Czarna godzina/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom I
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Nigdy w téj, dosyć zamarłéj okolicy, któréj tylko niekiedy katastrofa, przemytnictwem wywołana, nadawała trochę życia, nie poruszało się wszystko, co żyło, jak teraz.
Wiadomość o wypędzaniu tych, którzy, pomimo dawnego osiedlenia, nie mieli zupełnych praw w Prusiech, przebiegała, począwszy od dworów i pałaców, aż do najbiedniejszych chatek, wszelkie ludzkie schronienia. Obudziła ona uczucia dziwne: osłupienia, niewiary, trwogi, niepokoju. Niemcy się już odgrażali, chociaż nie znali jeszcze całéj prawa doniosłości, choć ono samo jeszcze nie było potwierdzoném i przyjętém.
W pałacach i dworach frasowano się o brak rąk i robotnika, o umniejszenie głosujących za reprezentantami prowincyi w Sejmie, o polityczne następstwa; w chatach z całą swą grozą występowała nędza, niewola, głód i chłód, przeciwko którym bronić się mieli wygnańcy. Rzucić ziemię i ludzi, do których się nawykło, znane już żywota troski zamienić na zakryte i ciemne — przerażało najśmielszych.
Pytany w zakrystyi ksiądz, poruszał ramionami i radził modlić się do Boga; badany szlachcic odpowiadał ogólnikami; wszyscy uznawali, że nieszczęście było nietylko możliwém, ale prawie już nieuchronném. Mściwą rękę losu czuć było w tym środku surowym, którego potrzeby nie umiano sobie wytłómaczyć. Niemcy niektórzy, przewidujący, że osobistym ich interesom to prawo zaszkodzić może, podawali je w wątpliwość; nie starali się ani tłómaczyć, ani uniewinniać...
Wszędzie prawie pilnie się obliczano, badano i usiłowano przewidziéć, kogo to dotknąć może. Chłopi chodzili z głowami spuszczonemi, nie śmiejąc radzić się, aby się nie zdradzili. Niektórzy uparcie podawali się za tutejszych, choć pochodzili z za granicznego pasa.
Urzędnicy po kancelaryach niezmiernie byli zajęci od świtu do nocy. Stare papiery zapylone wywlekano z półek, od dawna nietykanych, i grzebano się w nich mozolnie.
Niejedna nienawiść i pragnienie zemsty szukało nasycenia w potwarzy, bo przewidywano, że zuchwale rzucone podejrzenie mogło starczyć dla rozkazu opuszczenia kraju, do którego powrót był zaparty.
Strach o wielkich oczach nie dawał spocząć nawet tym, którzy się obawiać nie mieli czego.
Niektórzy zawczasu starali się pozyskać względy urzędników, ale ci milczeniem i powagą swą tylko odpowiadali.
Lubachowski, z zimną krwią przygotowanego na wszystko, złamanego życiem człowieka, przewidywał, co jego, a nadewszystko tych, których on żywił i którymi się posługiwał, spotkać mogło.
Dydaś był na piérwszym planie... Obcokrajowiec, z dawno wyszłym paszportem, nie miał się wcale na czém oprzéć, aby tu pozostać; ale na swój los patrzał obojętnie.
— Gdzie pan, tam i ja — mówił. — Każą iść precz, byle z nim, nic zafrasuję się. Co mi tam... To o pana chodzi...
W istocie, najcięższy był los Lubachowskiego, bo ten już nie miał ani dawnych swych przyjaciół i opiekunów, ani środków do osiedlenia się gdzieindziéj; ale wierzył jeszcze w to, że Treuberger, choćby otwarcie się za nim nie ujął i nie starał go ocalić, znajdzie środki do wyrobienia mu pozwolenia pobytu. Szło mu o jego ludzi, do których nawykł, kochał ich, wiedział, że na nich rachować może, a obejść-by się bez nich nie potrafił.
— Ja bez Dydasia, to jakby mi prawą rękę ucięto i oczy wyłupiono.
