Czarna godzina/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom I
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pan Grzegorz, przybywając do Lubachówki, zastał w najbliższém swém sąsiedztwie trzech małych posiadaczy ziemi, Niemców. Mogło to było odstręczyć kogo innego od osiedlenia się. ale nie jego, który wyznawał braterstwo ludów, i starał się przez całe życie swoje pogodzić miłość własnéj narodowości z poszanowaniem innych. Gdy mu zapowiedziano, że z tymi Niemcami ciężką będzie miał przeprawę, odrzekł po prostu:
— A co mnie to obchodzi, czy oni Niemcy są, Włochy, Francuzi czy Cyganie? U mnie człowiek człowiekiem, byle-by poczciwym był...
Piérwszym, który się poznał z nim i dał mu dosyć korzystne wyobrażenie o tych Niemcach, którymi go straszyli, był niejaki Solinger.
Niegdyś obracał się on na większym święcie, był na urzędzie, a na starość zachciało mu się spokoju wiejskiego, który sobie sielankowym wyobrażał. Człowiek był niemłody, stateczny, niemający uprzedzeń przeciwko Polakom, ale owszem sympatyą dla nich, pozostałą mu z 1830 roku. W kołach téż swoich współziomków, którzy się zmienili, nie miał przyjaciół... Nie lubiono go. Smutny, poważny, zabawiający się chętnie czytaniem, Solinger sam z żoną, jak i on niemłodą, gospodarzył pracowicie, ale niezręcznie, miał straty, długi, i męczył się swoją wymarzoną sielanką.
Solinger, spotkawszy pana Grzegorza, poznał się z nim chętnie, odwiedził go i prawie przyjacielski zawiązał stosunek. Spytany o dwu innych panów, Frejera i Brausego, milczeniem zbył, a potém zapewnieniem, że ich zna mało, bo żyje samotnie.
Późniéj jeszcze, z wielką oględnością miał sobie za obowiązek ostrzedz pana Grzegorza, aby w interesu żadne nie wchodził tu z nikim, nie poznawszy ludzi.
Lubachowski więc miał się na ostrożności.
Po Solingerze zjawił się do niego Frejer, nadzwyczajną odegrywając uprzejmość, ofiarując swe usługi, przypochlebiając się w sposób najnikczemniejszy. Pana Grzegorza to zraziło.
Frejer był jednym z wierzycieli nieboszczyka Jana Nepomucena; gdy przyszło do likwidowania długu, robił trudności, — widoczném było, że chciał Lubachówkę zagarnąć. Ale pan Grzegorz miał naówczas pieniądze, i bądź-co-bądź chciał się przy ziemi utrzymać; nie powiodło się więc Frejerowi, który pod błachym pozorem jakimś zerwał z nowym dziedzicem i zapowiedział mu wojnę. Grał on rolę zapalonego patryoty niemieckiego, i, z tego tytułu mając względy u urzędników, którzy się go obawiali, dokuczał sąsiadowi niezmordowanie.
Dydaś, przybywszy tu, piérwszy się z nim zadarł: rozpoczęły się waśnie nieustające. On doszedł, śledząc jego czynności, że miał stosunki z przemytnikami, pomagał im i towary u siebie ukrywał. Pomógł straży pogranicznéj do schwycenia jego ludzi na gorącym uczynku, i od téj pory wroga w nim nieubłaganego miał Lubachowski.
Zaprzysiągł się Frejer, że ztąd Polaków wysadzi.
Spojrzéć na niego było dość, aby domyślić się człowieka. Mały, ruchawy, niecierpliwy, krzykliwy, rzucający się, umiał być skrytym i milczącym w potrzebie. Nieustannie na wózku, w podróży, szukający kogoś, sprzedający coś lub kupujący, rad był opanować wszystko i rzucał się téż zuchwale na przedsiębierstwa, na których często tracił.
Z panem Grzegorzem raz zerwawszy, a na Dydasia ząb mając, nieustannie ich nękał i dokuczał, choćby nic na tém zarobić nie mógł, oprócz téj uciechy, że im nie dawał spokoju. Dydaś z żywością młodzieńczą mu się wypłacał i zalewał za skórę, robiąc sobie z tego zabawkę.
Raz nawet, w lesie, w wilczy dół jego i jednego z przemytników pochwycił.
Dydasia chcieli włóczęgowie nadgraniczni zabić, strzelali do niego, ale kule — Pan Bóg nosi.
Polskie pochodzenie i polski patryotyzm dostarczał Frejerowi niemało środków do prześladowania sąsiada, ale otwartość Lubachowskiego i znany jego charakter od potwarzy broniły.
W ostatnich czasach, Dydaś tak się mu dał we znaki, iż nareszcie Frejer zażądał zgody i pokoju. Lubachowski kazał mu powiedziéć, że, dla miłości Bożéj wszystkie swe krzywdy przebacza, ale w pojednanie nie wierzy.
Brause, ostatni z sąsiadów Grzegorza, choć się doskonale godził z Frejerem w napaściach na Polaka, na oko wydawał się daleko spokojniejszym. O ile Frejer był ruchawy i krzykliwy, o tyle on cichy i zamknięty w sobie. Gospodarstwo szło u niego niewiedziéć po jakiemu, a mimo to Brause miał pieniądze, pożyczał na lichwę, handle różne prowadził, i całe jego życie pokryte było jakąś tajemnicą nieprzeniknioną. Znikał niekiedy z horyzontu na czas dosyć długi, zjawiał się potém nagle, i nikomu nie tłómaczył, ani gdzie był, ani co robił...
Urzędnicy, którzy-by go byli mogli miéć w podejrzeniu z powodu tajemniczych tych chodów, okazywali mu względy i poszanowanie, bo się przekonali, że miał bardzo silne plecy, choć one nie zdradzały się nigdy. Brause od razu, nie udając nawet, że chce być dobrze z sąsiadem, począł mu okazywać niechęć, lekceważenie i rodzaj wzgardy.
Gdy Marynka wyszła za mąż, powstrzymał się od jawnego wystąpienia przeciwko staremu, uląkłszy się zięcia; późniéj jednak, przekonawszy się, iż ten wcale teściowi dopomagać nie myśli, powrócił do wrogiego przeciw niemu, przy każdéj zręczności, występowania.
Wszystkie te nieprzyjemności Lubachowski znosił z taką obojętnością, tak spokojnie, że drapieżni nieprzyjaciele nie mieli nawet téj pociechy, aby go podrażnili. Żadnéj sposobności nie pominęli Niemcy, żeby go nie skarżyli, nie obwiniali, a przynajmniéj szkody i kosztów mu nie przyczynili.
Dydaś im to, jak mógł, odpłacał... Pilnować się było potrzeba w najmniejszéj rzeczy, bo czujne oko Brausego nic nie prześlepiło. Dydaś tylko tém się bronił, że, pomagając czynnie pogranicznym strażom, miał w nich zawrze przyjaciół, świadków i opiekunów.
