Czarna godzina/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom II
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Do ofiar tych zawikłań niedostrzeżonych, bo drobnych i zatartych, na które nikt nie patrzał i nikt o nich nie wiedział, należał Dydak.
Człowiek był prosty, który w zgodzie z sobą i sumieniem żył, gdy pracował, słuchał i nie wychodził po-za wybitą ścieżynę żywota. Kochał swojego starego i szanował, po nim zaraz szła wielbiona przez niego ekonomowa... Za tę gotów był dać życie, równie jak za pana. Z temi dwoma uczuciami, choć szczęśliwym nie był, ale żyć się nauczył.
Co do pięknéj Krzysi, ta, choć go ocenić umiała, nie wypłacała się gorącéj jego miłości niczém, oprócz wielkiéj surowości i nieustannych admonicyi. Ale samo jéj łajanie miało dla niego urok wielki.
Wszystko było dobrze, dopóki do bardzo prostego trybu życia nie wymieszała się zszargana na berlińskim bruku, niegdyś piękna, zepsuta, obca wszelkiemu uczuciu szlachetniejszemu, Mina.
Dydak, odpychany przez Krzysię, ciągle bałamucony przez Niemkę, choć się jéj bronił, choć nie kochał, w końcu dał się przyciągnąć. Brakło mu duszyczki, co-by go kochała. Z głodu gotów był gwarzyć, uśmiechać się, słuchać i zwierzać, choć Minie.
Czasem napadały go wstręty jakieś, jakby zajrzał w jéj duszę, i chciał uciekać od niéj; to znowu zmysłowe pokusy owładały nim i, choć się bił w piersi, czuł, że grzeszy: poił się niezdrową, fałszowaną miłością, którą mu podawała. Zaczęła się ona w istocie od udawania na zimno, a w końcu Mina się w nim rozkochała na prawdę.
Miłość, u takich istot, jak ona, przechodząc w namiętność, zaślepia, oszala, i często nóż lub płomię daje w ręce. Zrozpaczona dziewczyna, aby pociągnąć go i przywiązać do siebie, chwyciła ogień w pomoc. Zdawało się jéj, że po takim przywiązania dowodzie, Dydak jéj opuścić nie może.
Tymczasem, pożar, który ona roznieciła, on przybył gasić... Nie chciał z nią miéć nic wspólnego...
Téjże nocy Mina uciekła od Frejerów, wyrzekając się niewdzięcznika. Gnała ją téż i trwoga, ażeby nie odkryto sprawczyni pożaru.
Przyczyna jego została nieodgadniętą, ale dziewczę, powróciwszy na ten bruk, którego już nie spodziewała się widziéć i stąpać po nim, znalazła się tu tak strasznie nieszczęśliwą, że życie jéj stało się nieznośném.
Dzikie stworzenie nie miało na to lekarstwa innego, nad rozpasaną rozpustę. Znalazły się dawne przyjaciółki i towarzyszki, chętnie gotowe posiłkować.
Porzuciwszy krewnych swych, zerwawszy z nimi, wyniosła się Mina do staréj przyjaciółki, co niegdyś piérwszemi jéj krokami kierowała.
Resztki wdzięków, śmiałość i zuchwałe słowa, trochę głosu i umiejętność strojenia się jaskrawo, jednały jéj wziętość w kółkach szczególniéj młodych wojskowych. Z kolei przezywano ją kapitanową, porucznikową, majorową. Umiała robić bronią i komenderować.
Z kieliszkiem szampana w ręku, z piosnką swywolną na ustach, w skokach excentrycznych, wywoływała oklaski i zapały niewypowiedziane; ale te szały, gdy zapadła kurtyna, gdy światła pogasły, kieliszki potłuczono i trzeba było pozostać samą, zmieniały się w rozpacz straszliwą.
Rwała się ze zwierzęcą dzikością przeciwko losowi, który ją rzucił w to błoto.
U boku spokojnego Dydaka nauczyła się marzyć o szczęściu sielankowém, które na wieki uciekało przed nią.
Płakała znużona, precz odpędzając przyjaciółki, przeklinając swoję dolę, myśląc o samobójstwie.