Po Dydasiu, nie licząc Żabskiéj, — bo ta, jako kobieta, zdawało się staremu, że nie ulegała prawu, — najdroższym był Chodzibój i jego żona,
Bez Chodziboja, chociaż uczciwego i sumiennego człowieka, łatwiéj-by się był dwór i pan obszedł, niżeli bez jego żony. Ona teraz w istocie była duszą Lubachówki, a wpływ jéj po-za nią daleko sięgał — daléj, niż przypuszczano.
Czynna, przenikliwa, ruchliwa, Krzysia rządziła mężem, radziła Żabskiéj, poddawała panu Grzegorzowi, co miał robić, a Dydasiem, który się nią zachwycał, rzucała, jak piłką.
W piérwszym momencie, gdy się wiadomości o mającém nastąpić wygnaniu rozeszły, Krzysia słuchała ich milcząca, z ustami zaciętemi, z brwiami ściągniętemi, kiedy-niekiedy żądając objaśnień. Spodziewano się, że się z czémś odezwie, bo wszyscy nawykli byli na nią zwracać oczy i u niéj szukać rady. Potrząsła głową, podparła się na ręku, podumała, i widząc wszystkich niemal rozpaczających, poruszyła się ze zwykłą swą żywością.
— Otoż-to mi mężczyźni! Stoją, poopuszczawszy nosy, wzdychają i — koniec świata dla nich... Wstydzili-byście się! Jakby to Prusacy nie ludzie byli! A jeżeli prawo i wyjdzie, to od czegoż rozum, żeby się pojedyńczy człowiek nie ratował?... Gdzie nie można wszystkich ocalić — dobrze i niewielu. Teraz niéma o czém myśléć, tylko o tém, jak Niemców oszukiwać i zmusić do pobłażania, jak im się wyśliznąć... Nie można ich przekupić, to może inny się jaki środek znaléźć na nich. Od czego głowy?... Ja wiem, że ja fartuch odpasuję, od kuchni urlop biorę, choćby mąż z głodu umarł, loki fryzuję i puszczam się polować na Niemców, aby mojego mężula, siebie, a jak się uda, jeszcze kogo z brzegu uratować...
Zaczęto się z niéj śmiać.
— Śmiejcie się sobie — odparła, nie obrażając się wcale. — Nie mogę inaczéj postąpić, kiedy tu wszyscy tracą głowy...
— Ale cóż pani myślisz robić? — zapytał Dydaś, który w nią wierzył, a jednak na ten raz pojąć nie mógł, co począć miała.
Piękna Krzysia poszła się przejrzéć w zwierciedle, i uśmiechnęła drobnym rysom twarzyczki, bardzo wdzięcznéj.
— Pan Bóg nam jako broń dał między innemi i twarzyczkę — rzekła. — Do ostateczności przywiedziona, może użyję jéj, jako oręża.
Dydaś aż spłonął z zazdrości i gniewu.
— Mąż pani kontent będzie z tego!... — zawołał.
— Mój mąż — odparła niezmieszana wcale — ma we mnie wiarę, i ręczę wam, że spokojnie na to patrzéć będzie, kiedy ja Niemcom zacznę zawracać głowy. On doskonale wié, że się nie ma czego obawiać.
Zawstydził się tak odpędzony Dydaś.
— Przytém — dodał — z Niemcami kobietom nie to, co z naszymi... Nie wiem, czy serce mają, choć często o niém mówią i śpiewają. Nadaremnie stracone zachody...
— To moja rzecz... — śmiejąc się, odparła Krzysia.
Miała już odchodzić potém, ale przypomniała sobie coś i powróciła do Dydaka.
— Ja będę dla wszystkich, nie dla jednego męża, pracowała... — rzekła. — U mnie piérwszy stary pan, a ja widzę, że on ani myśli sobie radzić, córka nie może, zięć nie chce. No, to może ja coś potrafię; ale słuchaj, panie Dydak: tu teraz chodzi o życie lub śmierć; gdy ja wam co zadysponuję, powinieneś wszystko porzucić, a mnie słuchać.
Dydak głową pokiwał.
— Albo to kiedy inaczéj było?... — szepnął cicho.