Z latami jednak wojna ta powoli przygasła i byłaby może ustala, bo się obie strony nią zmordowały, gdyby rok 1871 jéj nie rozżarzył na nowo, podnosząc patryotyzm niemiecki, który, uczuwszy swą siłę, we wszystkich kierunkach używał jéj i nadużywał.
Nie przeszła żadna uroczystość i manifestacya, ażeby Lubachowski nie był oskarżony o jaki symptomat nielojalności.
Tegoż samego dnia, gdy córka pana Grzegorza przybyła z użaleniem i przestrogą do ojca, zatrwożona o niego, radząc, ażeby się wyprzedał i wyniósł z kraju, który rozpoczynał rodzaj krucyaty przeciwko Polakom, Brause powrócił do domu po dosyć długiéj niebytności, i prawie nie spocząwszy, nie rozpatrzywszy się u siebie, kazał konie zaprządz świeże, aby dobiedz do Frejera, który mieszkał po drugiéj stronie Lubachówki.
Frejer wzorem niemieckich gburów tu się pobudował: dom jego był połączony tak z gospodarskiemi zabudowaniami, że w nich znikał... Była to murowanka w części, z przybudówkami drewnianemi, i z tak zwanego muru pruskiego. Od wejścia na lewo kilka pokojów zajmowali gospodarstwo. Tu była tak zwana gute Stube, bawialnia w któréj gości rzadko się tu pokazujących, przyjmowano o wszelkiéj porze dnia nie czém inném, jak dosyć cienką kawą i chlebem, masłem posmarowanym. Zjawiało się i piwo, jeżeli go chwilowo nie zabrakło... Gute Stube, ze swą komodą, zastawioną pamiątkowemi filiżankami, kuflami, imbrykami i rozmaitemi wyrobami ze szkła i gliny, z szafą oszkloną, także cenniejsze przybory stołowe zawierającą, zegarem Szwarzwaldzkim, kanapą, stołem... i na ścianach wizerunkami sztychowanemi wielkiego kurfirsta, Fryderyka W., panującego i rodziny, często bardzo długo nienawiedzana, zapylona bywała i czyniła przykre wrażenie. Nic tu nie świadczyło ani o zamożności, ani o smaku... Dwoje drzwi z niéj prowadziło do pokojów gospodarskich jejmości i jéj męża. Ten ostatni był właściwie parlatorium, w którém załatwiano wszystkie interesa, przyjmowano robotników, woźniców i t. p. Frejer jednak, niemogący w miejscu usiedziéć, najczęściéj w podwórzu, sub Jove, rozstrzygał bieżące sprawy.
Prawa strona budowy, rozdzielonéj na-pół ciemną szopą z wyżkami, na których siano, słonia i pasza złożone były, zawierała spichrze, komory, składy i wszelkie schowki gospodarskie, tak, że po-za dworem były oddzielnie tylko szopy dla bydła, stajnie i owczarnie. Dokoła otaczał to sad niepozorny, ogrody warzywne i zapasy mierzwy, w rozmaitym stopniu przygotowania do nawozu.
Kilka lichych chat dla parobków i robotników stało przy sadzie. W samym domu, w owéj ciemnéj sieni wielkiéj, do któréj wozy naładowane zajeżdżać mogły, znajdowały się składy gospodarskich narzędzi, uprzęży, wozy, wózki i mnóztwo starego, mało użytecznego sprzętu.
Z dawnych czasów, przed tym dworem zasadzone niegdyś cztery lipy, które go ocieniać miały, tak się straszliwie rozgałęziły, że na dachu na-pół leżały. Frejer chciał je wyciąć, bo mu wilgoć i ciemność w domu utrzymywały, ale dotąd nie przyszło do téj ofiary. Jakieś zabobonne poszanowanie tych drzew ocaliło im życie.
Nic smutniejszego sobie wyobrazić niepodobna nad to domowstwo, w pośrodku pól wzniesione, nieocienione, nieozdobione niczém, ze ścianami odrapanemi, na których linie czarne rysowały belki drewniane, cienki mur wiążące. Nigdzie, ani w ogródku, ani na oknach domu, nie było zieleni, ni kwiatka, niekiedy tylko porozwieszana bielizna stanowiła całą ozdobę.
W kawałku jednak sadu, przytykającym z tyłu do domowstwa, ścieżek parę, wysadzonych agrestem, kręciło się między zagonami z cebulą, kapustą i makiem.
Tu w rogu, przyparta do na-pół rozwalonego płotu, stała staruszka Laube, okryta fasolą, powojem, trochą nasturcyi i groszków...
Zbudowana skromnie nader, z mało-co obrobionych tarcic i łat, zawierała w sobie stół i dwie ławki. Tu Frejer odpoczywał, usypiał po obiedzie, a niekiedy przyjeżdżających, podejrzanych ludzi, we cztery oczy przyjmował... Jejmość, stara, milcząca, przybita chorobą i głucha, z zawiązaną zawsze głową, siedziała tu z pończochą i obdartą książką, najczęściéj powieścią Gerstäckera, więcéj drzemiąc, niż czytając i poruszając drutami...
Frejer, odziany po domowemu, zaniedbany tak, że go za gospodarza wziąć było trudno, kręcił się około obór, kłócąc z Gross-Knechtem, który miał zwierzchnictwo nad czeladzią i robotnikami, gdy w podwórku ukazał się wózek, niegdy zielony, dobrze mu znany, i łeb starego ogromnego konia gniadego, z łysiną, jak latarnia. Po nim, równie jak po wózku, poznał Frejer przyjaciela i sąsiada, Brausego, którego dawno nie widział i, rzuciwszy Gross-Knechtowi przekleństwem na pożegnanie, pośpieszył do gościa.
Brause, który, korzystając z trochy czasu wolnego, spał na bryczce, obudził się, gdy stanęła, i już z wózka się dobywał.
Przywitanie było serdeczne... Frejer, pochwyciwszy pod rękę sąsiada, chciał go, dla uczczenia, prowadzić do Gude-Stube, gdy Brause, na którego twarzy malowała się jakaś niecierpliwość, schwycił go za rękę i wskazał mu Laube.
— Mamy z sobą do pomówienia — zawołał żywo, ale głos tajemniczo zniżając — a nie trzeba, aby nas kto mógł podsłuchać; siądziemy tutaj.
Frejer zgodził się posłuszny, obejrzał się tylko i skinął na ogromną dziewkę, z obnażonemi aż po ramiona prawie rękawami, i nadchodzącéj dał jakieś rozkazy. Brause, niecierpliwy już go do Lauby poprzedzał, do któréj wejście po kawałkach belek, zastępujących schodki, dość było niewygodne... Siadł na ławie i z kieszeni dobył fajkę staroświecką, porcelanową, na któréj był wizerunek Blüchera.
Nim czas miał ją nałożyć, Frejer siedział uśmiechnięty naprzeciw niego.
— Długo — rzekł — w domu was nie było!
— A! a! — odparł Brause — pół świata zbiegałem, tyle się na moją głowę interesów zwaliło... Ale to wszystko nic... Jesteśmy teraz w wigilią wielkich wypadków, do których przygotowani być powinniśmy, jeżeli chcemy z nich korzystać.
