdyż tym razem ja ci już nie pomogę. Zajmiemy się na nowo sprawą, ale muszę mieć pewność, że Harry Dickson nie będzie nam przeszkadzał. Czy słyszysz?
Reschke zaśmiał się znacząco, ale doktór zaczął go besztać.
— Rozumiem! Zwyczajna, mała zbrodnia! Otóż nie, tym razem, nie życzę sobie takich historyj. Słuchaj no, Reschke, wielki szef uwolnił cię z więzienia, ceniąc twe talenty: zdolność, inteligencję, brak skrupułów. Mogłeś się stać użyteczny. Dotychczas byłeś do niczego. Masz okazję teraz do wykazania swej energii. Ale... do wszystkich diabłów, spiesz do pracy, gdyż wydaje mi się, że wielki szef już się niecierpliwi.
Reschke zatarł ręce.
— Sądzę, że będzie pan ze mnie zadowolony, Ekscelencjo!
— To będzie dopiero po raz pierwszy, — odburknął doktór. — Chcę wierzyć, że zdarzy się to częściej. A teraz możesz odejść.
Reschke ukłonił się nisko i wyszedł. Ale zaledwie zamknęły się za nim drzwi salonu wyraz twarzy zupełnie mu się zmienił.
Zagrał drwiąco na nosie i pogroził pięścią.
— Znowu ta stara małpa i jej szef chcą, żeby im wybierać kasztany z ognia!...
Potem wskoczył do tramwaju nocnego, który jechał w stronę przedmieść wielkiej stolicy niemieckiej. Opuścił wreszcie zapełniony wagon i wysiadł na jakiejś zapadłej ulicy. Szedł długo, kołując, jakby dla zmylenia śladów. Kiedy się wreszcie upewnił, że nikt go nie śledzi, powrócił w stronę miasta i zagłębił się w jedną z ulic w dzielnicy Moabit. Zatrzymał się przed nowym ale już brudnym i zaniedbanym domem. Na którymś z wyższych pięter jedno okno było oświetlone.
— Stary jest w domu, — szepnął do siebie. — Nareszcie zobaczę jakąś przyjacielską istotę.
Splunął ze złością na kartę, oznajmiającą, że winda nie funkcjonuje i wgramolił się z trudem na piąte piętro.
Zatrzymał się wreszcie przed jakimiś drzwiami, pod którymi rysowała się lśniąca szpara.
— Kto tam? — zapytał gruby głos.
— To ja, Frank! Otwórz, nie mam ochoty sterczeć na schodach.
Drzwi otworzyły się powoli i na tle oświetlonego pokoju zarysowała się wysoka sylwetka.
— Dobry wieczór, Digger! Cieszę się, że cię widzę, bardziej, niż gdybym zobaczył samego wielkiego szefa!
— Niech się spali w piekle! — ryknął Digger, wprowadzając gościa do pokoju i wskazując mu miejsce na podartym tapczanie.
— Jak się masz, stary Mivvinsie?... — zapytał Wesoło Reschke.
Digger potrząsnął głową z niezadowoleniem.
— Jesteś bardzo nierozważny, Reschke. Mówiłem ci już sto razy, żebyś nie wymieniał tego nazwiska!
Sekretarz doktora Silberschmidta przysunął sobie butelkę wódki i wychylił potężny łyk.
— Małpa życzy sobie... widzieć wyniki, — rzekł.
— Czyżby? Trzeba się będzie postarać.
— A co zostanie dla nas?
— Na razie mam świetny, angielski tytoń!
Oczy Reschkego zabłysły.
Zanurzył z rozkoszą rękę w woreczku, wyciągnął sporą dozę opiumowanego Navy-cut i krzyknął z uciechą.
— Uspokój się, smarkaczu, — rzekł przyjaciel tonem nagany.
Reschke ożywiony, uderzył Mivvinsa - Diggera w ramię.
— Wyjeżdżamy? Dysponuję małym, dość wygodnym samolotem.
— Doskonale! A co nowego?
W kilku słowach Reschke zapoznał go z wypadkami, które rozegrały się w Anglii.
— A więc ten idiota, Gardner, nie żyje? Nie wart ani jednej łzy. Ten człowiek nie miał żadnego zrozumienia dla tytoniu, jego uprawy i sposobu nadawania mu odpowiedniego aromatu. Co do Billa, to małpa powiedziała zupełnie słusznie: pozbyliśmy się kłopotu!
— Czy wiesz, — rzekł nagle Reschke, — oni chcą znów użyć „czarnego wampira“.
Mivvins roześmiał się.
— Niech sobie robią co chcą! Ja jednak znam wędkę, na którą można złapać tego przeklętego potwora.
Reschke podziwiał Mivvinsa w milczeniu.
— Ty masz talent! Zaczynam błogosławić te długie lata, kiedy byłem twym towarzyszem w celi.
Digger skrzywił się ze złością.
— Nie lubię, gdy mi to przypominasz, Frank!
— A propos, czy wiesz, że jest w Anglii jeden człowiek, który chciałby nas tam wpakować na nowo?
— Kto taki?
— Harry Dickson.
Digger gwizdnął przez zęby.
— Myślę, że byłaby to nieprzyjemna wiadomość dla każdego z nas.
— „Herr Doctor“ życzy sobie, abyśmy delikatnie załatwili się z tym szpiclem.
— Tak?! A więc nie pozostaje nic innego jak przyjść na Allan - Street, zadzwonić do drzwi detektywa i powiedzieć: Dzień dobry, Mr. Dickson! Czy pan wiesz, że nudzisz mnie śmiertelnie! Potem strzelić parę razy i skończona ceremonia.
Reschke zaśmiał się.
— A teraz... jesteś gotów do drogi?
W godzinę później obaj towarzysze dotarli do zapadłych terenów podmiejskich, gdzie znajdowały się na pół rozwalone hangary.
Reschke spojrzał na niebo.
— Bajeczna pogoda! Doskonały wiatr wschodni! Przyjedziemy bez przeszkód do „Black - Waters“ przedtem, nim „jutrzenka różowymi palcy zapuka do wrót Orientu“, jak mówi stary Homer.
— Jakiś ty poetyczny, Frank! — zadrwił Digger.
— Bo mam powód! Opuszczam ziemię niemiecką i wszystkie podłe kanalie w rodzaju Silberschmidta i innych...
Mały dwuosobowy samolot został wyciągnięty z wnętrza hangaru.
Mivvins gwizdnął na znak podziwu.
— Cudowny ptak! Widzę, że małpy nie żałowały kosztów.
Reschke zdecydowanie trzymał się swoich wspomnień z mitologii.
— A więc w drogę po „złote runo“, mój drogi Jazonie!
Samolot uniósł się w powietrze.
W tej chwili Harry Dickson żegnał się z notariuszami oraz pewnym człowiekiem, nazwiskiem Herbert Mulkins dalekim kuzynem nieboszczyka Gardnera i jego jedynym spadkobiercą. W wyniku pertraktacyj, zostało ustalone, że zamknie się detektywa razem z Tomem Willsem w Beech - Lodge tak, aby nikt się o tym nie dowiedział.
— Bez ognia! Bez światła! Gotować będziemy na spirytusowej maszynce.
Takie rozkazy wydał Harry Dickson Willsonowi, gdy przestąpili potajemnie próg smutnego domu nadbrzeżnego w „Black - Waters“.
Przybyli tutaj samochodem po zapadnięciu nocy i — dla zmylenia śladów — jechali wielkimi łukami przez łąkę.
Poszukiwania, które podczas pierwszej wizyty zostały potraktowane ostentacyjnie niedbale, podjęto tym razem skrupulatnie na nowo.
Nie dały jednak żadnego rezultatu. Zastanowiła ich jedna tylko rzecz, a mianowicie olbrzymie piwnice. Ciągnęły się one nie tylko pod domem, ale także daleko w głąb ogrodu i zdawały się być zupełnie nieużywane.
Harry Dickson postanowił poświęcić im więcej uwagi. Ale odłożył to na później, postanowiwszy naprzód przejrzeć okolice domu i stawów.
Pierwsza noc minęła bez żadnych wydarzeń. Od samego świtu Harry Dickson zainstalował się przy otworze w okiennicy na oknie pierwszego piętra, skąd miał w ten sposób możność obserwowania wielkich łąk, ciągnących się aż do Beech - Hill.