Rozśmiała się Krzysia.
— Jeżeli tak było, to się nie masz czém chwalić — rzekła — bo wprzódy nie powinna była ekonomowa dysponować; ale teraz, kiedy ona jedna nie straciła przytomności...
Dydaś się pokłonił. Chciał, korzystając z nadarzającéj się sposobności, czerwoną rączkę gosposi pocałować; ale mu ją wyrwała i, pogroziwszy na nosie, uciekła.
Wieczorem, gdy Chodzibój z pola powrócił, żona mu wszystko rozpowiedziała i długo siedziała z nim na skrzyni, radząc i szepcąc. Mąż to był przykładny, zakochany do ślepoty, łagodny, wierzący w swą Krzysię, niezazdrosny, i gdyby nie powolność — złoty człowiek.
O tyle, o ile ona była żywém srebrem, jego nazwać było można ołowiem. Gdy go wszakże w ruch wprawiła Krzysia, żył i energicznie się dźwigał.
Drugiego dnia, jak przepowiadała Chodzibojowa, wystroiła się do miasteczka. Służącéj przepisała, co miała robić, pozamykała śpiżarnie, czeladzi zagroziła, że opieszałość srodze będzie karana, siadła na wózek i pojechała.
Jednak nie miała planu obmyślanego, lecz na los szczęścia jechała na zwiady; nie wiedziała nic, oprócz tego, że musiała Lubachówkę, pana i siebie ocalić.
Zajechała naprzód do gospody, téj saméj, w któréj bilard co dnia gromadził licznych gości i gdzie piwo kobylopolskie beczkami codzień się rozpływało po gardłach i żołądkach obu narodowości. Ze smutkiem bowiem przyznać się należy, iż nic się u nas tak prędko i łatwo nie aklimatyzowało, jak nałóg wypijania niezmiernéj ilości piwa. Było ono dosyć rozpowszechnionym napojem biednéj szlachty w dawnéj Polsce, ale więcéj go jedzono, karmiono się niém, niż pito. Miód stanowił napój rozweselający i rozjaśniający myśli... wino nareszcie dodawało sił i ożywiało... Wiedziano, że piwo człowieka i myśl jego czyni ciężką, hamuje ich ruchy, usypia i obezwładnia...
Piwo w Hotelu Poznańskim pana Huby było doskonałe i pieczołowicie utrzymywane, a nalewane umiejętnie; Bóg wié jeden, czy go tam czém nie zaprawiano, bo nigdzie tak, jak tu, nie smakowało.
Panu Hubie, w skutek powodzenia, jakie miał, udało się już hotel kupić, do niego gruntu kawał przyłączyć i marzyć o jakiémś większém przedsiębierstwie. Wdowiec, miał on jednę córkę, Rózię, ukochane dziecko, które Krzysia téż kochała, i była z nią w najserdeczniejszych stosunkach. Ztąd téż jéj wielka wziętość w tym domu. A że przez Hotel Poznański przelewało się wszystko, co w okolicy miało się dziać, stało i działo, Krzysia ztąd mogła zasięgnąć najdoskonalszych informacyi co do stanu sprawy. Obchodziła ona bezpośrednio lub pośrednio wszystkich tak dalece, że każdy się nią żywo zajmował. Huba i Rózia nie mniéj, jak drudzy.
Przybywszy tu, Chodzibojowa, odrazu znalazła się w samém plotek ognisku. Polały się na nią ze wszech stron, a każde pytanie było jakby pokręceniem klucza, który upust otwierał.
Huba, który przyjmował cały tutejszy świat urzędowy, wiedział, że nie powinien był ani się odzywać przeciwko temu prawu, ani boléć nad skazanymi, ani biedować, że mu dużo ludzi odpadnie. Milczał, chociaż w ciasném kółku, jak tu teraz z córką i Chodzibojową, otwarcie wyznawał, że to będzie — ruiną.
— Ale, czy bo my mamy im dać wszystkich co do nogi powypędzać, jakby oni chcieli? — zapytała Krzysia. — Albo to niéma sposobu się trochę wykręcać?