— „Pójść w wodę!“ — wedle jéj wyrażenia, było konieczną sceną ostatnią tego brzydkiego dramatu.
Do Dydaka miała żal, nienawiść, złość taką, iż z rozkoszą jemu i sobie nóż w piersi-by utkwiła.
On tam chodził spokojny, bezkarny, obojętny, a ona — sama, pogardzona, pokutowała za niego.
Zrywała się czasami leciéć tam i dokonać zemsty, bo nią już żyła jedną. Ale, tam ścigając go, ona téż była ścigana myślą, że za nią idzie Dom Karny, obcięte włosy, gruba siermięga, wełna do czesania, soczewica na obiad, chleb, jak kamień, i twarde posłanie...
Nie ważyła się tam, a piekło ją paliło, że męczyła się sama jedna.
Kładła się czasem z tém palącém zemsty pragnieniem, spała z nią, marzyła i wstawała. Spalić Lubachówkę i jego w niéj, zniszczyć co tam było bez śladu i szczętów, a saméj się rzucić w rozniecone płomienie. Te żądze zemsty, to stygnąc, to rozpłomieniając się, w końcu stały się jéj myślą jedyną.
Jednéj Niedzieli ważyła się pojechać na zwiady do Frejerów. Tu już pożaru śladów nie było, zwożono drzewo na szopy nowe: Frejer obmyślił, jak lubachowickie grunta z Brausem podzieli, a polski folwark z ziemią zrówna.
Przyklaskiwała mu, bo wszystkich tych, których Dydak kochał, nienawidziła.
Tu wszystko niemal wiedziano, co się w sąsiedniéj Lubachówce działo, rozpowiadano o poświęceniach Dydaka, o jego przemykaniu się do Grzesia za granicę, o pobycie jego matki, o ojcu... Cala ta gromada znienawidzonych ludzi miała się jéj wymknąć, uciec i Dydak towarzyszyć im spokojnie, a ona, podpalaczka, na zemstę losu pozostać...
Co się jéj tam zwijało po głowie, któż wié... Przyjechała raz i drugi do wuja, za trzecim została przy ciotce, ale trudno ją było utrzymać w domu. Biegała po polach, zaglądała do gospód po gościńcach, stawała godzinami, wyczekując na tego, który do niéj przybyć nie miał.
Dydak, gdziekolwiek ją zobaczył, konno był, czy pieszo, umykał, aby się z nią nie spotykać.
Zamiast się tém zrazić, Mina, odpychana, przynajmniéj zemstę nasycić chciała, sądząc, że grozą go zmusi do poddania się. Została we Frejerówce. Miała tu swobodę zupełną, a z postępowania swego tłumaczyła się, jak chciała. Do pozyskiwania sobie straży granicznéj Frejer się nią posługiwał. Chodziła więc, jeździła, gdzie się jéj podobało. Nie uszło jéj oka ciągłe przesuwanie się Dydaka, ekonomowéj, posłańców, do Grzesia wyprawianych. Znała historyą jego i, dla dokuczenia nieprzyjacielowi, wiedziała, że nic nie mogło być skuteczniejszego nad wydanie Grzesia w ręce żandarmów niemieckich.
Dydak, któremu tymczasem naprzykrzała się listami bezimiennemi, w końcu już ich ani czytał, a od niéj uciekał, jak od ognia.
Pani Treubergerowa, nie mogąc dłużéj oprzéć się pragnieniu widzenia syna, uprosiła w końcu ekonomową, aby ją przez granicę przewiozła. Było to przygotowaném, ale dla kobiety, tak mało nawykłéj do tajenia się z sobą i przekradania, tysiące było w tém trudności. Grześ, który wiedział, jak wiele mogło-by to matkę kosztować, na Boga zaklinał, aby jemu, młodszemu, pozwolono przybyć do matki.
Walka między synem a matką skończyła się na tém, że Grześ zwyciężył.
Naznaczono miejsce bezpieczne, do którego pani Marya przybyć miała.
Nie było cienia niebezpieczeństwa... Grześ miał przyjaciół i w chłopskiéj siermiężce krążył swobodnie, jako parobczak, nad granicą.