Cierpliwość jego była wystawiona na ciężką próbę, ale mistrz mawiał zawsze, że właśnie cierpliwość powinna być największą cnotą detektywa.
Aby dać czytelnikom wierny obraz tych nużących godzin, będziemy się posługiwać krótkimi uwagami, które nasi bohaterowie wypisywali w swoich notesach i które służyły jako ważne dowody rzeczowe w aktach sprawy „czarnego wampira“.


Notes Toma Willsa.

Godz. 7 rano. W polu widzenia nic godnego uwagi. Wiatr wznosi tu i tam wielkie tumany kurzu. Jakieś dymy nad dachami Beech - Hill.
Godz. 8 min 30. Przez lornetkę zauważyłem, że stary kłusownik, Cryns, przemierzył łąkę od strony północnej ku południowej. Widocznie już nie cierpi na reumatyzm.
Godz. 10. Zdaje się, że widziałem Nopsa.
Godz. 11 min 15. Nops skierował się pustą drogą w stronę stawów, ale znikł mi z oczu. Być może znajduje się teraz w zasięgu widzenia mistrza. Może dowiem się czegoś więcej od niego jak się spotkamy przy lunchu o godzinie 12-ej.
Południe. Dwa twarde jajka, trochę szynki z konserw, „jam“ i biszkopty. Odżywiamy się, jak rozbitkowie na bezludnej wyspie.

Notes Harry Dicksona.

