Czarna godzina/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

We dwadzieścia kilka lat po objęciu Lubachówki i zagospodarowania się w niéj starego Grzegorza, ktoby ją, znając dawniéj, zobaczył jego trudem przerobioną na wzorowy folwark i posiadłość szlachecką — nie chciał-by wierzyć oczom swoim.
Metamorfoza ta tém się stawała w oczach wszystkich cudowniejszą, że pan Grzegorz nic włożył w nią sum ogromnych i zwolna dokonał tylko nieustanną, niczém niezrażającą się, pracą.
Zaraz po wyrwaniu mu córki, któréj przez d’Angelego malowany wspaniały portret zdobił gabinet pana Grzegorza i połyskiem szerokich swych ram odbijał od bardzo skromnych jego sprzętów, Lubachowski, wyszukawszy sobie ubogiego człowieka, sierotę, należącego do szlacheckiéj rodziny żony — wziął go sobie do pomocy.
Czuł, że zupełna samotność-by go zabiła. W wyborze wychowanka miał szczęście; Dydak Szurkowski, oprócz imienia niepięknego, nie miał nic, coby mu zarzucić można było.
Skończył gimnazyum w Warszawie z pochwałą, ale na uniwersytet iść nie miał o czém. Wówczas to pan Grzegorz napisał, aby mu go przysłano i skłonił chłopca, aby daléj pracując nad książkami, których mu miał dostarczyć, pomagał mu w gospodarstwie.
Dydaś, dobrego serca, przylgnął do starego od piérwszego dnia i oddał mu się cały... Grzegorz téż przywiązał się do niego próżnią, jaką w jego sercu zostawiło osierocenie przez córkę.
Zaczęli około Lubachówki wielkie dzieło odrodzenia na małą skalę... Wszystko potrzeba było zrobić... począł Lubachowski z Dydakiem przekształcać wszystko. Nie było kątka, do którego-by nie zajrzeli... Brakło im porządnéj mapy folwarku. Dydaś zaimprowizował się geometrą i zdjął plan całéj posiadłości, który starczył do nowego podziału pól, projektu całéj linii rowów i t. p.
Na granicy, gdzie, tak przemytnicy dokuczali i mieli trakt zajęczy za swój własny, Dydak wymyślił cały systemat przeszkód i połapek, który tak utrudniał przemykanie się, a ułatwiał łapanie, iż się traktu złodzieje wyrzekli. Wprawdzie probowali za to podpalić starą stodole, ale tu ich pochwycono na uczynku i strach resztę złoczyńców rozpędził. Do Dydaka, przez zemstę strzelił któryś z nich; ale kula uwięzła w drzewie, a kaliber jéj był skazówką do nowych poszukiwań, od których nareszcie uszła nastraszona przemytników reszta. Lubachowski sam zajął się własnoręcznie sadem i ogrodem.
Przyszła koléj na budowy gospodarskie, na narzędzia ulepszone do uprawy roli. Z całym zapałem młodości brał się do tego Dydak, a stary tylko dawał mu rady i wskazówki. Oba robili każdą rzecz z największą możliwą oszczędnością, ale razem z drobnostkową dokładnością.
Znaczniejszych majętności dziedzice przyjeżdżali tu umyślnie przypatrywać się gospodarstwu temu, bezprzykładnemu, a sława Dydasia i starego Lubachowskiego doszła do Bazaru i Kurnatowskiego, kędy o nich rozprawiano, a potrosze i dworowano.
Stary zawsze tęsknił za swoją drogą Marynką, a tęsknotę jego zwiększało to, że jéj tak prawie, jak nie widywał. Naprzód listy rzadszemi się stały, późniéj, gdy ojciec sam pisał, na odpowiedź czekać musiał długo. Kochała go Marynka, ale jéj téż czynne, a może ciężkie życie, tchnąć nie dawało... Chwaliła się szczęściem swém, lecz stary czuł, że ono nie było takiém, jakiego się spodziewała. Pierwszego wnuka, który w rok potém się narodził, dziad nie widział wcale. Na gorące nalegania, przybyła Marynka sama, na krótko. Koło niéj było wytwornie, bogato, elegancko, ale w twarzy zdradzał się smutek i cierpienie. Mąż nie odzywał się wcale do starego, pozdrawiał go w listach żony, zresztą zerwał wszelkie stosunki...