Na wyraz korzystać, oczki małe zabłyskały Frejerowi.
— Mówcież! — rzekł nagląco.
— Nie tak to łatwo — począł Brause. — Gotują się wielkie rzeczy... Tak, tak; Naostatek obiecuje się napewno, że i na tym kawałku ziemi, odwiecznie niemieckim, na który się ta szarańcza polska wcisnęła, my nareszcie panami będziemy...
— Dawno nam to należało — odparł Frejer. — Tu do téj pory polski szlachcic i polski chłop rej wodzą... Myśmy gośćmi, ale gdy się poczęła heca z duchowieństwem ich, ja zawsze przepowiadałem, że i do wojny z Polakami przyjść musi. Ameryka dla nich otwarta, niech tam sobie wędrują, a nam ziemię zostawią.
— Tylko, że czekać na to, aż oni, gdy im służba wojskowa dojé, powynoszą się jeden za drugim — przerwał Brause — za długo-by było. Trzeba ich zmusić, aby precz szli ztąd...
Frejer głową kiwnął potwierdzająco.
— A jak? — spytał.
Brause się zamyślił.
— Mądrzy ludzie — rzekł — sposób na to wymyślili... Tutejszego chłopstwa nad granicami mało jest, znaczniejsza cześć powoli tu przywędrowała z Królestwa... Bóg wié, z oddalonych gubernii, kto ich dawniéj o paszporty pytał? — a dziś, kto zabroni tych, co ich nie mieli, choćby lat i pięćdziesiąt tu przesiedzieli, wypędzić? Niech nazad wędrują zkąd przyszli.
Brause śmiał się, tak mu się ta myśl doskonałą wydawała. Frejer głowa potrząsał.
— Ja nie wiem, czy to tak łatwo zrobić, jak powiedziéć — odezwał się. — Wszakżeśmy ich przyjęli i dali siedziéć spokojnie: żenić się, dzieci wychowywać i do wojska je oddawać. Jakże tu nagle sobie samemu kłam zadać i kazać precz iść?
— Jak? — podchwycił Brause — a któż nas pociągnie do odpowiedzi za to, co my robimy? Podobało się nam nie widziéć — nie patrzyliśmy; zechcemy przejrzéć — toż wolno. Jesteśmy w swoim domu.
— A jużci, jużci — rzekł Frejer — tylko że, gdy chłopów zaczniemy wypędzać, trzeba będzie zaczepić i panów. Tych téż tu dosyć siedzi, choć nie mają prawa...
— Tém ci lepiéj. — Śmiał się Brause. — Nam, im mniéj ich, tém lepiéj.
Służąca wniosła kawę na tacy. Brause się obejrzał.
— Niech będzie i kawa — rzekł, stukając ręką o stół — alem ja zmęczony... sznaps-by nie zaszkodził.
Frejer zawołał na odchodzącą sługę, aby Nordhauzerówki przyniosła, a tymczasem sam kawę nalewał.
— Zkądże ty to wiész? — zapytał — że do oczyszczenia nam tego śmietnika przyjść ma?
— Nie pytaj o to — odparł Brause. — Kiedy ja ci co mówię, możesz mi wierzyć... Nam zawczasu się do tego trzeba gotować. Nie jeden ziemię porzucić będzie musiał, nie jeden sprzedać ją zechce. Czasu im dadzą mało... Wszystko spadnie w cenie...
— Gdyby tak i Lubachówka została bezpańską — odezwał się Frejer — ja ją kupuję.
— Albo ja — przerwał Brause, który Nordhauzerówki się napił.
— Ja na niéj miałem pieniądze — dodał Frejer — ten stary mi je zapłacił, ale skrzywdzony jestem, bom ja ich nie dawał, aby odbierać, tylko aby ziemię miéć za nie.
— Na co tobie Lubachówka? — wtrącił Brause — myślisz, że nie wiem, iż ty swoje własne sprzedać wkrótce będziesz musiał!
Frejer się uśmiechnął szydersko.
— Jeżeli tak dobrze wiész wszystko, jak to, że ja sprzedawać będę!!
W oczy sobie spojrzeli.
— To mi wszystko jedno zresztą — dodał Brause — mnie się ten kawałek ziemi do mojego należy...
— Podzielim się nim — rzekł Frejer.
— Dajmy pokój niedźwiedź jeszcze w lesie — odparł Brause. — To, com ci mówił o wyganianiu, wkrótce prawem się stanie. Obcych poddanych w ogóle pozbyć się nam potrzeba... i nie dać im nawet pobytu. Wszyscy z nas korzystają, my z nikogo. Do uniwersytetów chodzi mnóztwo cudzoziemców, pocóż my mamy kuć na siebie oręże. Szlachta z Królestwa dobra kupuje; chłopi u nas czytać i gospodarować się uczą... Tylko co nie widać, jak nam chleb zabiorą...
Frejer zamyślił się mocno.
— Pleciesz mi niestworzone rzeczy — przerwał, podumawszy — że nam-by się tego chciało, to pewna, lecz gdzie to kto słyszał, aby po chińsku do siebie nie puszczać ludzi obcych, a swoim téż potém chyba drzwi zamknąć, aby od wojska nie uciekali!!
— Czemu nie? — zawołał Brause — musimy u siebie zrobić porządek, nie oglądając się na to, co się gdzieindziéj robiło lub robi. Albośmy nie silni? Kto nas będzie śmiał pytać rachunku? Nie kocha nas nikt, za cóż my mamy ludzi kochać?
— Ho! ho! ho! — począł, wysłuchawszy mówiącego, Frejer — a co powié nasz parlament?... Przecież u nas on coś znaczy?
— Czyste komedye! — odparł Brause. — Parlament gada, a ludzie robią, co chcą. Tyle tylko, że krwi napsują kanclerzowi, który chętnie biurze do serca gadaninę. Gdzie idzie o monopol tytuniu, o podatek od spirytusu, w ogóle o pieniądze, których on potrzebuje, a musi je miéć, nie prosząc za każdym razem i nie kłaniając się parlamentowi, rozumiem, że się nadąsa na tych, co mu się sprzeciwiają, choć im da radę także; ale na patryotycznéj grając piszczałce, co zechce, od nas wymoże, a tu jeszcze przeciw Polakom sprawa!! nam w to graj! Erbfeind!
I śmiał się dziko Brause.
— My taką naturę mamy, że nam przyjemnie nieprzyjaciela dusić; przyklasną mu wszyscy i każdy się przygotuje wziąć kogoś za czuprynę. Rząd na tém zyska politycznie, my powinniśmy zarobić pieniądze...
Chwilkę milczeli.
— Święta prawda, — dołożył Frejer — trzeba z czasu korzystać. Teraz się za Polaków nikt nie ujmie. Zrobić z nimi można, co się podoba; dziennikarstwo nas pochwali, oni są Vogelfrei! Z nikim wygodniéj, jak z nimi; pobici, wyśmiani; jak z wołów, na rzeź możemy wybierać z między nich, kogo zechcemy.
Śmiał się z kolei Frejer.