Huba ogromne ręce namulane rozłożył, jak dwa wachlarze, i rzekł:
— A jakiż na nich sposób? Na nich niéma sposobu...
Uśmiechnęła się Krzysia.
— Pomówimy o tém — odparła — ale naprzód, w czyich tu rękach będzie spisywanie nas nieszczęśliwych?
— Wszyscy będą do tego użyci — rzekł Huba. — Rozumié jéjmość? Gdyby był jeden, hm... ale tu się jeden drugiego będzie obawiał i wystrzegał. W dodatku rozbębniono, że to sprawa gardłowa, że kanclerz na to nastaje, więc na wyprzódki wszyscy zechcą mu służyć — z samego strachu...
— Bardzo dobrze — odparła Krzysia — ale niech-no mi pan powié, kto tu głównie będzie czynnym?
Huba podniósł palce, zabierając się liczyć na nich, ale nagle się wstrzymał.
— Albo ich jéjmość zna?
— Kogo mi potrzeba, poznać się postaram — zawołała ekonomowa. — Mów-no, mów.
— Najprzód stary Plowe... — rzekł Huba.
— Co to za człowiek? — spytała.
— Jakim-że ma być? Machina doskonała... — rzekł gospodarz. — Każą mu liczyć, będzie liczył; szyć buty, będzie szył, sądzić, będzie sądził...
— A w sercu? — dodała Krzysia.
— Dobry stary — rzekł Huba. — Z gorliwości zbytniéj nie wyrwie się na przód...
— Daléj kto? — pytała znowu.
Huba jedne po drugich wyliczał nazwiska kilku starszych urzędników. Komentarzy oni wiele nie potrzebowali. Na ostatku przyszedł Baur.
— Młody referendaryusz — rzekł Huba — ale on należy do tych nowych, których ja nie rozumiem. W głowie — strach, jak mądro, ale wszystko u niego plewa — świętego niéma nic... Zły nie jest, ale gdy mu powiedzą, że dla ludzkości jakiéjś czegoś trzeba, gotów na wszystko. Ja pani co powiem: jutro, gdyby się przerzucił do socyalistów, tych demokratów, co to ich wyganiają — choć uciekać...
Krzysia tego sądu i definicyi nie zrozumiała spełna.
— Jest jeszcze młody kolega jego, asesor Riedel...
Tu pokręcił głową.
— To téż ryba... — rzekł. — Podobno go na lat kilka posyłano po stolicach, aby się przypatrywał organizacyi policji, bo w Paryżu za Napoleona miała być sławną. Czy co z tego korzystał, ja nie wiem; ale to wiem, że z niego w Paryżu zrobili Francuza, do umizgów strasznie łakomego, osobliwie do młodych mężatek. Ja, jak Boga kocham, Rózię przed nim zamykać muszę, taki zuchwały.
Krzysia w ręce klasnęła.
— Daj-że mi go, panie Huba!
Stary aż odstąpił kroków parę.
— A niech Bóg broni! — odparł.
Na głos pani ekonomowa śmiać się zaczęła...
— Nie obawiaj się o mnie, kochany panie — rzekła. — Żaden z nich nie straszny jest dla mnie... Chodzi o to, przez którego z nich coś zrobić można, który najśmielszy i z kim-bym ja mogła zawiązać przyjacielski stosunek.
Gospodarz stał z powagą, spoglądając na nią milczący.
— Do takiéj sprawy ja się nie chcę mieszać, — odparł. — Sprawa nieczysta...
Porwała się z kanapki zarumieniona Krzysia.
— Znasz mnie przecież! — zawołała, — czy jabym ręce umoczyła w błocie, ale trzeba ratować ludzi bezporadnych, których szkoda.
— I nikt ich nie może, tylko jéjmość! — dorzucił Huba z trochą złośliwości. — Co to sobie jéjmość myśli, że z Prusakami, gdy się do nich przymili, uśmiechnie, ząbki im pokaże, to oni zaraz łapki położą? Jéjmość ich nie znasz. Dla nich ojca i matki niéma, gdy z góry rozkaz przyjdzie. Tu ani wy, ani nikt nie poradzi... co kazano, to się spełnić musi; ani od nich się wyprosić, ani wypłakać. Daremna rzecz.