Godz. 7. Stawy i okolica zupełnie spokojne.
Godz. 8. Nic. Z dala widać kępę drzew, która zasłania część stawów. Trzeba będzie któregoś dnia obejrzeć to sobie z bliska.
Godz. 10. Niedaleko tych zarośli zauważyłem Crynsa. Interesujące, że wybrał sobie taką daleką drogę z Beech-Hill.
Godz. 11. Jakiś czas Cryns był niewidoczny. Teraz wrócił do tego lasku, ale znów się ulotnił i więcej go nie widzę.
Godz. 11 min. 40. Z dala, na pustej drodze, ukazał się mały Nop. Porusza się z wielką ostrożnością, jakby nie chciał być zauważony. Gdyby nie moja lornetka o bardzo silnych szkłach, nie zdołałbym go rozpoznać. Skierował się w stronę opuszczonej szkoły. Wygląda, jakby na kogoś czatował.
Godz. 11 min. 50. Nop znikł. Sądzę, że po jakimś czasie znowu się ukaże. Ale jego obecność tu nie wydaje mi się dostatecznie ważna, aby pozwolić Tomowi samemu zjeść luncz.
Kiedy obaj znaleźli się przy stole, tak mizernie zastawionym, porównali swoje spostrzeżenia.
— Jest jedna wzmianka, — rzekł Harry Dickson, — którą zrobiliśmy wspólnie. Dotyczy ona kłusownika Crynsa. Musiał zrobić wielki spacer dookoła aby przybyć nad stawy. Po co to robi? Chyba dlatego, aby go nie widziano w Beech-Hill. Beech-Lodge się nie obawia ponieważ uważa je za opuszczone.
— Czy Nop szpieguje starego Crynsa? — zapytał Tom.
— To nie jest wykluczone. — Zdaje się, że dobrze zrobimy nawiązując z nim kontakt któregoś dnia, ten mały wydaje mi się niezwykle inteligentny i zdolny.
Lunch spożyto z pośpiechem i nużąca warta została na nowo zaciągnięta. Była ona w skutkach jeszcze bardziej jałowa, niż przed południem.
Nop ukazał się znów koło drugiej kierując się do Beech-Hill, zaś Cryns znikł.
Wieczór zapadł wcześnie. Ciężkie, deszczowe chmury pokryły niebo i po chwili lunął ulewny deszcz.
Harry Dickson uznał, że pogoda jest wymarzona dla jego celów.
— Bez kominka, baz fajki i gorącego grogu — jęczał Tom Wills.
— Właśnie, że tak. To jest dla nas doskonała okazja, by wymknąć się stąd, mój chłopcze. Jestem pewny, że przy takiej „psiej“ pogodzie, nikt nas nie zauważy. Prócz tego podczas takiej nawałnicy nie zostawimy po sobie żadnych śladów. Słuchaj!
— Brr! — szczękał zębami Tom, — to nam da przedsmak topienia się.
— Chcę z bliska obejrzeć sobie szkołę — oświadczył Dickson.
Okryli się ogromnymi, ciemnymi, nieprzemakalnymi płaszczami, na nogi naciągnęli długie buty, głowy nakryli kapuzami. W ten sposób wyekwipowani nie odcinali się wcale od czerni nocy i po chwili zniknęli w ciemnościach.
Kiedy drzwi Beech-Lodge zamknęły się za nimi, Tom począł się niepokoić.
— Mistrzu, w jaki sposób będziesz orientował się w tych ciemnościach?
— Mam nafosforyzowaną busolę, mój chłopcze. Ona wskaże nam zachodni kierunek. Musimy się dostać na tę pustą drogę, na której rano zauważyliśmy Nopsa.
Przemarsz w ciemnościach, na przełaj po nierównościach gruntu był prawdziwą udręką. Obaj dosłownie tonęli po kolana w błocie, od czasu do czasu wpadając w jakieś dziury w ziemi. Na koniec znaleźli osłonę przed wściekle dmącym wiatrem w sosnowym lesie. Ziemia była zorana na całej swej powierzchni przez dzikie króliki, które urządziły sobie tu kryjówki.
— Tutaj Cryns zastawia swoje sidła! — rzekł Tom. — Zapewne weźmie nas za myśliwych i będzie do nas strzelał, gdyż ten stary kłusownik wcale nie wygląda łagodnie.
— Cicho! — ostrzegł go detektyw. — Zdaje się, że on jest tutaj.
Ktoś się poruszał z drugiej strony sosnowej kępy. Dickson, którego oczy przywykły już do ciemności starał się na próżno przebić wzrokiem nieprzeniknioną zasłonę nocy. Trudno było coś odróżnić w odległości paru nawet metrów.
Nagle dał się słyszeć krótki, zduszony śmiech.
— Ach, mój, Boże! On ma jeszcze ochotę do żartów! — mruczał ponuro Tom.
Śmiech stał się teraz głośniejszy, nagle odezwał się wesoły głos:
— Gdybym wiedział, że to panowie z Londynu, nie pełzałbym po ziemi jak jaszczurka!
— Nop! — krzyknęli jednocześnie Dickson i Tom.
— Dobry wieczór! — zawołał Nop, zbliżając się do nich. Piękna pogoda, nie prawdaż? Ale złapałem już cztery króliki. Może zechcecie je kupić ode mnie zamiast sami polować?
— Bardzo chętnie — odpowiedział wesoło detektyw, kupimy od ciebie tyle sztuk ile tylko zechcesz i to po dobrej cenie. Bardzo się cieszę że cię widzę.
— Ja również, — odparł chłopiec ze szczerą serdecznością. — Jestem sierotą i nie mam wcale przyjaciół w Beech — Hil. Ale panowie jesteście bogaci i hojni! Jest mi obojętne co robicie, jeśli nawet jesteście z policji, jak mi opowiadano. Bardzo jestem zadowolony żem was spotkał. Czy pozwolicie sobie towarzyszyć?
— Nie życzymy sobie niczego więcej. Możesz nas znów prowadzić. Musimy teraz dostać się nocą do twojej dawnej szkoły.
— Rozumiem! — krzyknął chłopak. — Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego Cryns wchodzi do szkoły suchy, a wychodzi przemoczony do nitki. Dlaczego wchodzi z workami i pakunkami, a wychodzi bez ładunku.
— Masz rację — odparł Dickson, — to właśnie nas interesuje.
— Nie znalazłem tam na miejscu żadnej z tych paczek, ale gdybym znalazł skradłbym ją.
— Tak bardzo nie lubisz starego Crynsa?
— Jego? Tego łotra, kata, złodzieja? Może myślicie, że ja zajmuję się kłusownictwem? Otóż nie! Ja tylko psuję sidła tego Crynsa, ażeby go rozzłościć, tym bardziej, że od pewnego czasu potrzebną mu jest niezwykle wielka ilość królików.
— A czy Cryns nie pracuje w nocy?
— Dawniej tak, ale ostatnio bardzo dużo zarabia i wystarcza mu dzienna praca. Jest taki bogaty, że może sobie pozwolić nawet na wino... Czerwone wino w butelce! Czy to nie dziwne?
Szli teraz pustą drogą, którą Nop znał na pamięć, przedostali się przez łąkę, smaganą podmuchami wiatru i na koniec zatrzymali się przed ciemnymi budynkami opuszczonej szkoły.
Nop zaproponował im ten sam, co poprzednio sposób przedostania się do wewnątrz i po chwili wszyscy troje znaleźli się w pustej klasie.
Dickson zapalił latarkę elektryczną i oświecił wszystko dookoła siebie. Ujrzał zaniedbanie i pustkę. Nic się nie zmieniło.
— Jeżeli Cryns tu przychodzi, to musi zostawiać ślady po sobie, — rzekł po chwili. O! patrzcie! Tu są jakieś znaki. Błoto i glina!
Nachylił się i przyjrzał uważnie.
— Niebieska glina! — powtórzył zamyślony. Cóż to za niespodzianka w tych okolicach. Nie przypominam sobie aby w jakiejś części Anglii znajdowała się ta glina...
Potrząsnął głową rozgniatając w palcach tłustą grudkę.
— Idźmy za śladami — rzekł wreszcie z westchnieniem.
— Nie prowadzą one nigdzie, — oświadczył Tom. Przebiegają przez ten pokój i to wszystko.
— Nie — zawołał Nop — według mnie ktoś tu przyszedł w butach obłoconych tym zwykłym błotem, a wyszedł jeszcze bardziej pobrudzony tym niebieskim, gdyż te ostatnie ślady są świeższe.
— Brawo! — zawołał Dickson. — Ucz się, Tomie! Mnie też przyda się lekcja.. Nop nam zaoszczędził wiele trudu. Skąd zaczynają się ślady gliny?
Poszukiwania nie trwały długo.
Nagle Tom wykrzyknął:
— To idiotycznie proste! Zaczynają się one przy tym żelaznym łóżku!
— Proszę cię, przyjrzyj się temu lepiej, mój chłopcze, — radził detektyw.
Małe łóżko zostało podniesione do góry. Pod nim znajdował się dół. Nie było tam żadnych schodów, tylko mocno pochyły teren, który prowadził do wielkiego, podziemnego korytarza.
— Nie wiem dokąd idziemy, — rzekł detektyw, — ale prawdopodobnie będzie to niebezpieczna droga. Słuchaj, mały, mówię do ciebie, jak do dorosłego mężczyzny. Musisz wrócić do Beech - Hill! Nie mam prawa narażać cię na niebezpieczeństwo. W każdym razie wynagrodzę cię odpowiednio.
Ale Nop zaprotestował energicznie.
— Pójdę z wami! Nie obawiam się potwora ze stawów! Wierzę, że przybyliście tu z Londynu, aby go zabić. Pozwólcie iść ze sobą! Nikt w Beech-Hill na mnie nie czeka, wszyscy są źli dla mnie. Nie odsyłajcie mnie stąd, a może Bóg pozwoli, że będę wam pożyteczny! Sir, domyślam się, że Cryns zanosi pożywienie bestii i za to dostaje pieniądze. To napewno jakiś smok, który pilnuje tajemniczych skarbów.
Harry Dickson poklepał go solidnie po ramieniu.
— Często Bóg wkłada prawdę w usta dziecka!
— A więc mogę zostać?
— Już jesteś z nami, panie Nop, — odpowiedział Tom zamiast mistrza, który w tej chwili bacznie rozglądał się po otoczeniu.
Znajdowali się w głębi tunelu o bardzo pochyłych ścianach. Wyglądało to na dzieło rąk ludzkich, którym przedtem pomagała przyroda.
Ziemia pokryta była żwirem.
Schodzili przez kilka minut w milczeniu, gdy nagle Nop pociągnął Toma za rękaw, aby go zatrzymać!
— Zdaje się, że opuszczamy podziemie. Słychać wyraźnie szum deszczu.
Rzeczywiście w tym momencie usłyszeli hałas spadającej wody.
Poszli jeszcze kilka kroków naprzód. Dickson trzymał wysoko lampkę, chcąc rozwidnić ciemności.
Nagle światło zgasło jakby zdmuchnięte lodowatym oddechem, jednocześnie szum wody stał się znacznie głośniejszy.
— Wodospad! — krzyknął Tom.
Detektyw cofnął się gwałtownie
— Rozumiem teraz! Znajdujemy się pod stawami. Wielkie ciśnienie wody musiało tutaj znaleźć jakąś szczelinę, i stąd ten wodospad!
— Ale można chyba tędy przejść, — zauważył Nop. — Przecież Cryns tędy się przedostaje.
— Dlaczego tak myślisz?
— Ponieważ jest mokry, jak ryba, kiedy wychodzi ze szkoły, — odparł skromnie chłopiec.

— Świetnie, mój mały! — zawołał Dickson patrząc nieco drwiąco na Toma.
Ale ten okazał się godnym partnerem, po przyjacielsku poklepał Nopa i swobodnie skierował się w kierunku wodospadu.

To straszne przejście nie trwało na szczęście długo. Solidne, nieprzemakalne płaszcze ochroniły detektywów i Nopa. Przeszkoda została przełamana; szli teraz szerokim korytarzem przypominającym grotę.
To też nie trwało długo. Korytarz zaczął się nagle wznosić w górę. Wejście było strome, tak, że Tom orzekł, iż łatwiej byłoby zdobyć jakiś szczyt alpejski.
— Ciekawy jestem, dokąd zawędrowaliśmy nareszcie, — krzyknął Tom sapiąc ze zmęczenia i patrząc z zazdrością na wytrwałość młodego dzikusa, Nopa.
Po chwili uwaga Dicksona skoncentrowała się na glinie, którą zebrał ze szkoły.
— To są przecież mury piwnicy!
Tom pobiegł naprzód i nagle krzyknął.
— Mistrzu! Czy wiesz gdzie jesteśmy?
— Powiedz, Tomie.
Jesteśmy w domu, albo raczej w piwnicach Beech - Lodge!

Głosy z otchłani.