— Miéć w polityce taki instrument, taki materyał, z którego każdego czasu zrobić można, co kto chce, alboż to nie łaska Boża? Takimi są Polacy nasi. Gdy potrzeba, to im odmawiają rozumu; powiadają, że nie mają pieniędzy, że wszystko dla nich skończone i nic im nie pozostaje, tylko zniknąć ze świata; drudzy dowodzą, że ich już nawet niéma; a zaraz potém, gdy dobrodusznych a łatwowiernych nastraszyć trzeba, żeby patryotyzmem wyciągnąć ofiarę z kieszeni... robią z nich stracha: Polacy spiskują z papieżem, zmowy knują z Francuzami... są wszędzie, robią wszystko, co nam szkodzić może, mają siły ogromne...
I śmiał się Frejer z całego serca, a Brause dumał, na pięści podparty.
— Wkrótce taniec się zacznie... — dodał, głos zniżając. — Pamiętaj, że my z tobą ręka w rękę: będziesz robił, co ja ci rozkażę, nie pytając, poco i dlaczego; ja ci odpłacę... Rząd potrzebuje ludzi dobréj woli, którzy-by pomogli do oczyszczenia tych prowincyi... Raz trzeba skończyć i niemieckiemi je uczynić, tak, jak Alzacyą i Szlezwik.
— Ale oni mają prawa swe oddzielne... — rzekł Frejer — poręczoną narodowość...
Brause nie dał mówić sąsiadowi.
— Co ty rozumiész! — zawołał. — Prawa czas stanowi i łamie. Co my się kłaniać będziemy przed pergaminami! Wezwie się juryskonsultów, którzy dowiodą, żeśmy do niczego nieobowiązani.
Zniecierpliwił się trochę w końcu mówiący i dodał żywo:
— Nie pytaj, co się zrobi i jak; dosyć, że my pomagać musimy, abyśmy się pozbyli ztąd Polaków, a sami ich miejsce zajęli. Gotuj regestr tych, których wyprawić trzeba szubpasem do granicy...
Frejer ręce złożył.
— E! gdyby tak starego Lubachowskiego z Dydasiem, ekonomem i ekonomową, a zaraz za nimi i pana Franciszka, i pana Adama, i pana Jana, i pana...
— A są oni tutejsi, czy przybłędy? — rzekł Brause. — Bo gdyby się tu porodzili, rodzice się ich wcisnęli, dziadowie może... Zresztą i skłamać się godzi; gdy ich wypędzą, klamka zapadła. Powinieneś mnie zrozumiéć. Do takiéj roboty ludzie będą potrzebni.
— Alem ja gotów! — odparł Frejer. — Dość oni mi tu dojedli, czas odpłacić... Nie będzie można inaczéj Lubachowskiego wygnać, odbierzemy mu ludzi... sam z Dydasiem nie pójdzie na pole...
— Tobie jeden ten stary w głowie — przerwał Brause — ale będzie oprócz niego wielu do wyprawienia... Zawczasu trzeba szukać, wąchać, tropić, zkąd i kiedy przybyli... niech idą nazad. U nas dla przybyszów miejsca niéma.
Popatrzyli sobie w oczy; Frejer zbliżył się i uściskał sąsiada.
— My we dwóch tu podołamy — rzekł — nie werbujcie innych. Starczymy sami... skorzystamy sami... Cicho! cicho! Wiész, gdy szło o dzieci w szkołach, które do Niemców mają być zapisane, kto lepiéj nade mnie służył? Wiedziałem, kto się przezwał i kto został Polakiem; będę tak samo wiedział, kto nietutejszy...
Śmiała się pofałdowana twarz Frejera, a Brause myślał, czoło pocierał i Nordhauzerówką kilka razy popił kawę.
Posypały się potém nazwiska. Frejer kilka razy napróżno podsunął Lubachowskiego, żadnéj nie otrzymał odpowiedzi. Tém się stał niespokojniejszym i raz jeszcze Grzegorza poddał, jako najpilniéj zasługującego na wyforowanie z kraju.
— Wy nie wiécie, co to za ptaszek niebezpieczny — rzekł pośpiesznie. — On tu wszystkiém kieruje, radzi i prowadzi. Mało gada, wszędzie go czuć. Chłopi go słuchają, do niego idą po rozkazy i skinienia jego patrzą tylko... Przyjdzie do głosowania, jego i sąsiedzcy ludzie, jak jeden na kandydata polskiego wotują. Solingera nawet robotników odciągnęli znaczniejszą część, z moich coś nawrócili na swą wiarę... Połowa-by ich już Niemcami była, gdyby nie on... On im w Niedzielę czytać każe Dydasiowi, on ich zowie braćmi, on... o! to ptaszek!
— Zalazł ci dobrze za skórę — odparł Brause — ale mu teraz odpłacisz, jeżeli Treuberger dopuści... On stoi wysoko...
— Treuberger palcem nie ruszy! — rzekł Frejer.
— Co ty wiész!
— Wiem, bom na zwiady chodził — mówić zaczął powoli Frejer. — Ja tam w domu jego mam swoich, ja wszystko wiem. Młodszy Treuberger kochał się w żonie do szaleństwa, rodzice nie pozwalali na małżeństwo. Po kilku latach gdy pięknéj pani swéj nawrócić nie mógł, ostygł bardzo. Dzieci z pod jéj wpływu zawczasu wyzwolono... Ale że ona im dla arystokracyi, z którą żyć muszą, jest potrzebną, — cierpią ją... Obca ona między nimi... Grzeczni dla niéj są, nie rozjątrzają; ale czego zażąda, to podejrzewają i tego się boją... nic dla niéj nie zrobią... nic. Ona téż nadto dumna, aby prosiła... Nikt tam starego Lubachowskiego bronić i osłaniać nie będzie, a ona się nawet odezwać za nim nie ośmieli.
— Ja się takiéj obojętności nie spodziewam — rzekł Brause — ale co jeden ten Grzegórz znaczy!...
— On! bardzo wiele... bardzo wiele... — odparł Frejer. — Chodzi z założonemi rękoma, jakby nie robił nic, milczy, skinienie tylko daje... a Dydaś wié, co ma robić... O! ten Dydaś...
Brause stanął nagle przed sąsiadem, poufale go ujął za ramiona i potrząsnął nim.
— Mądry ty jesteś, ale najprostszych często rzeczy nie umiész i nie wiész. Tyle lat się borykasz z nimi, a nie spróbowałeś na młokosa zastawić takich nieochybnych sideł, w które ludzie się łapią, jak muchy. Na twoim miejscu, ja-bym już Dydasia miał.
— A poco on mi teraz, kiedy ja ich wszystkich wykurzyć ztąd mogę? — odpowiedział Frejer.
Brause złośliwie ciągnął daléj:
— Chwalisz się przebiegłością swoją, a gdy ci Dydak dojadał, tyś nawet nie probował go ugłaskać...
— Jego? czém?
— Młodego człowieka, jak on, tutaj, na pustkowiu, na co najłatwiéj wziąć było?
— On na kobiety ani patrzy! — rzekł Frejer.