Wypytywana Marynka chwaliła wszystko... — ale, roztargniona i trwożliwa, szczegółów nie podawała żadnych... Weszła w świat nowy, którego się uczyć musiała... i nie przyznawała się do tego, że on jéj nie był zbyt przyjazny.
W domu ojcowskim, spotykając na stole przysmaki wiejskie, do których była przywykłą, witała je okrzykiem i łzami... miłość tych postradanych rzeczy swoich wracała zagłuszona... Stary z przestrachem postrzegł, że w rozmowie często jéj wyrazów polskich brakło i mówiła już z trudnością. Chciał jéj dać książki, nie śmiała wziąć; bo mąż nie lubił, aby sobie język swój przypominała...
W następnych łatach, znikły i te symptomata resztek przywiązania do dawnego bytu; Marynka stała się elegancką, zmieniła fizyognomią, była weselszą, ale zobojętniała nawet dla ojca.
Starego to bolało mocno... Za każdém widzeniem się, usiłował znowu miłość w niéj rozbudzić — i udawało mu się to, bo Marynka serce miała dobre, ale zbyt wiele ciążyło na niéj, aby wszystkiemu podołać mogła. Upadała pod brzemieniem... Wiadomo było staremu, że zięć jego coraz wyższe i ważniejsze zajmował urzędy... że coraz go większy dostatek otaczał, dom był na stopie najwytworniejszéj, a córka zmuszoną została wejść w towarzystwo najświetniejsze stolicy. Szczęściem, wychowanica księżnéj za młodu oswojoną była z pańskim żywotem i obyczajem.
O tych swych na świecie powodzeniach, występach, prezentacyi u dworu, obiadach, na których ambasadorów przyjmować musiała, nie mówiła ojcu prawie i nie chwaliła się niemi wiele...
Jednego roku przybyła odwiedzić Lubachówkę niespodziewanie, smutna i blada... Prawiła, że potrzebowała odpoczynku... ale płakała po kątach... Domyślać się było można, że jakaś tragedya domowa pasmo dotąd dosyć pogodnego życia potargała... — ale Marynka nie przyznała się do niczego...
Ojciec sercem odgadł jéj boleść — zwierzyć mu się nie chciała.
Treubergerowie mieli dwu synów już dorastających, o których dziad się upominał napróżno, aby mógł ich poznać. Raz i na krótko przywiozła matka jednego, a drugiego, pod rozmaitemi pozorami — nauki, podróży, niezdrowia, — nie puścił ojciec wcale do Lubachówki... Chłopak starszy, bardzo przystojny, ani jednego słowa nie umiał po polsku, co gorsza, wszczepiono mu w szkołach pogardę dla narodowości matki, tak, że pan Julian, rumieniąc się, zapierał wszelkiego stosunku z Polską. W Marynce rozbudziła się miłość dla ojca, dla domu, dla krwi swéj, dopiéro, gdy ją dotknęło tajemnicze nieszczęście jakieś, o którém nie mówiąc nigdy, widomie na nie cierpiała.
Lubachowski od owych czasów, gdy się z takiém męztwem i energią rzucił gospodarzyć na swoim kawałku ziemi, zestarzał bardzo; ale nieustanne zajęcie, ruch, życie wstrzemięźliwe i proste, spokój ducha — trzymały go krzepkim i rzeźwym.
Powoli zawiązały się między nim a sąsiadami i dalszemi od niego posiadaczami ziemi stosunki przyjazne... — chociaż pan Grzegorz, nie ubiegał się o nie, nie napraszał nikogo i do arystokratycznych domów nie szukał wstępu.
Znajomi poznańscy księztwa L., którzy o swoim dawnym rządcy pamiętali, pierwsi ku niemu rękę wyciągnęli. U nich téż bywał Lubachowski, bo uprzedzeń demokratycznych nie miał, a w dobrém towarzystwie było mu dobrze.