Harry Dickson odpowiedział na te zdumiewającą nowinę — tylko:
— Hm, dobrze...
Pośpiesznie wyszedł z piwnicy i nie wydawał się zbyt zdziwiony, że po trzech godzinach znalazł się znów w jadalni w Bech-Lodge.
Poradził swemu uczniowi i małemu Nopowi, aby się czymś pokrzepili, a sam usadowił się, zamyślony, w wielkim fotelu obok kominka.
Tom życzył mu dobrej nocy i na ostatek zadał jeszcze jedno pytanie.
— Mistrzu, dlaczego pan się tak zainteresował tą niebieską gliną?
— Tomie, mój przyjacielu, ta niebieska glina, to wszystko! Gdy ją znajdziemy, wyjaśni się cała sprawa. Trochę niebieskiej gliny, trochę błota, a wyjaśni się cała tajemnica „czarnego wampira”. W tym wszystkim właśnie to mnie zastanawia, że na całej trasie nie znalazłem właśnie tej niebieskiej gliny...
Tom potrząsnął głową.
— Niebieska glina... „Czarny wampir”.... Czarny wampir.... niebieska glina... Nie rozumiem co to może mieć ze sobą wspólnego!
W tej chwili Nop wsunął swój nos między drzwi.
— Tak, sir, rozglądałem się wszędzie, aby znaleźć to błoto, które pan uważa za niebieskie. Jest tylko jedno miejsce, gdzie można je zauważyć. To tam, przy wodospadzie! Właśnie tam grunt jest niebieski!
Dickson uderzył się w czoło.
— Nop, czy wiesz, że ja cię polecę Scotland-Yardowi? Tyś mi ukradł spostrzeżenie, którego nie chciałem wyjawić przez ostrożność.
— Czy pójdziemy tam teraz? — zapytał Tom zmartwiony, że on to przeoczył.
Detektyw potrząsnął głową.
— Nie, ty musisz odpocząć. Jeżeli ktokolwiek wyruszy, — jeszcze tej nocy, to jedynie ja.
— Nie zgadzam się, — odrzekł stanowczo Tom.
— Pójdę z tobą, mistrzu, ale ten smarkacz, Nop, który dostarczył nam dosyć wskazówek, zostanie.
Nop, który szykował sobie właśnie wspaniałe spanie na kanapie, nie umiał więcej prosić.
Tom Wills chciał mu już udzielić lekcji, ale okazało się to niepotrzebne.
— Nikt na zewnątrz nie powinien wiedzieć, że jesteś w tym domu, nawet Cryns, który jest zdaje się starym łobuzem.
— Gdyby on chciał spacerować tutaj poczęstuję go chętnie kamieniem! — zawołał zaczepnie Nop.
— Tej nocy nie zaznamy już chyba spokoju. — powiedział Harry Dickson, kiedy znów zdążali podziemiem, wracając dopiero co przebytą drogą.
Zaopatrzyli się w płótno, przesycone smołą, które znaleźli na strychu w Beech - Lodge, a które miało im się przydać podczas przechodzenia pod wodospadem.
— Musimy znaleźć teraz nie tylko niebieską glinę, ale i pasaż, który z pewnością musi się tam znajdować.
— Dlaczego tak myślisz, mistrzu?
— A dokąd Cryns zanosi żywność?
— Żywność... a więc to pożywienie nosi ten stary kłusownik? Racja. — Cóż by on mógł nosić więcej!... Lecz jeśli jest mowa o pożywieniu, pozwala to przypuszczać, że w tych podziemiach są prócz nas i inne istoty żyjące.
— Logicznie myśląc.... tak. A teraz uważaj, Tomie, potop się zbliża! Rozciągnijmy nasze płótno.
Przed nimi, w cieniu, woda spadała z ogłuszającym hukiem.
— Według mego zdania, woda zaleje niedługo ten cały teren.
— To jest pewne!
Płótno ledwie ich chroniło. Posuwali się teraz naprzód, kurczowo trzymając się lewej ściany korytarza, do której woda mniej dochodziła.
Dickson w pewnym momencie chciał się przedostać na prawą stronę, wyciągnął rękę i.... trafił na próżnię.
— Przejście! Jest przejście! A więc znaleźliśmy. Tą drogą chadza Cryns i my pójdziemy jego śladami.
Po chwili dwaj detektywi posuwali się naprzód wąskim korytarzem.

Za nimi, w dali, szumiał wodospad.
Tom zapalił latarkę i wskazał ręką potok, który płynął wzdłuż ich drogi.