Huba powtórnie ręce bezsilne rozłożył, jak wachlarze.
— Ten więc sfrancuziały asesor zowie się Riedel... — wtrąciła z udaną obojętnością Krzysia... — a bywa on u pana?
— A jakże! — zawołał niemal obrażony wątpliwością Huba. — Gdzież-by on tu bywał? Schodzą się z Baurem, bo oni z sobą najwięcéj przestają, na szachy. Riedel się ma dobrze... więc zamiast piwa, ja dla nich sprowadzam czystego wina czerwonego francuzkiego od Niera, i wypijają je po butelce we dwu, co wieczór: a nie kosztuje ich nad piętnaście srebrników i... niczego... tylko trochę cierpkie...
— Dziś on tu będzie? — spytała ekonomowa.
— E! daj-że bo jéjmość pokój! — kwaśno odparł Huba... — na co się to zdało...
— Ja przecież męża i siebie muszę ratować, — dodała żywo Krzysia — a jakim sposobem to moja rzecz. Mąż wié o tém i wysłał mnie sam; bądź pan spokojny...
Huba westchnął.
— Moja jéjmość, — rzekł — wiem to, że sobie pochlebiasz, iż cię rozumu nikt uczyć nie ma... Ja téż wiem, że go dosyć masz, a no, strzeżonego Pan Bóg strzeże; poco dzikiemu stworzeniu w pazury leźć? czy tych ludzi nie znamy? to są jakby inni ludzie, oni litości nie mają... E! e! — dokończył, wzdychając...
— Ale dlaczegoż-bym ja probować nie miała? — zagadnęła Krzysia.
Zawołano na Hubę z bilardowéj sali i śpiesznie się oddalił. Chodzibojowa pozostała z Rózią na kanapce, zamyślona... Nie mówiły z sobą prawie, nie tłómaczyła się téż wcale z tego, co miała począć... Rózia ciekawa śledziła ją tylko pilnie.
Po skromnym obiedzie, Krzysia w izdebce córki gospodarza poprawiła nieco ubranie. Przy całéj jego skromności, widać było, że się piękną uczynić chciała, co jéj bardzo przychodziło łatwo. Miała kobiecy instynkt, który jéj w stroju popełnić tego, coby niedorzecznością się nazwać mogło, nie dopuszczał. Nie zmieniając zwykłego sobie sposobu ubierania się, nie dodając nic odbijającego jaskrawo, Krzysia, czystością, małemi odświeżeniami, umiała nadać sobie wdzięk, zastępujący elegancyą kosztowną. Para wstążeczek, kawałek prostéj szlareczki, przyczesane gładko lub nieco podfryzowane włosy, twarzyczce jéj nadawały wdzięk świeży. Zdawała się na nowo przebraną, gdy w istocie ledwie dotknęła rannéj sukienki. Rózia się dziwowała, że cały ten strój nowy mieścił się w jéj podróżnym woreczku.
Huba, który, chodząc około swojego gospodarstwa, zaglądał do córki, dziwował się również kunsztowi młodéj ekonomowéj upięknienia się małym kosztem.
Nie tracąc czasu przy tém, nagadawszy się z Rózią, Krzysia nie omieszkała jeszcze przerzucić wszystkie gazety niemieckie, jakie się w Hotelu Poznańskim znajdowały... Gdyby była książki znalazła, niechybnie-by je przewertowała dla nienasyconéj swéj ciekawości, ale u Huby, oprócz, kalendarzy i pobożnych książek, nie było nic.
Rózia czytać nie lubiła...