— Pewnie, kiedy wszystkie są takie, jak ta, co nam kawy przyniosła... — rozśmiał się Brause. — Ja-bym mu był z Berlina przywiózł wyuczoną wszystkich sztuk, i była-by ci go związanego na podwiązce przyprowadziła...
— Dziękuję za radę, tylko, że już ja Dydaka obawiać się nie będę — zawołał Frejer — ale chłopak-by mi się był zdał... a w istocie mogłem go może przyciągnąć, bo żona ma siostrzenicę, jak-by na to urodzoną, aby mężczyzn zwodziła, a gotowa-by i za Polaka, byle za mąż... ale człowiekowi nigdy w porę nie przyjdzie na myśl, co ma robić...
— Szczególniéj tobie — rzekł Brause — i dlatego ja chciałem cię uprzedzić wcześnie, abyś gromadził wiadomości.
Powiedziawszy to, gość powoli po czapkę sięgnął.
— Czekaj, zlituj się... — chwytając go odezwał się Frejer. — Nic mi nie powiedziałeś ledwieś napomknął... Ułóżmy, co robić mamy?
— Jeszcze nie wiész? — zapytał Brause. — Spisuj tych, co nie są urodzeni u nas, co przyszli dawniéj, czy świeżo z-za granicy. Oni umieją podszyć się pod nasze nazwisko, a księżom łatwo metryki im podrobić... Pamiętaj, że im więcéj ich ztąd uprzątniemy, tém dla naszych kolonistów miejsca więcéj będzie i kraj się oczyści.
— Byle nam dali ziemię i pieniądze — zamruczał Frejer. — Wy — macie za swój trud wynagrodzenie... to pewna, choć się nie przyznacie do tego... Kto wié? dają wam może i na takich jak ja, pomocników, ale podzielić się nie zechcecie...
Brause się zarumienił z gniewu.
— Gadaj, gadaj takie brednie, jeżeli chcesz, abym cię pominął i osadził na piasku...
— Nic nie mówiłem! nic! — przerwał Frejer nastraszony. — Między przyjaciołmi pożartować wolno... Wy, kochany Brause, opływacie we wszystko, wam dzieje się dobrze, a ja często nie mam złamanego szeląga. Służę i wam chętnie, i gdzie tylko interes Niemiec wymaga, a nic mam z tego nic!
Koso spojrzał nań gość.
— Myślicie, żem ja płatny? — zawołał.
Frejer nie odpowiedział... Zaplątana rozmowa nieostrożném słowem, ostygła, i tym razem Brause czapkę nałożył na głowę, spoglądając na wyjście z Lauby, które mu gospodarz sobą zapierał.
Owa przyjaźń, o któréj mówili oba, nagle się zapomniała i ustąpiła wcale odmiennemu uczucia; Brause miał minę kwaśną, a Frejer zdawał się gniewać sam na siebie.
— Słuchaj, Brause, mówmy otwarcie, — odezwał się, — jam człowiek biedny, stary, zmęczony, a przecież się na coś przydać mogę, bądź szczerym ze mną... Robić będę co każecie, ale o swoim koszcie... to niepodobna...
— Myślisz, że to-by ci się nie opłaciło! — rzekł sąsiad.
— Jak się wszystko skończy, — przerwał gospodarz, — głupi-by był ten, kto-by za to płacił, co darmo dostał, a wynagradzać się nie zobowiązywał.
Brause walczył z sobą. Stała na stole Nordhauzerówka fałszowana; nalał jéj sobie jeszcze jeden kieliszek i wypił go powoli.
— Bądź mi zdrów, — rzekł, wyciągając rękę z udaną dobrodusznością, — ja nie mam ani ci co dać, ani czém się dzielić. Jak sobie chcesz... Dałem radę, co masz robić; mnie-by się może coś za to należało!
Frejer podniósł brwi w górę i usta otworzył.
— Tobie!! — zawołał.
— Oczywiście, — śmiejąc się, dodał Brause, — oczywiście, ale ja za przyjacielską posługę nic nie wymagam.
Nie było już sposobu dłużéj go zatrzymywać. Frejer z drogi mu ustąpił i szedł z nim razem do bryczki. Przeszli podwórze, nie mówiąc nic do siebie... Brause musiał woźnicę śpiącego obudzić...
Łając w jego osobie wszystkich — verfluchten Polaken — wdrapał się na siedzenie, Frejerowi głową kiwnął i pojechał.
Po odjeździe Brausego, stal długo gospodarz, w myślach zatopiony, rozważając, co od niego słyszał. Nie chciało mu się wierzyć z pełna w tę wielką nowinę, a lękał się, aby, zaniedbując się, nie stracił korzyści, jakie mógł z niéj wyciągnąć. Chciał więc co najrychléj sprawdzić przynajmniéj, czy posłuchy podobne, z innego źródła pochodzące, po świecie krążyły. Najbliższa mieścina, w któréj miał stosunki z kilku urzędnikami, znajdowała się o dobrą milę drogi. Mógł więc, natychmiast wyruszywszy, zabawić godzin parę w niéj, obchodząc potrzebnych mu ludzi, i przed nocą do domu powrócić. Przywykła do jego dziwactw, służba, zawsze była gotowa zaprzęgać i jechać. Frejer tylko zwierzchnią odzież potrzebował zmienić, bo o powierzchowność nie dbał wcale, tak, że w kwadrans czasu siedział na bryczce, a dwa konie fornalskie kłusem przyspieszonym wiozły go do miasta.
Na drodze do niego nie spotkał na pustéj szosie nikogo, oprócz tłukącego kamienie biedaka. Wkrótce pokazały się mury starego kościołka, parę kamienic w rynku, kilka domków porządniejszych w ogródkach, poczta, tak zwany ratusz i domy mieszczan, wieś naszę prostotą swą i opuszczeniem przypominające. Chłopek odwrócił się ku niemu, nie wiedząc, dokąd miał zajechać, i nadany znak, stanął przed jedyną najlepszą gospodą, — był to hotel Poznański, podobny do wszystkich innych tego rodzaju.
Bilard, jedyny w miasteczku, gromadził do niéj w popołudniowych godzinach młodzież, niemającą nic lepszego do roboty. Kobylopolskie piwo umiejętnie tu było przechowywane i podawane... ono téż, razem z bilardem, stanowiło siłę atrakcyjną tego miejsca schadzek kilku Niemców, znudzonych pobytem w kraju, który napróżno niemieckim zwali, bo w nim ziomków swych nie spotykali.
Bilardowa izba na dole już z dala dosyć hałaśliwą rozmową się oznajmowała. Gdy się drzwi otworzyły, uciszyło się nagle, ale widok Frejera natychmiast wszystkim usta rozwiązał.
Nawykli byli go poufale i lekceważąco przyjmować wszyscy... Ten i ów poklepał go po ramieniu, przechodząc; zapytano, zkąd jechał i przerwana partya z nowym zapałem ciągnęła się daléj.
Frejer rozpatrywał się w tych, których tu znalazł. Ze starszych nie było nikogo, oprócz spasłego pana Gaspara Plowe, który z fajką siedział nad kuflem, milczący, piwem i nią niezmiernie zajęty.