— Sądzę, że trzeba iść wzdłuż strumienia.
— Naturalnie! On nas zaprowadzi do największej głębi!
Przebyli jeszcze około stu kroków, gdy detektyw zatrzymał się i spojrzał na czarną ścianę, wznoszącą się przed nimi!
— Znajdujemy się w starej kopalni węgla, od dawna opuszczonej. Są tu nawet ślady dawnej eksploatacji.
— Zdaje się, że teraz robi to tutaj ktoś potajemnie, — rzekł Tom.
Harry Dickson nie podjął rzuconej myśli, nasłuchując pilnie.
— Potok gubi się gdzieś w głębi — rzekł nagle. Tomie uważaj, zdaje mi się, że znajdujemy się nad przepaścią!... Spójrz, Tom!
O kilka metrów przed nimi znajdował się rodzaj studni, do której potok spadał, szumiąc głośno.
Harry Dickson, pełznąc po ziemi, wysunął głowę nad przepaścią.
— A więc jest tak, jak to sobie wyobrażałem. Tu mam drabinę!
— Drabinę? — zdziwił się Tom,
— Czy sądzisz, że dawniej górnicy posługiwali się windami? Nie dziw się więc tej drabinie, która jest jeszcze, zdaje się w dobrym stanie. A teraz zrobimy stary eksperyment! To mówiąc Dickson położył swój zegarek w świetle lampy, wziął wielki kamień i rzucił go w próżnię. Po kilku sekundach dał się słyszeć hałas upadku.
— 24 metry, to dość głęboko! Chodźmy, Tom! Ja pójdę pierwszy! Zgaś światło.
— Zdaje się, że i inni używają tej drabiny, — mruczał Tom schodząc, — jest ona cała brudna, a śliska od wilgoci.
— Hallo! Czy jesteś już na stałym gruncie, mistrzu?
— Tak, — odpowiedział Dickson, — ale teraz zachowuj się cicho.
Detektyw na nowo zapalił latarkę.
Znajdowali się teraz w jednej z galeryj starej kopalni. Drzewa, podtrzymujące sufit, były na pół zbutwiałe. Pod nogami detektywów ciągnęły się szyny małej kolejki.
Powietrze było świeże i na podstawie tego można było przypuszczać, że to ręka ludzka urządziła tu system wentylacji.
Podczas gdy Dickson w dalszym ciągu uważnie badał ziemię, Tom wysunął się o kilka kroków naprzód. Nagle wrócił z pośpiechem.
— Mistrzu! Mistrzu! Słyszałem szum motoru. Z dala jakby połyskuje światełko.
Harry Dickson zaprzestał poszukiwań i poszedł za uczniem.
Rzeczywiście i on po chwili usłyszał coś w rodzaju warczenia motoru i dojrzał smugę świetlną. Światło musiało się znajdować za zakrętem korytarza, gdyż oświetlało wyraźnie kąt przeciwległej ściany, silnie odcinając się w cieniu.
Tom Wills pierwszy dostał się do tej jasnej strefy.
Chociaż źródło światła było bardzo oddalone, pozwalało jednak rozpoznać kształty tak dziwne, że omal nie wyrwały okrzyku przerażenia z ust Toma.
W pustej przestrzeni, która się teraz przed nimi roztoczyła, widać było wyraźnie rząd stalowych krat.
Za tymi kratami, które były nowe i solidne świeciła się nikła żarówka elektryczna rzucająca światło na pracujący motor. Tom chciał podejść bliżej, ale Harry Dickson nie puścił go samego i razem teraz, ramię przy ramieniu, posuwali się ostrożnie naprzód.
Na koniec dotarli do olbrzymiej klatki. Prócz warkotu motoru, nie słychać było żadnego odgłosu.
Teraz patrzyli obaj przed siebie.
Najbardziej rzucające się w oczy były białe, dokładnie wybielone wapnem mury. W ich zagłębieniach znajdował się szereg krat, których naliczyli 12. Za tymi kratami rozciągała się ponura ciemność, której nie mogło przebić światło żarówki.
— Zdaje się... zdaje mi się... — szepnął Tom nie kończąc zdania, tak to podejrzenie wydało mu się absurdalnym.
— Powiedz, co ci się zdaje — zachęcił go mistrz.
— Zdaje się, że jest to więzienie!
— Masz rację. Ja też jestem tego zdania. Uważaj! Ktoś rusza się za pierwszą kratą. — Tom Wills naprężył całą uwagę.
Rzeczywiście, jakiś człowiek podniósł się i oparł o pręty.
Dwaj detektywi mogli swobodnie oglądać jego woskową cerę i sine ręce, oparte o żelazne pręty. Miał on na sobie niebieskie, więzienne ubranie i ciężkie, grube buty. Na szerokiej bluzie widniały miedziane cyfry. Błyszczały one z daleka i Tom wyczytał: nr. 117.
Więzień gwizdnął cicho i taki sam sygnał natychmiast mu odpowiedział z innej celi.
— 125! Jesteś tam?
— Czy to ty 117?
— Tak, to ja.
Dickson drgnął. Ci ludzie rozmawiali po niemiecku.
Detektyw słuchał teraz niezwykle zdumiewającej rozmowy.
Nr. 117 mówił dalej:
— Słuchaj stary, ja myślę, że ten 119 ma rację. Nie jesteśmy w Niemczech. Ty wiesz, on był górnikiem i znalazł wielkie ilości węgla w tej zapadłej kopalni. Powiedział, że w całych Niemczech nigdzie nie można by znaleźć ani jednego grama podobnego materiału. Powiedział również, że sposób eksploatacji przypomina bardzo stare, angielskie metody.
— A więc gdzie jesteśmy? — pytał płaczliwie głos nru 125.
— Czy ja wiem? Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że wpakowali nas do wielkiego, więziennego wozu i oznajmiono nam, że przewożą nas do innego więzienia.
Inne cele też się ożywiły, za kratami ukazało się kilka bladych twarzy. Rozmowa przybrała charakter ogólny.
— Dlaczego oni pilnują, abyśmy nie zabierali kamieni do kieszeni, czy zwariowali?
— Strażnik Schlumsky wygrzmocił nr. 114, ponieważ znalazł u niego kamień w ustach. Tak, jakby to był przynajmniej chleb.
— Chleb! Już prawie dwa dni nic nie jedliśmy. Wczoraj wieczorem dali nam na pół surowe króliki!
— Króliki! Ja myślę, że to były szczury!
— A gdzie jest nr. 109?
— Słyszałem jak krzyczał przed chwilą. Ta kanalia Schlumsky wrócił tutaj, śmiejąc się ohydnie i wycierał ręce ścierką.
— On ma na pieńku z tym 109! Zdaje się, że chłop wie zbyt wiele! Co wy o tym myślicie?
— Cicho! Idzie Schlumsky, zdaje się, że podpił sobie nieco!
Przerażająca cisza zaległa cele.
Z drugiej strony korytarza rozległo się głośne wycie, dzikie przekleństwa i wstrętny śmiech.
Wielki chłop, olbrzym prawie, wysunął się z cienia.
— Ha, bydło! Ja was nauczę rozumu! Czy nie zakazałem wszelkich rozmów, hultaje!?
Toczył dokoła groźnym wzrokiem. Miał odrażającą powierzchowność rudą, rozczochraną czuprynę i wielką brodę i wstrętnie owłosione ręce, w których trzymał ciężki kij żelazny.
— Wy tutaj gadacie, łajdaki! A o czym? Na pewno skarżycie się na waszych strażników i sędziów. Ja wam pokażę!
I wyciągnąwszy kij zaczął nim rozdzielać dzikie ciosy, sięgając między kraty.
Rozległy się okrzyki cierpienia i trwogi.
— On mi wybił oko! — jęczał nr. 125.
— Tylko jedno! — ryczał potwór. — To mało. Jutro ci wybiję drugie.
— Cham!
Strażnik wpadł w wściekłość.
Nagle rozległ się jakiś spokojny głos.
— Schlumsky! Czy nie wiesz, że nie wolno maltretować ludzi?! Jak chcesz żeby pracowali kiedy ich kaleczysz?
Z cienia wynurzył się wysoki mężczyzna. Odepchnął strażnika. Ten rzucił się jak zwierzę.
— Pan? Pan mi zwraca uwagę! Proszę nie zapominać, że sam pan jest numerem... jak oni....
— To nie ma znaczenia! Wiesz, że Herr Doctor kazał ci być mi posłusznym! Napiszę o tobie natychmiast raport.
Strażnik przeraził się.
— Nie mówi pan tego chyba na serio?
Spokorniał do tego stopnia, że przybysz odwrócił się od niego ze wstrętem.
— Będziesz ukarany, Schlumsky! Już ja się o to postaram! Zostaw tych ludzi w spokoju! Teraz jest pora, aby poszli pracować. Czy już jedli?
— Nie — krzyczeli więźniowie. — Nic nie dostaliśmy!
Przybyły zwrócił się do strażnika z gniewem.
— Herr Doctor będzie o wszystkim powiadomiony! A teraz... idź szybko i przynieś jedzenie.
Strażnikowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Oddalił się śpiesznie.
Obcy zwrócił się do więźniów:
— Moi drodzy przyjaciele, musicie wrócić do ciężkiej pracy. Ale, pocieszajcie się tym że to wam zwróci wolność.
— Czy możemy ci wierzyć, nr. 123? Nie zapominaj, że jesteś naszym bratem! — zawołał jeden z więźniów. Obcy zadrżał pod wpływem strasznego wspomnienia.
— Będę o tym pamiętał przez całe życie — wyrzekł na koniec. — Ale przyrzekam wam jedno. Wasza męka zbliża się do kresu. Czeka was nie tylko wolność, ale i wielka niespodzianka.
Umilkł, gdyż ukazał się Schlumsky, obładowany ciężkimi pakunkami.
Pod bacznym okiem przybysza rozdzielono więźniom przez kraty chleb i słoninę. Następnie strażnik wyciągnął rewolwer i otworzył cele.
Ludzie wyszli i ustawili się szeregiem.
— Idźcie naprzód, na lewo! — rozkazał strażnik.
Ponury orszak znikł w ciemnościach.
Harry Dickson dał znak Tomowi.
— Dosyć na dzisiaj!
— Czy rozumiesz coś z tego, mistrzu?
— Ależ naturalnie! — odpowiedział detektyw, rozcierając między palcami grudkę niebieskiej gliny, którą tu taj znalazł.

Dziwne przymierze.