Wieczorem zwykłe towarzystwo się zbierać zaczęło i obległo głównie bilard, na którym młodzież się popisywała. Drzwi od pokoju bilardowego boczne wychodziły do drugiego niniejszego, w którym jadano i pito... Za nim był pokoik gospodarza, wieczorami zajmowany przez niego z córką, a teraz i panią ekonomową, która wyprosiła sobie pończochę dla zajęcia rąk i usadowiła się tak, ażeby ów Riedel, który z Baurem miał tu grać w szachy, musiał ją spostrzedz... Zdawało się, że to było dostateczném do zawiązania znajomości, gdy ją zobaczy. Krzysi na zaufaniu w sobie nie zbywało, a ona bywa zwykle wyrazem jakiéjś siły.
Baur i Riedel przyszli razem. Piérwszy z nich z niezupełnie jeszcze zabliźnionemi śladami chlubnych ran, dla honoru „nacyi“ poniesionych, był chłopakiem przystojnym, silnie zbudowanym, wesołego oblicza, ale nader pospolitych rysów twarzy. Widać było, że gdy piwo je utuczy i rozedmie, będzie to fizyognomia, niczém się nie odznaczająca od spotykanych w ulicy, około bawaryi i składów piwa. Teraz tylko resztka młodości trochę ją czyniła rozbudzoną i piękniejszą. Riedel do towarzysza wcale nie był podobny, a długi pobyt za granicą nadał mu coś cudzoziemskiego w postawie i ruchach, więcéj pretensyi do elegancyi, do piękności i zręczności... Z powagi i sztywności pruskiéj mało co w nim zostało. Maleńka główka, twarz blada, skrzywiona, ze szkiełkiem w oku, ubranie uwydatniające kształty, ruchy żywe bardzo... i swobodne dosyć, miały w sobie coś francuzkiego...
Nie przeszkadzało to Riedlowi wyśmiewać Francuzów, których znaczną część obyczajów przejął... Szczególniéj do kobiet nie poniemiecku się zbliżał, ale obcesowo, na dowcip się sadząc i galanteryą rażąc, która w Niemczech zwykła objawiać się wcale inaczéj.
Nie omyliła się Krzysia, domyślając, że gdy ją zobaczy, wciśnie się do ich pokoju... Do Rózi bardzo się zbliżać nie śmiał Riedel, bo tu groziło mu — małżeństwo, do którego miał wstręt wielki. Zobaczywszy Krzysię, pochwycił Baura za ręce...
— Eleazarze, — zawołał — zginę, jeżeli mnie nie przedstawisz! kto ona jest?
— Kto? gdzie? — śmiejąc się, spytał Baur...
— Patrz-że, cudo piękności! — zawołał Riedel, poprawiając na sobie ubranie...
— Co u licha! ekonomowa z blizkiéj wioski! — rozśmiał się Baur. — Mogę ci zaręczyć, że nie przebrana królewna...
— Choćby była pastuszką, — krzyknął w uniesieniu Riedel, spotkawszy wymierzone ku sobie umyślnie wejrzenia ekonomowéj. — Chodź, chodź!
I, pochwyciwszy za rękę Baura, wtoczył się z nim do pokoju gospodarza.
Na to tylko czekała Krzysia; teraz pewną już była, że go miéć będzie. Riedel mówił po niemiecku i po francuzku, nie licząc innych języków; nie było więc do wyboru innego, tylko język niemiecki, bo Krzysia rozumiała po francuzku, ale mówić nie ważyła się, a po niemiecku samą wprawą nabytą szczebiotała z wielką łatwością. Miała nawet pewne niemieckie czysto zacięcia, połykania, skrócenia, które językowi jéj dziecinnego jakiegoś dodawały wdzięku.
Po piérwszém przywitaniu, Riedel się tak przysiadł do niéj i nią zajął, że Baur, zdesperowawszy, aby go potrafił odciągnąć, poszedł sobie szukać innego partnera do szachów.
Czysto francuzką galanteryą był-by ekonomową, do niéj nienawykłą, rozśmieszył, gdyby nie szło o tak ważną dla niéj sprawę.
Rozumié się, że tego wieczora Krzysia o niczém nie mówiła, oprócz o tych pospolitego życia drobnostkach, do których treści obfitéj dostarczało miasteczko. Riedel opisywał zabawnie życie w niém swoje, nudy i brak towarzystwa niemieckiego, do którego, jak mówił, był nawykły, i które przekładał nad wszystkie inne, a potrzebował się niém po pracy biurowéj odżywiać...