Powierzchowność sama Treubergerowéj nie dopuszczała jéj nigdzie się pokazać, nie zwracając baczności na siebie.
Lubachowski, wyprawiając córkę, niespokojny, jéj i ekonomowéj zalecał ostrożność i pamięć na położenie Grzesia, który był dezerterem.
Z niewysłowioną radością chłopak się wyrwał za linią graniczną z przewodnikiem, pośpieszając do matki.
Przebrany był za parobczaka, ale, trochę się wpatrzywszy, maskaradę odkryć było można. Gwarzył wesoło, przechodząc przez las i zapytując swego towarzysza o nazwy ptaków i drzew. Gdy nagle z obu stron wypadający strażnicy jego i towarzysza pochwycili.
Za przemytników ich wziąć nie było można, bo przy sobie nie mieli nic podejrzanego, przewodnik więc spodziewał się, że ich puszczą, zrewidowawszy. Tłumaczyli się, że szli do krewnych, do wsi sąsiedniéj. Grześ nie stracił odwagi z razu, ale poznawszy jednego z żandarmów, który go ujął raz piérwszy, zwątpił o sobie. Rzucił się do ucieczki, lecz natychmiast go przytrzymano.
Puszczono przewodnika wolno, zapisawszy nazwisko, a biednego chłopca uprowadzili co najśpieszniéj żandarmi.
Matka tymczasem o kilkadziesiąt kroków daléj siedziała, oczekując syna, trawiona gorączką niepokoju i trwogi.
Za każdym szelestem zrywała się biedz na spotkanie, tak, że ekonomowa ledwie ją zdołała utrzymać.
Godzina przybycia Grzesia była mniéj więcéj oznaczoną; minęła. Z rosnącą obawą czekała matka godzin kilka; w ostatku, Dydak, który stal na straży, pobiegł się dowiadywać i nie widać go téż było.
Zwykle mężna Krzysia, starając się okazać odwagę, straciła ją i łzy się jéj kręciły w oczach. Treubergerowa była prawie pewną nieszczęścia jakiegoś, łamała ręce i zachodziła się, łkając.
Dopiéro nad wieczorem, gdy biedne kobiety na siłach opadły całkiem i nie wiedziały, co począć, bo noc je w lesie zaskoczyć mogła, nadbiegł Dydak.
Nie chciał nic taić.
— A! pani — zawołał — nieszczęście się stało! Pana Grzegorza wzięto! Przysięgam, że ktoś zdradził, że na niego była zasadzka...
Matka nieszczęśliwa chciała wiedziéć, co i jak się stało, przypisując sobie wypadek; ale Dydak miał tylko domysły.
Powrót do Lubachówki oblany był łzami. Stary dziad z boleści stracił niemal zmysły i otrzeźwiać go musiano.
Marya, nie zatrzymując się prawie, nogi jego ucałowawszy, siadła do powozu i pośpieszyła do miasteczka, zkąd miała biedz do Berlina, aby dziecko ratować. Trudném to było zadaniem po raz piérwszy, przy wielkiéj karności pruskiéj, a cóż dopiéro, gdy, zbiegły powtórnie, dostał się w ręce swéj zwierzchności.
W Lubachówce, po wyjeździe córki, Lubachowski zapadł w rodzaj jakiegoś odrętwienia: modlił się ciągle, jeść i pić nie mógł, nie kazał sobie przerywać, nie odpowiadał na pytania.
Krzysia posłała po dziekana.
Ksiądz dopiéro nazajutrz po mszy mógł nadjechać i znalazł przyjaciela w tym samym stanie apatyi i rezygnacyi ostygłéj. Było to nienaturalném przy takiéj boleści. Nierychło się udało ks. Romanowi dobyć ze starca zeznanie.