— Bardzo m i przykro, że muszę pana obudzić, ale czasu jest mało, mr. Dickson...
Detektyw przetarł ręką oczy.
Spał bardzo mocno po męczącej, nocnej wycieczce i słowa, które usłyszał, brzmiały dla niego nierealnie.
— Bardzo żałuję, ale rzeczywiście, mr. Dickson....
Nie, to nie sen! Detektyw zerwał się z fotela, w którym zasnął o świcie, po powrocie do Beech-Lodge. Przed nim stał jakiś mężczyzna niedbale paląc cygaro. Detektyw poznał nieznajomego z kopalni.
Harry Dickson przyglądał mu się długo.
Zauważył, że przybysz nie był uzbrojony i miał najnaturalniejszą w świecie minę.
— To pan jest Eleas Mivvins! — powiedział detektyw.
— Tak jest. Chociaż moje prawdziwe nazwisko brzmi nieco inaczej. Nazywam się Digger.
Harry Dickson zastanawiał się przez chwilę.
Nasunęło mu się jakieś wspomnienie.
— Pan jest Anglikiem?
— Tak, chociaż urodziłem się w Heidelbergu, w Niemczech. Mój ojciec był docentem tamtejszego uniwersytetu. Czy to nazwisko nie przypomina panu czegoś?
— Owszem kilka lat temu jakiś inżynier Digger został skazany na więzienie za kradzież diamentów.
— Przepraszam! Był on właścicielem tych drogocennych kamieni, nie chciał jedynie wyjawić ich pochodzenia. To jest zasadnicza różnica, mr. Dickson!
Detektyw chciał coś odpowiedzieć, ale wyraz twarzy przybysza i powaga jaka tchnęła z całej jego postaci powstrzymywała go od dalszych uwag. W tej chwili Mivvins zauważył grudkę niebieskiej gliny na stoliku i roześmiał się.
— A więc znalazł pan, mr. Dickson.
— Naturalnie, — odparł detektyw.
— Cóż więc pan myśli o tej całej sprawie?
— Jest ona bardzo ciekawa, ale wiele punktów pozostało dla mnie jeszcze ciemnych.
— To nie potrwa długo. Jeszcze dziś wszystko się wyjaśni. Czy zechce mi pan towarzyszyć do więzienia w kopalni? Musiało ono zdziwić pana.
— Skąd pan wie, że znam je? — powiedział zdumiony detektyw.
— W bardzo prosty sposób! Jestem na pewno najlepszym znawcą tytoniu na świecie. Więźniom w podziemiu nie wolno palić. Schlumsky udaje tylko, że pali. Ja sam używam ostatnio tytoniu holenderskiego lub belgijskiego. Wczoraj wieczorem, kiedy łajałem tego drania poczułem dobrze mi znany zapach „navycut“. Od razu zrozumiałem, że za mymi plecami ktoś pali „May-Blossom“.
Dickson roześmiał się ubawiony.
— Przekonał mnie pan, mr. Mivvins, czy Digger! To mi daje gwarancję, że nie ma pan względem mnie nieprzyjaznych zamiarów, gdyż wykorzystałby pan wczorajszą sposobność. Poza tym muszę pana pochwalić za humanitarny i braterski gest w stosunku do tych nieszczęśliwych więźniów. Kto są ci ludzie?
Digger przeciągnął ręką po skroni.
— Wolałbym, aby pan sam był obecny przy rozwiązywaniu tej tajemnicy. Sprawa ta zaczęła się zupełnie niewinnie, a teraz, przez wmieszanie się kilku łajdaków na wysokich stanowiskach, zamieniła się w dramat.
Harry Dickson był dobrym psychologiem i znawcą ludzi, to też nie zadawał więcej pytań.
Oczy Diggera zalśniły rozrzewnieniem.
— Ale przyszedłem do pana nie tylko aby go zaprosić na niezwykłe widowisko, ale także, aby go prosić również o pomoc.
— Udzielę jej panu.
— Chodzi o to, aby zabić „czarnego wampira“!
Harry Dickson spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— Pan także!... — powiedział tonem nagany.
— Ależ tak, trzeba złowić tę ośmiornicę, najokropniejszy stwór, jaki wydały głębie oceanów.
— Wówczas, gdy pan będzie mi towarzyszył, pański uczeń, Tom Wills (którego teraz podziwiałem w głębokim uśpieniu, jak również mego dawnego ucznia, niezwykle zdalnego, Nopa) pomoże nam z zewnątrz.
— To znaczy? — zapytał detektyw zdradzając wielkie zainteresowanie, gdyż zaczęło mu coś świtać w głowie.
— O oznaczonej przedtem godzinie, Wills uda się nad „Black-Waters“ z ciężką walizą, którą będzie niósł ostrożnie. Nop zna miejsce, które się nazywa „perłowa ławka“. Znajduje się ono jakieś 15 metrów pod wodą. Ale Nop doskonale zna jej położenie. O umówionej porze Wills rzuci w to miejsce walizę.
Surowa twarz detektywa rozjaśniła się uśmiechem i wyciągnął on rękę do Diggera.
— Teraz rozumiem. Bardzo chętnie pomogę zrehabilitować się uczciwemu człowiekowi, nawet kiedy sposób jest trochę... niecodzienny.
— A więc obudźmy tego uzdolnionego Willsa.
Tom zdumiał się niezmiernie, ujrzawszy wczorajszego nieznajomego, który powitał go grzecznym „dzień dobry“! Nop ucieszył się widokiem swego dawnego nauczyciela.
Od czasu do czasu Digger spoglądał na zegarek.
— Teraz chciałbym zająć miejsce, z którego można swobodnie obserwować „Black Waters“. Proszę mi pożyczyć lornetkę.
Minęło pół godziny i Digger zaczął się już niecierpliwić, gdy wtem twarz mu się rozjaśniła.
— Widzi pan na powierzchni wody niedaleko miejsca, gdzie znajduje się „perłowa ławka“ ten pień suchego drzewa?
Detektyw wziął lornetkę i spojrzał we wskazanym kierunku.
— Doskonale widzę.
— Dotychczas woda w tym miejscu była nieruchoma. Teraz się tam burzy i tworzy rodzaj wiru, który zbliża się do brzegu. To wskazuje, że jakiś gość przybył do „Black-Waters“.
— Zapewne „czarny wampir“ — zapytał ironicznie Tom.
— Oczywiście, Mr. Wills — odrzekł poważnie Digger.
Detektyw uśmiechnął się do swego ucznia.
— Tak, mój drogi Tomie, ośmiornica znajduje się w tych stawach. A ty będziesz miał zaszczyt ją uśmiercić!
Digger poprosił Toma i małego Nopa na stronę i omówił z nimi dokładnie całą sprawę.
Potem zwrócił się do detektywa.
— Mr. Dickson, nadeszła odpowiednia chwila, aby działać. Sądzę, że rozsądnie będzie zaopatrzyć się w dobre rewolwery.
Detektyw uśmiechnął się i pokazał dwa dobrze naładowane browningi.
— Mam nadzieję, że obejdzie się bez rozlewu krwi. Chociaż są ludzie, którzy zasłużyli na dobrą nauczkę!
— Nie mówi pan chyba o tych nieszczęśliwych więźniach?
— Nie, mam na myśli tego strażnika Schlumsky’ego.
— Ach, tym bym chętnie zajął się osobiście. Mam porachunki z tą brutalną bestią.
Udzieliwszy ostatnich wskazówek Willsowi i obejrzawszy dokładnie walizkę, Digger oświadczył, że jest gotów do wyjścia.
Harry Dickson, idąc za nim długimi korytarzami, prowadzącymi do opuszczonej kopalni, zadał mu pytanie:
— Przypuszczam, że ktoś chciał z tych stron usunąć Gardnera, kto to był?
— Tak, Mr. Dickson. Tym „kimś“ byłem ja. Ale zrobiłem to dlatego, że doszłem do wniosku, że życiu biednego przyrodnika zagraża niebezpieczeństwo. Jeden z jego sług był na żołdzie panów „czarnego wampira“. Miał on za zadanie pozbyć się Gardnera, ale nie znalazł lepszego sposobu, niż zabójstwo! Tak, ja odegrałem komedię tajemniczego ostrzegacza. W tym czasie Gardner zobaczył ośmiornicę i postanowił wtedy zasięgnąć pana rady.
— Wie pan o tym?
— Na swoje nieszczęście natknął się na Billa. Dawny sługa obawiał się, że wyjdą na jaw jego ciemne sprawki. Ponury jego koniec jest panu znany!