Plowe był w służbie i miejsce, które zajmował, stawiało go w tutejszéj hierarchii dosyć wysoko... ale nie był z tego dumny i chętnie ze wszystkimi obcował, byle czas zabić.
Siadł Frejer przy nim, kazawszy sobie dać piwa. Długi dosyć czas upłynął i nic słychać nie było, oprócz wrzawy przy bilardzie i klapania zamykanych starannie kuflów piwa. Plowe się parę razy obracał ku sąsiadowi, jakby go wyzywał, odchrząknął, dając znać o sobie... i fajkę smoktał.
— Cóż tu u państwa słychać? — zapytał w końcu Frejer — dawno tu już nie byłem...
Plowe pyknął dymem.
— U nas nie słychać nic; a u was? — odparł — hm?... Złapano przemytników, bodaj najgłówniejszych, na których oddawna wyroki mieli. Daniel ranny... dostał się w ręce nasze... Co dziwniejsza, pochwycono kobietę, po męzku przebraną...
Frejer, który już historyą tę z rana słyszał, wyraził podziwienie swoje nad zuchwalstwem tych ludzi...
— Nigdzie niéma spokoju nad granicą, — rzekł aforystycznie Plowe, — darmo go nawet żądać... a u nas nigdy téż nie będzie, bo stosunki ludności, po obu stronach osiadłéj, łączą ją z sobą... Łatwo ściganemu się schronić i być ukrytym... Dlatego téż większa pilność i nadzór nad osiadłymi po-nad granicą wielce-by się zalecały. Mówią, że właśnie mają być obmyślone środki.
— Nareszcie, — zawołał przybyły, rad, iż tak szczęśliwie zagajała się rozmowa. — Dla nas, cośmy tu żyć zmuszeni, będzie to wielkie dobrodziejstwo... ale jakież środki nowe...
Plowe, pykając, popatrzy! na mówiącego, jakby usiłował odgadnąć, czy był już uwiadomiony o czém i chciał go tylko wyciągnąć na słowo.
— Środki nowe, — rzekł poważnie, — będą zapewne tylko staremi i zapomnianemi, a odświeżenia potrzebującemi. Nic nowego pod słońcem.
— Mówią o jakich? — pytał Frejer.
— Ludzie odgadują, jak zawsze, — rzekł stary, popijając piwem aforyzm.
— Należało-by naprzód graniczny pas z włóczęgów oczyścić, — dodał Frejer.
— Idzie o to, jak? — mówił Plowe. — Mieszkasz na saméj granicy i najlepiéj to wiész, że gdy w czasie gorącym żniw lub sianokosu potrzeba ci robotnika, a przyjdzie się tanio nastręczyć zdrowych rąk para, nie będziesz pytał o pieczątkę...
Frejer głową kiwnął.
— Potrzeba-by środków bardzo energicznych, — mówił daléj Plowe.
— Nam dziś na energii nie zbywa. — Plowe zmilczał i popił piwem, bo unikał wszelkiego sądu o czynnościach, z góry nakazywanych.
— Potrzeba-by zdobyć się na to, aby wszystkich obcokrajowych precz wygnać, — dodał Frejer, probując gruntu...
Lecz próba się nie powiodła z razu; urzędnik milczał, bilardowe kule stukotem swym przyjemnie ucho jego łechtały.
Po długiéj pauzie dopiéro, zwrócił się poważny Plowe do mówiącego i rzekł cicho:
— Słyszałeś już waćpan!
— Coś nie-coś, — rzekł Frejer, — ale nie rozumiem, co się gotuje, i lękam, aby nam się naprzód we znaki nic dało...
— Wszyscy się ofiarą jakąś do ogólnego dobra przyczyniać powinni, — dodał Plowe...
— I gotowi są do niéj, — potwierdził Frejer, — ale, chcąc otrzymać skutek, trzeba raz się do tego wziąć radykalnie.
Plowe skinął, aby się przybliżył.
— Słyszałeś co? — spytał powtórnie.
— Ma się gotować prawo...
— I nowa wojna z Polakami, — dodał Plowe, wzdychając, — gdy my już mamy ciągłéj targaniny, po póty! — wskazał na gardło.
— Polacy, — ciągnął daléj z tą pewnością siebie, jaką mi dawało długoletnie doświadczenie, — są narodem niespokojnym, wojowniczym. Gdyby nie mieli sposobności do walki, gotowi ją wywołać... Szczęściem, burdę zrobić, to ich rzecz; ale strategiczny plan doprowadzić do końca, to prędzéj nasza.
I pan Plowe, rad z aforyzmu, powoli odlał sok, w fajce nagromadzony...
— Dużo, jak sądzicie, — szepnął, — znajdzie się kandydatów do wytransportowania za granicę?
— Ho! ho! — odparł Frejer, — kto ich zliczy?
Mówili jeszcze, gdy poważny a smutny wszedł Solinger. Spojrzeli na niego grający, nie przerywając zabawy, a gość wolnym krokiem posuną! się ku opuszczonemu miejscu przy Plowem. Otarł pot z czoła, odetchnął, kazał dać piwa i powitał dosyć chłodno sąsiadów.
Solinger wcale inne miał wy obrażenia od ogółu znajdujących się tutaj. Zwano go zacofanym.
Dlatego może Plowe ciekaw był go wybadać i zwrócił się ku niemu, zapytując, wprost, czy nie słyszał co o środkach, jakie być mają zastosowane dla ubezpieczenia pasa nadgranicznego od nieładu i niepokoju, w nim panującego.
— Nic nie wiem, ani o środkach, ani o przyczynach, coby je nakazywać mogły, — odezwał się Solinger, — bo ja w ogóle wiem mało.
Stary urzędnik w kilku słowach objaśnił go, o co chodziło.
Solinger głową siwą poruszył znacząco.
— Nie mogę o tém sądzić, — rzekł, — ale, wychodząc z pojęcia praw człowieka i narodu, myślał-bym, że należy względem biednych ludzi postępować ostrożnie i bacznie... Tu, oprócz kwestyi granicy, jest druga — narodowości. Stoją one z sobą w odwiecznéj walce, którą-by raczéj łagodzić, niż rozjątrzać, należało.
— Przepraszam, — wtrącił Frejer, — probowano łagodności, nic się nią nie dało naprawić, a bezkarność uzuchwaliła. Surowości potrzeba jak największéj i grozy.
Plowe spojrzał na mówiącego. Solinger ramionami poruszył.
— Nie dzielę przekonania pańskiego, — dodał. — Kocham moję ojczyznę niemiecką, ale sądzę ją tak wielką i silną, że się nikogo i niczego obawiać nie potrzebuje, zatém i żadną surowością wojować. Tu zaś do czynienia mamy z narodem nieszczęśliwym, szlachetnym, znękanym, którego uczucia poszanować należy, a nawet zbłąkanie przebaczyć.
Frejer zaczynał kipiéć.
— Ja téż nie podzielam opinii pańskiéj, — dorzucił. — Szanując i oszczędzając, nigdy spokoju miéć nie będziemy.