— Zawsze — rzekł — dzieje się tak, jak mnie, ludziom, którzy z ręki Bożéj zesłanéj kary przyjąć nie chcą, a mędrkują i wyślizgują się, aby jéj uniknąć. Nie chciałem znosić tego, co mi było przeznaczone, ciężar mój teraz się powiększył. Trzeba go poprostu wziąć na ramiona. Córka jest u męża, w sprawie syna; mnie nic nie pozostało, jak wyruszyć ztąd, nie czekając na nich. Ale Orochowski mi krewi. Daliście mi go, ojcze kochany, zlitujcież się i nakłońcie go, aby raz kończył ze mną; bo ja dłużéj tak pozostać nie mogę. Uczyniłem ofiarę z mojego kawałka ziemi, niech ją bierze...
Dziekan chętnie się ofiarował z pośrednictwem.
Lubachowski, jakby go przybycie duchownego odżywiło, wydał rozkazy stanowcze, chciał natychmiast ztąd jechać.
Nieodzownych kilka wizyt pożegnalnych potrzeba było oddać w okolicy. Stary pan Grzegorz, w położeniu, w jakiém się znajdował, mógł się bardzo uwolnić od nich, ale nie chciał. Podług dawnego obyczaju, należało życzliwych i przyjaznych żegnać koniecznie.
Na piéwszém miejscu był hrabia z Żarnowa, témbardziéj, że mu należał odwet za bytność jego w Lubachówce.
Nazajutrz więc pan Grzegorz siedział już na bryczce. W Żarnowie zajeżdżali goście skromni, jak on, do pana rządcy; posyłano potém do marszałka dworu i wyrabiano sobie audyencyą.
Rządzca, dawny znajomy Lubachowskiego, człowiek niemłody, trzymał się tylko tém u hrabiego, że słynął z patryotyzmu i sobą a nim hrabiego zasłaniał, który sprawy narodowéj wcale znać nie chciał. Z ogromnym wąsem, choć sam wzrostu małego, Malwacz, przywitał starca w progu z oznakami wielkiego poszanowania, ale z twarzą zmienioną tak, jakby najdotkliwszą poniósł stratę. Ściskał jego ręce i całował je, a w piersi mu tłumione łkanie skrzypiało.
— Ojczulku mój! czyż tobie godziło się do tego trutnia fatygować! — zawołał.
— Jakto, do trutnia? przybyłem pożegnać się z hrabią — zawołał Lubachowski.
— Czyż on tego wart? — krzyknął rządzca — ten nikczemny zdrajca...
Lubachowski osłupiał.
— Co ci jest? — zawołał
— Co mi jest! — krzyknął głośniéj jeszcze Malwacz — a to pan nie wiész, co on zrobił? Nie należy już do społeczeństwa naszego: przechera, łotr...
Dławił się, mówiąc z oburzeniem.
— Co się stało? — powtórzył zdumiony Lubachowski.
— Co? Z dobréj a nieprzymuszonéj woli, żeby parę kroć sto tysięcy marek zarobić, a może order dostać, pan hrabia sprzedaje całe swe dobra na niemiecką kolonizacyą.
Załamał ręce starzec.
— Możeż to być? co go zmusiło do tego! — zawołał.
— Nic go nie zmuszało; chciwość i podłość były jedynemi pobudkami — począł żywo Malwacz. — Niech-by się sobie zapaskudził po uszy sam, ale ja u niego lat dwadzieścia jestem rządzcą; ludzie mi udział w téj podłości gotowi przypisać... Rzucam wszystko.
— Mów, jakże przyszło do tego? odezwał się, siadając, stary.
— Od wydania tego prawa widziałem go bardzo niespokojnym — ciągnął daléj Malwacz. — Rachował ciągle, zapytywał mnie o dochody, starał się mi dowieść, żeśmy i czterech procentów nie mieli, co fałszem jest, bo w dobre lata dawałem mu sześć czystych. Widziałem go niespokojnym. Dowiedziawszy się o przybyciu do was zięcia, śpieszył z nim się rozmówić, tak żeśmy głowy potracili od jego niecierpliwości... Naostatek począł suplikę, „że jako lojalny poddany, śpieszy spełnić życzenia rządu i majątek swój, doskonale się nadający do skolonizowania, ofiaruje za cenę bardzo umiarkowaną.“ To nic! trzeba znać historyą majątku, aby podłość ocenić w całéj jéj grozie. Odziedziczył on go nie po rodzicach, ale po stryju, który jawnie i głośno oświadczył, że dlatego mu go przekazuje, aby pewnym być, że nie przejdzie w ręce niemieckie...