— Przypuszczam, że Scharpless nie nazywał się tak naprawdę.
— Istotnie, nazywał się Schneider i pracował dla niemieckiego wywiadu. — odparł pogardliwie Digger.

— W świetnym pan przebywał towarzystwie, odezwał się z wyrzutem w głosie, detektyw.
— Nie miałem, niestety, rady. Bóg mi świadkiem, że nie przewidywałem zbrodni! Chciałem... ale nie pora teraz na zwierzenia. Niezadługo dostarczę panu dokładnych wyjaśnień. Oto wodospad! Powiększa się z dnia na dzień. Według mnie godziny kopalni są policzone. Obawiam się, że w tych dniach ten świat podziemny zostanie zalany. Ciśnienie wody jest zbyt wielkie.
Nagle usłyszeli daleki odgłos krzyków, jęków i złorzeczeń.
— Boże, co to ma znaczyć?!
— Musiało się stać coś strasznego! — krzyknął Digger. — Chodźmy szybko!
Zsunęli się w dół po karkołomnej drabinie, dostali się do długich korytarzy i poczęli biec w kierunku świateł i wielkiej kraty.

Bunt skazańców.

W miarę, jak się zbliżali, krzyki stawały się coraz wyraźniejsze. Na koniec dostali się do kraty. Była ona, niestety, zamknięta tak, że Harry Dickson i Digger przyglądali się tylko dramatowi w podziemiach, nie mogąc interweniować.
Cele były otwarte. Na ziemi leżały trzy trupy. Dwaj więźniowie i mężczyzna w eleganckim stroju podróżnym.
Reschke! — krzyknął Digger. — Niech mu Bóg wybaczy! To był łajdak, ale odpokutował za swoje winy! — Nagle dał się słyszeć hałas i odgłos bieganiny. Nastała cisza, jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a w chwilę potem rozległy się okrzyki rozpaczy i przerażenia.
— Na pomoc! On zbliża się!
Digger walczył nadaremnie z żelazną kratą.
— Proszę mi pomóc, Dickson!
Z całych sił natarli na przeszkodę, która powoli zaczęła ustępować.
Z głębi korytarza wybiegło trzech więźniów półprzytomnych z przerażenia.
— Na pomoc! On zabił już Nr 117 i 110! Numerze 123, na pomoc!
— Ja mu dam szkołę, temu 123 i innym! Łotry, świnie! — ryczał pijacki głos.
Wymachując olbrzymią, żelazną sztabą, gonił Schlumsky za uciekającymi.
— Wszystkich was pozabijam. Gdzie jest Nr 123?!
— Oto jestem! — odpowiedział spokojnie straszliwy głos.
W tej chwili krata opadła i Digger z Dicksonem rzucili się na mordercę.
Z początku brutal nie rozpoznał w ciemnościach atakujących go ludzi, ale po chwili nie mógł się już mylić, że ma przed sobą Diggera.
— Teraz twoja kolej, 123 — krzyknął i zamierzył się żelaznym drągiem.
Ale silne ręce przytrzymały pręt, a Harry Dickson błyskawicznym ruchem zarzucił lasso, aby skrępować strażnika.
Schlumsky, który odznaczał się nadludzką siłą strząsnął jednak z siebie przeciwników jak muchy.
W pierwszym momencie detektyw ujrzał sztabę nad swoją głową...
Ruchem szybkim jak piorun Digger przystawił rewolwer do skroni byłego galernika.
— Niech mi Bóg wybaczy — krzyknął, naciskając cyngiel.
Z roztrzaskaną czaszką Schumsky upadł na ziemię. W tej samej chwili rozległ się odgłos głuchego wybuchu, ze wszystkich stron zaczęły sypać się kamienie, część sufitu zapadła się z trzaskiem.
— Tom Wills pracuje! — rzekł Digger. — Ale, do licha, to nas może kosztować życie!
Detektyw zaczął pędzić za swym towarzyszem, który zagłębił się w labirynt korytarzy oświetlonych tu i ówdzie migotliwym światłem chybocących lampek.
Digger zatrzymał się nagle, minę miał ponurą.
— Z tej strony wyjście jest już odcięte! Mamy jednak szanse wydostania się stąd. Sala, w której znajduje się motor, jest jeszcze nietknięta. Tylko panują tam piekielne ciemności. Chodźmy! Sądzę, że nie wszystko jest jeszcze stracone.
— Cóż to znaczy, Digger? — zapytał nagle arogancki głos.
Po środku korytarza stał wysoki człowiek, w ciemnym ubraniu, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
Diggera nie zdziwił wcale widok przybysza.
— Przedstawiam panu „Herr Doctora“ Silberschmidta, — rzekł z chłodną ironią — jednego z wyższych urzędników policji niemieckiej.
Doktór Silberschmidt zrobił groźny gest.
— „Herr Doctor“, zechce pan podnieść ręce w górę! — zawołał Harry Dickson, biorąc go na muszkę swego rewolweru.
— Jak pan śmie! Któż pan jest?! — ryczał doktór.
— Nazywam się Harry Dickson i aresztuje pana w imieniu Jego Królewskiej Mości! — zabrzmiała odpowiedź.
W tym momencie Herr Doctor Silberschmidt zachwiał się.


∗             ∗

Popatrzymy co robił w międzyczasie Tom Wills.
Ukrył się w kępie trzcin na brzegu „Black-Waters“ obok wyznaczonego miejsca. Z niepokojem spoglądał na zegarek.
— Jeszcze 10 minut, Nop... jeszcze 5.... jeszcze 3.
— Czy widzi pan ten liść na wodzie? — zapytał Nop. — To jest właśnie miejsce gdzie mamy wrzucić walizkę.
— Jeszcze 2 minuty, Nop!
— Jeszcze jedna!
— Wesołej drogi! — krzyknął Tom rzucając ciężar.
Upłynęły dwie sekundy, wszystko dokoła zadrżało. Tom i Nop rzucili się na ziemię. Słup wody wystrzelił w górę, jakby chciał dosięgnąć nieba, a z jego podstawy wyleciał w powietrze jakiś wielki, czarny połyskujący kształt.
— „Czarny wampir“! — ryknął Nop.
— Ależ to jest łódź podwodna!... — wybełkotał Tom, nie wierząc własnym oczom.
Tymczasem łódź znów zanurzyła się w wodzie, rozpryskując ją na wszystkie strony.
— Mimo to mistrz będzie mi musiał niejedno jeszcze wytłumaczyć, — mruczał Tom Wills przyglądając się sfalowanej powierzchni stawu, która zaczęła się po trochu wygładzać.
Niebo przybrało najbardziej spokojny wygląd, tak... jak, gdyby nic się nie stało.