— Nie mówiłem o bezkarności — zawołał poważnie Solinger — lecz sądzę, że w ogóle rozprawiać o tém rzecz próżna, bo my nie jesteśmy powołani do stanowienia w téj sprawie.
— Ale być możemy powołanymi do posiłkowania rządowi — rzekł Frejer.
— Naówczas będziemy mu posłuszni — dokończył Solinger.
Wrzawa około bilardu na chwilę rozmowę zagłuszyła tak, że ją wstrzymać stało się koniecznością.
— A waćpana sąsiad — zapytał Frejera Plowe — szanowny Polak stary, z którym wy wojujecie od tak dawna... żyw i zdrów?
— Zdaje się... — uśmiechając się, rzekł Frejer — alem go nie widział od dawna.
Solinger ciekawie nadstawił ucha.
— Mówicie o starym Lubachowskim — odezwał się. — Wiem, że go nie lubicie i że z nim nieustanne macie spory i procesa; ale pozwólcie powiedziéć otwarcie, wina w tém wasza. Ja téż dobrze znam od dawna Lubachowskiego; on, jak i wielu jego współziomków, uprzedzeń przeciwko Niemcom nie ma, ani przeciwko żadnéj narodowości. Człowiek uczciwy i sprawiedliwy, spokojny...
— Tak — rozśmiał się Frejer ze złością, która go opanowała, słysząc te pochwały. — Tak, dla was jam winien wszystkiemu, a on baranek jest. Mówicie, że przeciwko Niemcom nie ma nic? Popytajcie, czy kiedy wywiesił chorągiew, obchodził nasze narodowe dni pamiętne? On tylko o sobie i swoich myśli...
— Bo musi się bronić, gdy go ze wszech stron oblegają i napadają, a chcą mu wydrzéć, co ma najdroższego... Kto się urodził Polakiem, czy Niemcem, ma prawo nim zostać do śmierci.
— Dobry z waćpana patryota! — zawołał Frejer — ale szczęściem, nie wszyscy do was podobni, bo-by Polacy nas w kaszy zjedli...
Solinger poruszył głową, ale bez najmniejszego gniewu.
— Potrzebni są u nas tacy pewnie, co, jak wy, podbudzają — rzekł — ale i bez takich, jak ja, co hamują, nie obejdzie się. Na krzyku i hałasach, na sporach i wojnie, nie zyskamy nic, a nienawiść ku sobie obudzimy. Przeczytaj waćpan Szyllera i wczytaj się w niego: — należy kochać ludzi, nie patrząc na ich barwą.
— Brednie! — podchwycił Frejer — ja wiem, że dawnośmy te marzenia porzucić byli powinni. Ta wasza polityka dobra dla panienek i starych dewotek, nie dla jędrnego i krzepkiego narodu. Niech się nas boją... nie dbam, że kochać nie będą!
Z zapałem wielkim wygłaszał to Frejer, aż kilku bilardzistów z kijami na ramionach stanęło go słuchać.
— Frejer! — odezwał się jeden — powtarzasz to, co inni pisali i mówili; rzeczy to nie nowe. Znamy to wyznanie wiary... Zestarzało...
— Takie moje przekonanie... — potwierdził Frejer.
Solinger popił piwem i patrzał na sąsiada obojętnie.
— Moja natura taka, że ja z nienawiścią w sercu, z gniewem i żółcią, żyć-bym nie mógł, bo-by mnie to struło — odezwał się do Plowego. — Mnie się téż zdaje, że gdybyśmy z Polakami obchodzili się łagodniéj, uśpilibyśmy ich, a tak, rozjątrzamy i utrzymujemy w nich nienawiść ku nam. Winni oni może, iż nam niepotrzebnie dojadają, ale my więcéj stokroć, bo oni słabi, a my mocni jesteśmy. Dawno-byśmy pokój mieli i Poznańskie-by niemieckiém się stało, gdybyśmy łagodnością starali się ich pozyskać.
Frejer ramionami poruszył.
— Zupełnie naodwrót — odparł. — Gdybyśmy nie byli nadto dobrzy, a nie przebaczali, wszyscyby mówili po niemiecka i nie śmiał-by żaden takich mów zuchwałych prawić w parlamencie.
Plowe, który pykał, z fajki dym ciągnąc z trudnością, a oczy trzymał wlepione w podłogo, słuchał sporu, nie mieszając się do niego, ale krzywiąc się zarówno, gdy Frejer zapowiadał wojnę, a Solinger apostołował do zgody.
Pociągnął wreszcie za połę bliżéj stojącego Frejera i rzekł mu z powagą urzędnika:
— Dość bo tego! Nie wypada w miejscach publicznych takich sporów głośno sobie pozwalać.
Frejer już był zburzony, a zdawało mu się, iż tak się zasługiwał patryotyzmem swoim, że starego nie posłuchał. Solinger, jako przyjaciel Lubachowskiego, był mu dawno nienawistny.
— Przepraszam — zawołał, ręce wkładając w kieszenie i nadymając się — ja nie myślę taić moich przekonań, a mam sobie za obowiązek zbijać szkodliwe i fałszywe pojęcia, które drudzy krzewią. Należy tych słodkich patryotów zdemaskować.
— Hę? — zapytał Solinger, podnosząc głowę — do kogo-to waćpan pijesz?
— Do was, do was, do przyjaciela Polaków i pana Lubachowskiego! — zawołał Frejer. — Ale nie długo już będziecie śmieli głosić podobne ewangeliczne pryncypia... Trzeba będzie albo przeciwko nim iść, albo razem z nimi precz!... bo my dłużéj tu Polaków cierpiéć nie chcemy...
Solinger, zdumiony tém wystąpieniem, milczał chwilę.
— Panie Frejer — rzekł w końcu — wytłómacz mi, co to ma znaczyć? Myślisz ztąd rugować, jak widzę, tych, co dawniéj, niż my, siedzą? Zkąd-że do tego prawo? Kto wam pomagać będzie?...
— Przecież to nie jest tajemnicą — odparł Frejer — że się prawo nowe gotuje... które nam oczyści te naszę ziemie z takich Lubachowskich i Dydaków, a nawet z takich, jak wy, patryotów!
— Oho! oho! — odparł Solinger — miałożby to być prawdą?
— Zobaczycie i przekonacie się — począł coraz bardziéj rozjątrzający się Frejer, który śmiech widział na twarzach graczy bilardowych, a wielkie oburzenie na panu Plowe. — Zostanie uchwalone prawo, które nam da oręż do pozbycia się przybłędów, jak Lubachowski...
— No i... Solingerów téż? — podchwycił, wskazując na siebie, sąsiad.
— Kto wie? — zamruczał Frejer. — Ojciec wasz, czy dziad, przybłąkał się tu z prowincyi nadbałtyckich... Matka, czy babka, była z polskiéj rodziny... Nie należycie do nas...
Solinger pobladł.
— Jeżeli ma tu przyjść panowanie takich ludzi i takich zasad, jakie ty głosisz, wolę ztąd wyjść z torbą i o kiju, niż z wami pozostać.