Nie śmiał nic wtrącić stary p. Grzegorz Malwaczowi; łzy mu z oczu biegły, ręce łamał, jęczał.
— Moja praca około téj kochanéj ziemi, którą-m ja pielęgnował, jak matkę, wszystko, wszystko przepadło! A żebyście wiedzieli, z jakim chłodem i obojętnością spełnia tę spekulacyą, jak go ona nic nie kosztuje! Groby ojców tu zostawia... grób żony... ale dla niego krocie marek więcéj ważą daleko...
Słuchając, Lubachowski nie śmiał odzywać się, potępiać nie lubił, a bronić nie mógł. Malwacz rozogniony przeklinał.
— Jeszcze dni parę — dodał — byle-bym zdał rachunki, rzucam Żarnów, nie chcę być przy oddawaniu go na pastwę. Zmusić mię chce, abym tego dopełnił; ale żadna siła ludzka mnie nie skłoni ręki przyłożyć do téj zdrady.
Zapalony Malwacz wylał się cały w narzekaniach na hrabiego, a musiał odmalować go dobrze staremu, kiedy on, pobłażający zawsze i łagodny, zaniechał nawet widzenia się z Żarnowskim.
— Ja mu powiem, żeście byli, i dowiedziawszy się, co popełnił, nie obcięliście miéć więcéj z nim do czynienia. Niech wié, co go czeka!!...
Lubachowski się uśmiechnął.
— Mój poczciwy, stary przyjacielu — rzekł — mylisz się... Będą mu zazdrościć jego cywilnéj odwagi, będą go łajać, ale z nim nikt nie zerwie. Nasi bracia chudopachołkowie oburzą się, jak wy, ale oni tylko jedni.
— Macie może słuszność — rzekł Malwacz — w średniéj klasie, u ludu, trzeba szukać przywiązania do ziemi i obyczaju... Wreszcie rzecz obojętna, żyć i mówić po francuzku w Poznaniu, czy w Paryżu.
Godzinę zabawiwszy tu, Lubachowski, pożegnał rozdrażnionego przyjaciela i wyjechał do najbliższego sąsiada, pana Matrosińskiego. Był to dom, za patryotyczny liczony, rodzina starego obyczaju, ludzie pobożni. Dziad długi czas spędził z Sołtykiem na wygnaniu, ojciec zwiedzał fortece pruskie i więzienia, służył wojskowo, miał krzyż zasługi. Syn wreszcie długo sprawował tu obowiązki poselskie. Ludzie średniego majątku... w dosyć ciężkich mieli być interesach.
Stary pan Grzegorz widywał ich rzadko, ale z dala miał ich w poszanowaniu.
Na powitanie go, cała liczna wysypała się rodzina. Wiedziano, że należał do wygnanych. Ze współczuciem go przyjęto.
Ale u drzwi zaraz gospodarz mu się pochylił do ucha i szepnął:
— Proszę cię, kochany sąsiedzie, bądź ostrożny w mowie. Otoczeni jesteśmy szpiegami, donosicielami, musimy milczéć...
— A! nie oszukamy ich! — rzekł Lubachowski. — Wiedzą dobrze, na jakie zasłużyli uczucie z naszéj strony.
Rozmowa, która się rozpoczęła, w istocie nie dotknęła spraw żywotnych. Mówiono o wszystkiém, oprócz nich. Gospodarz, mimo to, niespokojnie się oglądał. Widząc, że przyniósł z sobą trwogę, krótko zabawiwszy, wyjechał Lubachowski do jednego jeszcze sąsiada, Skalskiego.
Człowiek był wykształcony, majętny, któremu nie odmawiano zdolności, ale do niczego się używać nie dał. Miał wyobrażenia, od powszechnie będących w obiegu różne.
— Patryotyzm nieskuteczny, hałaśliwy, demonstracyjny — mawiał zwykle — drogo nas już kosztował. Prześladują nas za niego, posądzają, nie dają się ruszyć swobodnie.