∗             ∗

— Ilu ludzi miał pan ze sobą w łodzi, „Herr Doctor“? — pytał już bez cienia uprzejmości Digger, kiedy Niemiec ochłonął wreszcie.
— Siedmiu — odparł doktor, głosem zduszonym nienawiścią.
— Pan zabrał tym razem ze sobą niewielką ilość ludzi, nie będzie to zatem wielka strata dla waszej marynarki wojennej. Zostawił ich pan w łodzi, kiedy wylądował pan przed dawną szkołą w Beech - Hill.
— Oczywiście!
— Zatem jeszcze siedem ofiar! — szepnął Digger. — Diamenty lubią krew!
— Łotrze! — krzyknął Niemiec. — Tak się odwdzięczasz dobroczyńcom, ty złodzieju!
— Przepraszam! To się mija z prawdą. Jestem tylko więźniem zatrzymanym jako złodziej przez pańskich urzędników! Opowiem wam po krótce całą mą historię.
I zwrócił się w stronę Harrego Dicksona.
— Czy pamięta pan niebieską glinę? Pan się nią interesował.
Detektyw skinął głową.
— Tak, słyszałem, że w tej niebieskiej glinie znajdują się diamenty Kimberley. To też byłem zdumiony znajdując ją tutaj.
— Proszę posłuchać, — rzekł Digger. Oto jest prawda. Mój ojciec, Arnold Digger, był za swego życia inżynierem w kopalni Newcaste — on Tyne. Pewnego dnia wyszperał w starych dokumentach, że istnieje w Beech-Hill opuszczona kopalnia, zupełnie wyeksploatowana. Autor manuskryptu opowiadał, że niegdyś znaleziono tam pokłady ciekawej niebieskiej gliny. Mój ojciec postanowił zbadać tę sprawę i w owej glinie znalazł trzy wspaniałe diamenty. Ale był to człowiek nauki, głęboko religijny, który nie znał się na interesach i uważał, że pieniądze nie przynoszą szczęścia. Był on zdania, że posiadanie tych drogocennych kamieni ciąży, jak przekleństwo, na człowieku, to też ukrył je starannie i nikomu o nich nie mówił. Po jakimś czasie opuścił Anglię i objął katedrę w uniwersytecie w Heidelbergu[2]. Niedługo potem ja tam na świat przyszedłem. Ale mimo to zachowałem obywatelstwo angielskie i rodzice moi wszczepili mi głębokie przywiązanie do mej prawdziwej ojczyzny. Wkrótce po śmierci ojca znalazłem manuskrypt, opatrzony notatkami, robionymi jego ręką, ze wzmianką o istnieniu diamentów. W tym okresie czasu powodziło mi się nieszczególnie. Było to po wojnie światowej. Wróciłem do Niemiec, aby zlikwidować sprawy spadkowe. Żyłem prawie w nędzy. Postanowiłem sprzedać diamenty. Jubiler, do którego się zwróciłem, dał znać policji, która mnie zaaresztowała. Odmówiłem wyjaśnień w sprawie pochodzenia kamieni. To wystarczyło, aby obecny tu „Herr Doctor“ Silberschmidt skazał mnie na 8 lat ciężkiego więzienia. Ale nie wystarczyło to łotrowi! Chciał wiedzieć więcej. Wysłał do więzienia swego sekretarza Reschke, który — udając więźnia — usiłował zdobyć moje zaufanie. Wkrótce nie miałem przed nim tajemnic... Niedługo potem Silberschmidt, na rozkaz swego „wielkiego szefa“, zaproponował mi wolność wzamian za potajemną eksploatację opuszczonej kopalni. Zgodziłem się na to, gdyż w głębi duszy sam nie wierzyłem w istnienie pokładu diamentów. Silberschmidt wszystko pięknie urządził. Dzięki niemu i jego wspólnikom otrzymałem miejsce nauczyciela w tych okolicach. Resztę również wykonali pomysłowo. Ponieważ „Black-Waters“ mają komunikację z morzem, przysłali mi tutaj, w łodziach podwodnych, robotników. Ale jakich robotników! Biednych więźniów skazanych na długie terminy, których los był z góry przesądzony. Wyeksploatowana kopalnia miała służyć im za grób! Ta zbrodnia tak na zimno, z premedytacją ułożona, dała mi impuls do działania na własną rękę. Diamenty, mimo całego nieprawdopodobieństwa, znalazły się. Silberschmidt wywiózł już stąd do Niemiec znaczną ilość, ale muszę wyznać, że znacznie więcej pozostało w moich rękach. Uważam, że może zawiniłem przeciw prawom angielskim, ale liczę na pana pomoc, Mr. Dickson postaram się to naprawić.
Urzędnik policji niemieckiej słuchał w milczeniu.
— Digger, — rzekł nagle, — jesteś międzynarodowym łajdakiem, ale przyjdzie dzień, kiedy cię ukarzę!
— Możliwe, gdyby nie zdarzył się wypadek, że z pana polecenia, „Herr Doctor“, zabito angielskiego obywatela. Prawo w Anglii jest tak samo surowe w stosunku do podżegaczy, jak i zabójców!
— To znaczy... — szepnął Silberschmidt.
— Że ma pan szansę zawisnąć na szubienicy — odparł detektyw. — Nie mówiąc już o tym, że wysyłanie do Anglii samolotów i łodzi podwodnych może stać się przyczyną przykrych nieporozumień z pańską ojczyzną...
Nowy grzmot przerwał mu zdanie.
— Sytuacja staje się groźna! — krzyknął Digger, blednąc. — Sądzę, że to koniec kopalni! Szybko! Szybko! znam jeszcze jedną drogę!
Lampy chwiały się... Jedna ze ścian rozpadła się jak domek z kart.
— Biegiem! — krzyczał Digger. — Silberschmidt, wyciągaj nogi!
— Nie! — odparł Niemiec ponuro.
Harry Dickson wziął go za ramię, ale tamten go odepchnął.
— Wolę to, niż szubienicę — mruknął.
Rozdzieliła ich chmura kurzu. Harry Dickson biegł za Diggerem.
Na koniec dotarli do podziemnego stawu.
— Ten basen łączy się z „Black — Waters“. Trzeba będzie się tędy przedostać. Popłyniemy... Droga będzie ciężka, gdyż znajdujemy się bardzo głęboko. Nie wiem, czy nasze płuca wytrzymają. Ale to jedyna deska ratunku.
Obaj wskoczyli do wody.
Po chwili dokoła nich zapanowały ciemności. Ze wszystkich stron posypały się kamienie.
Detektyw płynął naprzód, wściekle walcząc z prądem lodowatej wody.
Po jakimś czasie odniósł wrażenie, że widzi z dala słabe światełko. Mąciło mu się w głowie.
Straszliwe uczucie... coś zdawało się pękać w jego piersi.


∗             ∗

W salonie Beech — Lodge, blady, ale opanowany Digger, nachylił się nad powracającym do przytomności detektywem.
Przeżyliśmy wspaniałą przygodę — rzekł śmiejąc się i podał mu kieliszek starego mocnego rumu.
— Ale, ale... — zaczął Dickson. — „Wielki szef“, jak go pan nazywa...
Digger szepnął mu coś do ucha.
— Rozumiem, — odparł detektyw, — starajmy się lepiej unikać międzynarodowych powikłań!
— Ma pan rację, Mr. Dickson, tym bardziej, że całej historii „czarnego wampira“, prócz nas nikt nie zna. Wyłączam Toma Willsa i Nopa, którzy na pewno będą trzymali język za zębami. Tym małym sierotą ja się zajmę. Jestem dostatecznie bogaty, aby zapewnić mu piękną przyszłość i nie dać mu zmarnieć w Beech-Hill.
— A co się stanie z Crynsem? — zapytał detektyw.
— Zwróćcie się do tego łotra, Schlumsky’ego, — rzekł smutnie Digger. — Ten stary kłusownik był też jego ofiarą. Upiorny strażnik szalał już od kilku dni.
— A więc ślubujemy milczenie. — zakończył Harry Dickson.
Digger wyciągnął z kieszeni pudełko, pełne lśniących kamieni i pokazał detektywowi.
— Co za majątek! — krzyknął ten ostatni.
— Połowę tego przeznaczam dla biednych w Londynie. Mr. Dickson, proszę pana o wykonanie mej woli. Jeżeli chodzi o moją osobę, to postanowiłem udać się w daleką podróż. Mam dosyć diamentowych pól! Bóg dobrze uczynił, że na zawsze zniszczył to podziemie, które nigdy już nie będzie kusiło chciwości ludzkiej!

Koniec.





  1. Czarna woda.
  2. Słynny uniwersytet w Niemczech.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.