Gadu, gadu. Krzysia, która jakeśmy już wspomnieli, miała ciekawość nienasyconą i połykała książki, jakie się nastręczyły, nie przebierając w nich, zręcznie się umiała pochwalić tą dorywczo pochwytaną erudycyą...
Nic nie mogło więcéj zdumiéć i rozkoszniéj zabrzmieć w uchu pana asesora nad ten dowód cywilizacyi wyższéj („Bildung... Kultur“) kobiety pięknéj, którą miał za wcale niewykształcone dziecię wioski... Dla niego kochanka z temi przymiotami, jakie odkrywał w ekonomowéj, była — ideałem...
Huba, który ciągle się tu przechadzając, nasłuchywał rozmowę, osłupiał, spostrzegłszy, że pod koniec wieczora Niemiec począł namawiać Chodzibojową, aby się do miasta przeniosła...
Baur ledwie potém potrafił, już dla saméj przyzwoitości, wyciągnąć Riedla na szachy do drugiego pokoju.
Asesor był upojony, oczarowany pięknością młodéj pani i jéj wykształceniem. Napróżno mu kolega starał się wytłómaczyć, że Krzysia była bardzo ubogą i w położeniu mniéj niż skromném a zależném, że miała męża gbura, prostaka, że ani się w niéj kochać, ani nawet zbliżyć do niéj nie mógł miéć nadziei. Asesor rozmarzony słuchać tego nie chciał. Zaprzysięgał, że od czasu przybycia w te strony, szczęśliwszego wieczoru nie przeżył, że wszystkie panny i mężatki małego miasteczka nie były warte pięknéj Krzysi rozwiązać trzewika.
Dwie partye szachów, jednę po drugiéj, przegrał Riedel, który zazwyczaj wygrywał, i nie puścił Baura, dopóki się nie dowiedział szezegółowie wszystkiego, co się tyczyło pięknéj ekonomowéj...
— Co najgorsza — dokończył Baur — że oni wszyscy z tego folwarku, poczynając od właściciela, będą musieli ustąpić, bo tutejsi nie są.
Straszliwie się na to zżymnął Riedel; ale nie śmiał nic powiedziéć.
Krzysia, która odniosła tryumf tak wielki, wcale się nim nie chwaliła. Posmutniała, zamyśliła się, zakłopotała. Huba téż chodził zafrasowany.
— Licho ją tu przyniosło... to utrapienie! — mruczał do siebie. — Niemiec się zapalił, a niéma nic straszniejszego, jak gdy taki zimny człek się rozgrzeje... Pokoju mi nie da... A ja mu tu jeszcze będę musiał do romansów posługiwać...
Nazajutrz do dnia, Krzysia, już nie zatrzymując się dłużéj, kazała zaprzęgać i pośpieszyła do Lubachówki.
Nie dojeżdżając do dworu, spotkała męża w polu i, wyskoczywszy z wózka, rzuciła mu się na szyję. Szli potém, po cichu rozmawiając z sobą, aż do wrót, od których Chodzibój musiał powrócić w pole. Tu na ekonomową czekał Dydaś który od wczoraj z zazdrości i niepokoju nie mógł na chwilę odpocząć.
Chciał i on z nią zawiązać rozmowę, ale Krzysia go odprawiła surowo.
— Daj-że mi święty pokój! co ja się mam przed nim tłómaczyć z każdego kroku? Nie powiem nic, bo nic niéma do powiedzenia, i tyle...
I drzwi folwarku zatrzasnęła za sobą. Ale w pół godziny była już na konferencyi u Żabskiéj, a potem u starego pana, u którego blizko godzinę przesiedziała... Dydaś chodził z głową zwieszoną, strapiony wielce.
Odprawiony, miał srogi żal do ekonomowéj, która go się tak pozbyła niegrzecznie, ale jéj wszystko było z nim czynić wolno. Mówił o niéj ze czcią i poszanowaniem, tłomaczył wszystko, co robiła, choćby mu najprzykrzejszém było.