— Przyjechałem pożegnać pana Hieronima — rzekł, wchodząc, Grzegorz. — Słyszeliście zapewne: zmuszony jestem kraj opuścić.
— Podziękuj pan za to gazeciarzom i oratorom... — rzekł gospodarz. — Tak się chwalimy naszą potęgą, iż wreszcie poczęli udawać, że w nią uwierzyli. Nienawidzę spisków i tajnych robót, które ludzi demoralizują; ale, dalipan, więcéj w nich było logiki, niż w dzisiejszém bębnieniu i ogłaszaniu, cośmy-to za bohaterowie... Dokąd się pan udaje? — dołożył gospodarz.
— Do Królestwa.
— A z Lubachówką co?
— Kupuje ja Orochowski.
— Chyba nie dla siebie — odparł gospodarz — on wszystkiém frymarczy...
Po chwili milczenia, zapytał pan Hieronim, zkąd jechał. Lubachowski przytoczył hrabiego z Żarnowa.
— Prawda-li to, że ofiarował Żarnów na kolonizacyą? — zapytał żywo gospodarz.
— Nietylko go ofiarował, ale ofiarę tę przyjęto...
— Co mu dają?
Lubachowski sumę wymienił.
— Ho, ho! niepospolita gratka! — zawołał gospodarz. — Nie wiécie, dokąd się z tém uda?
— Nie wiem.
Z twarzy pana Hieronima ledwie-by go nie można było posądzić, że odwagi cywilnéj hrabiemu zazdrościł.
Po piérwszych oburzenia głosach, dawały się już słyszéć tłumaczenia i okoliczności łagodzące.
Hrabia z Żarnowa niewiele, albo i nic winien nie był — mówiono. — Był w złych interesach... majątek był-by poszedł na subhastę i rząd-by go zakupił, a on wyszedł zrujnowany. Ratował się, jak umiał, a jeśli nie on, to rodzina mogła się na coś przydać krajowi...
Nikt nie sprawdzał stanu interesów. Przyjaciele oczyszczali, nieprzyjaźni potępiali, wszyscy przyznawali, że moment do sprzedaży źle był wybrany.
— Znajdzie naśladowców — bąkał zadłużony szlachcic. — Trudno, dla manifestowania patryotyznm, dzieci pozbawić chleba...
Inni szli daléj jeszcze w rozumowaniach, na obronę przytaczanych.
— Mówią nam: ziemia, ziemia, ona daje siłę! — odzywali się. — Nieprawda! Żydzi są dziś panami Europy. Co ich nimi uczyniło?... Oto, że się nie wiązali do ziemi, która jest najniewdzięczniejszym warsztatem pracy. Swobodni, wszędzie szli, gdzie zarobek był łatwy i większy, zysk chowali do kieszeni, i gdy drudzy ostatecznie się rujnowali, oni zarabiali, tworząc potęgę kapitałów. Dziś im służy za zapłatę cały świat. Oni panami, my chłopami ich i niewolnikami...
Drugiego dnia, Lubachowski zakończył swe odwiedziny w sąsiedztwie, a gdy go dziekan zapytał jakie na nim uczyniły wrażenie, odparł:
— Nieszczególne. Mówi się wiele, ale co czynić, nie wié nikt: a że tu sił potrzeba zbiorowych, a my do zbiorowéj czynności nie bardzośmy zdolni — smutno! smutno!...
Ksiądz Roman odezwał się, iż społeczeństwo, surowym sądem karząc takich cynicznych odstępców sprawy narodowéj, jak hrabia z Żarnowa, powinno było od nikczemności ochronić.
— Tak, mój ojcze — rzekł Lubachowski — ale u nas opinii ogólnéj niéma... Każde kółko inaczéj sądzi i trzyma...
Z powrotem od Orochowskiego ksiądz Roman przywiózł tylko obietnice... prędkiego ukończenia interesu.
— Wszystko to mi jest niezrozumiałém — mówił — Orochowski pieniądze ma, interes-by mógł jutro ukończyć, a nie chce...
— Więc myśli jeszcze na mnie co utargować? — zapytał stary.