Plowe napróżno ich hamował.
— Ja to wiem — zawołał — że tacy ludzie, jak ja, siedzą z temi zasadami wysoko, a tacy, jak wy, w Moabicie...
— Słuchaj, Frejer — rzekł, trzymając się na wodzy Solinger — nie wiem, zkąd ci się wzięło publicznie do mnie się tu przyczepić, aby mi wypowiedzieć wojnę... Mogę ci to przebaczyć, jeżeli jesteś po wódce i piwie...
Bilardowi gracze, którzy ich kołem otaczali, śmiejąc się i poklaskując, dali brawo Solingerowi, co Frejera do wściekłości pobudziło.
— Słuchaj, Solinger! — krzyknął — ja ci tylko to powiadam, że twojego przyjaciela z Lubachówki wypędzę, a ciebie się postaram dać mu za towarzysza. My tu ani Polaków, ani takich, jak ty, Niemców, nie potrzebujemy.
To mówiąc, odwrócił się tyłem, Frejer, czapkę na głowę nacisnął i ręce do kieszeni włożywszy, łokciami roztrącając gości, co się skupili koło nich, wyszedł, przeprowadzony śmiechem. Siadł na bryczkę i pojechał do domu.
Solinger siadł, ocierając pot z czoła, i po cichu zapytał Plowego:
— Co mu się stało? Pijany był?
— Jako żywo! — rzekł stary urzędnik, odlewając znowu sok z fajki, z flegmą i wielkim spokojem. — Tyle lat żyjecie obok siebie, a waćpan nie znasz Frejera? Słychać, i nie tajna to, że się gotuje prawo jakieś przeciwko polskim kraju tego mieszkańcom, które wszystkich, nieurodzonych tu i choćby dawno przesiedlonych, ma wygnać... Frejer zasłyszał już o tém, spodziewa się korzystać, choćby dla pomszczenia się za to, iż im tak długo nic zrobić nie mógł... no, i upił się tą nowiną!...
— Jaką nowiną? — zapytał, potrząsając głową, Solinger. — Ktoś chyba zażartował z niego. Takiego poczwarnego prawa nie było u nas i chyba nie będzie...
Plowe zmilczał.
— Jak sądzicie? — powtórzył Solinger.
Plowe był ostrożny.
— Nic nie wiem i o niczém sądzić nie ośmielam się — rzekł. — Są czasem konieczności polityczne... Nieboszczyk Baerensprung powiadał, że polityka na wodzie różanéj nic nie warta. Polacy nam w swoich dziennikach dokuczają... w parlamencie się narazili zuchwałemi mowami...
Westchnął Solinger.
— Ależ taki Frejer przecie mocy żadnéj miéć nie może!
— Dojeść i dokuczyć i najmniejszy potrafi — odezwał się Plowe — ależ to jeszcze za górami... a ja nie wiem nic... nic nie wiem.
To mówiąc, powstał Plowe, starannie otarł porcelanową fajkę, włożył ją za klapę surduta, rozpłacił się za piwo, pokłonił wszystkim i majestatycznym krokiem wyszedł z izby bilardowéj.
Solinger długo siedział, jak przykuty; wzdychał i dumał, zapominając, gdzie był, gdy od bilardu przystąpił do niego młodziuteńki, świeżo tu przysłany urzędnik, zaledwie z ławy uniwersyteckiéj puszczony. Twarz jego rumiana nosiła jeszcze ślady burszowskich zapasów, które na niéj chlubne pozostawiły blizny; ale już burszowska czapeczka i pasek o barwach stowarzyszenia poszły na ścianę razem z rapirem, maską i całym wielkim strojem akademickim.
Był to znajomy Solingera, Eleazar Baur, człowiek najświeższéj formacyi, wykarmiony najnowszemi nauki wnioskami, zwolennik nowości, postępu i najnielitościwszego materyalizmu. Nie mając tu na prowincyi, w małéj mieścinie, czém nakarmić nałogu rozprawiania, znęcał się nad biednym Solingerem, choć ten mu ani nauką, ani żywością umysłu nie sprostał.
Uderzył go po ramieniu poufale.
— A co tam, wielce szanowny Solingerze — rzekł — posprzeczaliście się z tym przemytnikiem Frejerem... O cóż to poszło?
Podniósł głowę zadumany stary, z łagodnym uśmiechem witając Baura.
— Z Frejerem nie godzimy się nigdy — rzekł zwolna. — Nie winien on, że go natura takim obdarzyła temperamentem, jak drapieżne źwierzęta... Potrzebuje koniecznie walki, a ja spokoju... Wystaw sobie referendarzu — ciągnął daléj — Frejer niewiadomo zkąd to pochwycił, iż gotuje się prawo, które ztąd dawno już osiadłą polską ludność ma oddalić, aby ją przerzedzić, osłabić, a niemieckim kolonistom wolne uczynić miejsce. Ja to prawo znajduję niemożliwém, bo jest okrutném, jest nielitościwém...
Referendarz się uśmiechnął.
— Kochany Solinger — rzekł — prawo nie potrzebuje się cukrować, dyktują je konieczności polityczne...
— Było-by niesprawiedliwém — dodał Solinger.
— Są wyjątkowe wypadki, w których największa niesprawiedliwość jest sprawiedliwą... — rzekł młody urzędnik. — Wy wszystko mierzycie nauką Ewangelii i nauką Chrystusową, a ona — moc już miéć przestała...
Solinger zżymnął się.
— Nie dla mnie, bo ja ją wyznaję — rzekł — i w istocie prawa każdego ona stanowi dla mnie criterium. Nie rozumiem moralności prywatnéj, różnéj od publicznéj... Co prawdą jest dla człowieka musi być prawdą dla narodu, dla państwa... Jeśli ona nie jest poszanowaną u góry, cóż dziwnego, że u dołu będzie nieważoną i zapartą...
Baur stał, powoli zapalając cygaro.
— Stoicie, panie Solingerze, na stanowisku które nauka dawno przekroczyła. Państwo ma prawo w obronie swéj wszystko czynić, czego okoliczności wymagają... Poświęca się ludzi, poświęca zasady, dopuszcza gwałtu... w obronie państwa...
— Wszystko więc możliwe? — podchwycił Solinger.
Baur milcząco to potwierdził.
— Jako człowiek prywatny — dodał po chwili — ubolewać będę nad ofiarami konieczności politycznych, ale jako mąż stanu, muszę nie miéć litości, tak samo, jak chirurg jéj nie ma, obcinając rannemu nogę...
— Porównanie niedobre — odparł Solinger. — Pozwólcie mi pozostać przy mojéj staréj moralności... i wierzyć w to, że zło wyrządzone jest złem zawsze i nigdy nie przechodzi niepomszczoném.
— Choćbym chciał was nawracać — rzekł po chwili milczenia Baur — nie potrafię. Stoimy od siebie za daleko już i nie godzimy się na zasady...
Solinger wstał... i nagle spytał Baura:
— Któż wygrał partyą w bilard?
Podali sobie ręce i rozeszli się, każdy w swą stronę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.