Poszedł, jak zmyty, posiedział, a w końcu do obory zawrócił, aby na parobkach, przy dawaniu paszy, gniew spędzić. Tu niespodzianka — nadbiegająca dziewczyna z folwarku, stanąwszy we wrotach, wołać poczęła:
— Panie, panie! prędko, prędko! Jéjmość prosi...
Dydak, który wcale się tego nie spodziewał, pośpieszył, uszom nie wierząc?
— Co? kto?
— Jéjmość moja, pani ekonomowa, prosi pana.
Parobcy wybuchnęli śmiechem, widząc, jak się kopnął do folwarku. Wszyscy tu znali słabość jego dla pani Krystyny... i szydzili z niéj sobie.
Krzysia stała za stołem i w dużéj misce płukała naczynia, których słudze dotknąć nie było wolno, z obawy, aby ich nie potłukła. Miała zwyczaj zawsze czémś być zajętą. Ręce jéj uwijały się około porcelany, a głowa była czém inném zaprzątnięta. Zobaczywszy Dydasia na progu, uśmiechnęła mu się.
— Ledwieś pan dostał odprawę — rzekła — a oto go już potrzebuję. Słuchaj pan i odpowiadaj krótko, a węzłowato. Czy Frejer dotąd się z przemytnikami wdaje i pomaga im?
Dydaś, który go śledził, pośpieszył z zapewnieniem, że ani na chwilę nie ustał zajmować się kontrabandą.
— Ale teraz on już awansował na naczelnika i tego, co cudzemi rękoma żar zagrzebuje. Drudzy za niego w ogień idą, karków nadstawiają, po więzieniach siedzą, on tylko zyski zbiera...
— To źle! to źle! — rzekła zamyślona Krystyna — mnieby go było potrzeba złapać na gorącym uczynku.
— Teraz to już trudno — westchnął Dydaś — chociaż, gdy kontrabanda znaczniejsza, czasem jeszcze dopilnowuje złodziejstwa; oni z nim kradną, ale, gdy mogą, i jego okradają...
— Frejer nam najwięcéj szkodzi, bo na nas ciągle podżega, intryguje — dodała Krzysia, stękając. — A, żeby Pan Bóg nam dał go w ręce!...
— Myśmy już z rozkazu pana — rzekł Dydaś — od niejakiego czasu mu pofolgowali, aby nic drażnić, ale gdyby było potrzeba... łatwo znowu wziąć go pod obserwacyą... Kto wié!
Krzysia strzeliła wzrokiem tak wyrazistym na Dydasia, iż w nim się krew zagotowała.
— Kiedy pani rozkaże, — odezwał się Dydak — będę pilnował...
— Ja wam nic nie mam do rozkazania — odezwała się ekonomowa skromnie. — To sprawa nie moja, to interes pański. Chcesz mu być pomocnym, daj mi Frejera w ręce tylko, pochwyconego tak, aby się zaprzéć nie mógł swojego wspólnictwa. Ja panu nie potrzebuję tego tłómaczyć, namawiać...
— Pani wiész, że ja starego pana po Bogu kocham najmocniéj — rzekł Dydaś.
Chciał jeszcze dłuższą przeciągnąć z nią rozmowę, ale jéjmość, pozbierawszy filiżanki, postawiwszy je na komodzie, składała porozrzucaną bieliznę i oczyma już żegnała Dydaka, pewna, że spełni, co mu wskazała...
— Co to dziś? proszę pani — zapytał w progu.
— Ano! Czwartek! — rozśmiała się Krzysia. — Coś waćpan dni pogubił?
— Z Soboty na Niedzielę bywają często najważniejsze rozprawy... Frejer czasem przeprowadza do granicy...
— Nie moja rzecz radzić panu.
— To niech mnie pani choć pobłogosławi — odezwał się Dydaś.
Ekonomowa odwróciła się, śmiejąc, i ogromny krzyż zakreśliła w powietrzu, postawę przybierając nader poważną — Benedicat te Deus!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.