— Nie wiem i nie rozumiem go — dodał dziekan. — Niespokojny o was, kazałem go śledzić. Mówią mi, że się ciągle znosi z Frejerem i Brausem. Posądzam go o frymarki z nimi.
— W takim razie zerwać-by z nim należało...
Ksiądz zamilkł i pomyślał chwilę.
— Nie bierz mnie za sofistę — odezwał się — ale trzeba być ścisłym w tém, co się czyni, a zbyt wiele od siebie nie wymagać. Nie chcesz sprzedać Niemcowi — bardzo dobrze; ale nie możesz stać na straży, aby się ten kawałek ziemi nigdy w jego ręce nie dostał. Jeżeli Orochowski popełni grzech na twoje on nie spadnie sumienie.
— Jeżelim go nie przewidywał — dodał pan Grzegorz — a przewidując, nie zaniedbał zapobiedz...
Nazajutrz Lubachowski wysłał list, z żądaniem natychmiastowego ukończenia interesu, do Orochowskiego. Dzień był piękny, suchy i stosunkowo ciepły. Odziany po domowemu, z kijem, który w ostatnich latach służył mu do codziennych przechadzek po gospodarstwie, nic nikomu nie mówiąc, pan Grzegorz wybrał się raz ostatni obejść swe zagony, polne ogrody, pożegnać lasek, spójrzeć raz jeszcze na zabudowania, które w znacznéj części sam postawił.
Dydak, który z daleka ciągle czuwał nad nim, powlókł się za starym, w obawie, aby, zbyt rozbolały, nie osłabł gdzie w téj pożegnalnéj przechadzce. Wszyscy, aż do parobków, zrozumieli starca, i łzy im stanęły na powiekach.
Widzieli, jak powolnie, krok za krokiem, wlókł się starowina a stawał. Na kilku drzewach owocowych, które sam szczepił, położył rękę, żegnał i je... Drgnęło w nich coś może...
W niektórych miejscach zatrzymywał się długo, pasmo wspomnień przesuwał całe; inne, nie stając, pomijał. Mówiły do niego zbyt smutnie, odbierały mu męztwo... Nogi go prowadziły same, nie potrzebował przewodnika, ani myśli; mechanicznie, z nałogu kierował się tak, jak w przechadzkach codziennych. Parę razy przysiadał na ławkach, na których zwykł był odpoczywać.
Bawiło go czy uspakajało to, że wróble, którym sypał czasem ziarno, tłumnie łatały, zwijając się około niego, zabiegając mu drogę...
Natura nie dzieląc jego smutku, uśmiechała się dniem pogodnym. Ścieżka z ogrodu prowadziła do lasku. Szła ona brzegiem wynioślejszym rowu, wykopanego dla osuszenia pól przez niego. Dydak widział, jak się pochylił zajrzeć w głąb’ przekopu, aby się przekonać, czy się nie zasunął całkowicie.
Po drodze do lasu, znowu razy kilka zatrzymał się, podparł na kiju i obejrzał dokoła. Niewielkiéj swéj posiadłości mógł ztąd dosięgnąć granic okiem. Z jednéj tylko strony lasek ją osłaniał. Za czasów, gdy na niego spadła Lubachówka, las był srodze wyniszczony, kilka tylko drzew prastarych w nim pozostało. Pan Grzegorz dosadził wyręby młodemi, a dziś była to już spora młodzież, wiele obiecująca. Z brzegu stał dąb odwieczny, który wszyscy posiadacze szanowali. Pień miał jak z kamienia wykuty, konary grube, których część uschła; nie wszędzie liście go pokrywały, ale majestatycznie się rozsiadał, jak stróż granicy, jak ojciec rodziny, co go otaczała. Lubachowski przypatrzył mu się z daleka, przyszedł aż do stóp olbrzyma, ścieżką pastuszków dokoła go osnuł krokami, i stał długo, sparty na kiju, dumał pod nim. Miedzą późniéj, środkiem pól, których część była zasiana, zwrócił się nazad do domu. Tu w polu spotykał się z gruszkami, na których gałęziach kije, rzucane w jesieni przez pastuszków, tkwiły, ominął kilka na miedzach kamieni, porosłych mchami.
Zabudowania gospodarskie, dosyć szeroko, rozsiadłe, obszedł cale, nic nie pomijając. Żaden szczegół nie uszedł jego oka, bo go chciał sobie zapisać w pamięci... U studni, przy któréj bydło pojono, przypatrzył się korytom, które odziedziczył i pozostawiał po sobie. Przeżyć go one miały...
Studnia była jeszcze owa tradycyjna, jakie tylko u nas i na Wschodzie się znajdują — z żórawiem.
Stary podwórzowy pies, z sierścią najeżoną, z bokiem jednym oparzonym, zwlókł się od folwarku, przyszedł pana powąchać, ogonem zamachnął kilka razy i powrócił do wyleżanego barłogu swojego...
Dydak, który go zdaleka śledził, sądził, że się teraz zbliżyć może. Trochę daléj stał i ekonom, czekający, czy go nie zawoła.
Do Dydaka odezwał się, jakby myśl swą cichą kończył głośno:
— Z téj strony wypadało koniecznie grodzić w tym roku...
— A niech sobie Orochowski grodzi... — rzekł Dydak.
— Dobry płot chróściany dłużéj trzyma, niż się zdaje — dodał stary — ale i z chrustu trzeba budować starannie... Na wszystkich budowlach, chwała Bogu, dachów się nie powstydzę. Prawda: kalenica, słoma, ale i to dobre, gdy ludzie sumiennie zrobią, a nie aby zbyć... Najstarszy dach na oborze, przecież nie zaciekał...
Dydak nie zaprzeczał.
Z nim razem wsunęli się furtką teraz otwartą ciągle, na dziedziniec przed dworkiem. Niegdyś był on z drzew ogołocony, gdy Lubachówkę obejmował stary; on sam obsadził go dokoła topolami, lipami, a pomiędzy niemi gęsto bujały bzy, jałowie, róże, akacye. Maleńki zagon u samych okien, białym brzozowym płotkiem oddzielony od dziedzińca, zawierał teraz tylko zeschłe łodygi roślin i kwiatów... Niektóre z tych trupów poznać było można jeszcze po ich postawie.
Staruszek zatrzymał się tu, obie ręce sparł na kiju, i pozostał jak przykuty. Ten maleńki zrzynek ogródka pielęgnowanym był przez Marynią, która wszystkie rośliny sama sadziła, podlewała, pielęgnowała, cieszyła się niemi, robiła z nich ojcu bukiety, miała tu nawet małą ławeczkę pod okapem, na któréj siadała, gdy ta część dworu była w cieniu. Wspomnienia dni, tu z nią spędzonych, tego szczęścia, jakiego kosztował, dopóki... Treubergerowie nie zakupili Lubokau i nie przyjechali za sąsiedzkie usługi podziękować.
A potém... potém Marya się przywiązała do człowieka, dla którego się wszystkich wyrzec musiała. Losy tego jedynego, ukochanego dziecięcia, tak dobitnie się uprzytomniły staremu, tak mu ucisnęły serce, że zapomniał zupełnie o sobie.
Z tych nadziei szczęścia co teraz pozostało?
Z ogródkiem Maryni nie mógł się rozstać... Zrobiło mu się dziwnie, gdy pomyślał sobie, że obcy, choćby nawet Orochowski, będzie w téj drogiéj dla niego zagródce gospodarował. Dydak, stojący nieopodal, zdawał się czekać rozkazów; czuł go gdzieś w pobliżu, odwrócił się i skinął.
— Dydaś! — rzekł po cichu — na co my mamy choćby suche kije, po których nasze łzy ciekły, zostawiać obcym na profanacyą i urągowisko? Wszystko im oddajemy w całości, ale ogródka mi szkoda... niech on razem z nami zniknie... Te róże Marynka sadziła... Każ je powyrywać i spalić... Płot także... Rozumiész?
Dydak, jeżeli co, to to doskonale pojmował.
— A! niech pan będzie spokojny... oni Lubachówkę przecież nie dla zabawy i nie dla kwiatków kupują, i gotowi tu kapustę posadzić... To się wié...
Stary pan Grzegorz powolnym krokiem wszedł do dworku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.