Dydaś i on stali się w księztwie popularnymi swém gospodarstwem, o wydaniu córki za Niemca mało kto wiedział...
W ogólnéj pracy dla zagrożonych interesów narodowości, stary był bardzo czynnym i gorliwym; chociaż pewna część społeczeństwa patrzała nań z niedowierzaniem.
Przyczyna tego były doktryny, których uczeń Pijarów nie wahał się wygłaszać, niemiłe i podejrzane tym, co, dla wielkiéj ortodoxyi, cienia liberalizmu się lękali... upatrując w nim niebezpieczeństwo dla wiary.
Grzegorz był bardzo pobożnym i gorliwym, ale ta jego pobożność nie podobała się wodzom stworzonéj niedawno katolickiéj partyi w łonie narodu. Wyznawał tolerancyą i wolności sumienia domagał się dla wszystkich; przekonany był, że oświata jest ludowi potrzebną; nie przywiązywał nadzwyczajnéj wagi do form... na ostatek utrzymywał trochę zuchwale, że w Kościele katolickim wiele było do zreformowania.
Lecz Lubachowski o tych rzeczach nie rozprawiał, nie polemizował, nie nawracał nikogo, a uczynkami był przykładnym synem Kościoła. Oburzała go bezbożność i niewiara... Choć chodził do kościoła, spowiadał się, pościł i spełniał, co nakazywano, stary był uważany za radykała i rewolucyonistę. Stroniono od niego.
Wodzowie obozu zadawali mu, że w każdéj rzeczy chciał do gruntu się dostać, dobadywał jéj znaczenia, a ślepo za rozkazami iść nie umiał.
Na wszystkie składki, pomoc naukową: na potrzeby ogólne, Grzegorz sypał szczodrą dłonią; gdy szło o głosowanie, dnia nie opuścił nigdy, ludzi swoich i cudzych prowadził i niemal zmuszał do spełnienia obowiązku. Posługując się nim jednak, nie zwierzano mu się z niczém... Nie miał o to żalu. — „Ja jestem człowiek prosty, — mówił otwarcie, — ci, co tam stoją u góry, lepiéj to rozumieją odemnie.“
Prawdą było, że w istocie on wiele rzeczy inaczéj rozumiał, niż reprezentanci interesów narodowości.
Zaniepokoiły go wielce piérwsze symptomata walki narodowości i prześladowania Kościoła, ale uśmiechał się, mówiąc: „Strachy na Lachy!!” — i dowodził, że wojny nie będzie.
W tym stanie błogiego uspokojenia, jednego wieczoru Dydaś, powróciwszy z miasteczka sąsiedniego, zapowiedział odwiedziny p. Felixa... (znanego pod tém imieniem publicystę i niegdy deputowanego na sejm pruski, który teraz nad założeniem nowego dziennika pracował). Grzegorz znał dobrze wesołego, gadatliwego, przyjemnego w towarzystwie i czynnego pana Felixa, jako miłego gościa; ale, ilekroć z nim wdał się w dłuższą rozmowę i przyszło do ściślejszego określenia położenia i zadania chwili obecnéj, nie mogli się jakoś porozumiéć.
Skromny p. Grzegorz powiadał:
— Naprzód, mości dobrodzieju, ja jestem stary, musiałem zardzewiéć; powtóre, oni lepiéj ode mnie znają sytuacją... ja się téż na kierownika nie napieram...
P. Feliks, syn niegdy zamożnych rodziców, którzy stracili majątek w ten sposób niewytłómaczony i niepojęty, w jaki większa część wielkopolskich fortun się roztopiła, w szkołach uczył się doskonale, na uniwersytecie świetne odnosił tryumfy... i niewiadomo, dla czego z doktoranta nie został doktorem.
Naówczas jeszcze... trzymał się on liberalnych zasad i należał do redakcyi pism téj barwy, które wychodziły w Poznaniu.
Nagle, wśród rozmaitych przejść, niezawsze dla niego szczęśliwych, p. Felix, ożeniwszy się z młodą, ubogą Niemką, poróżnił się z koryfeuszami swego stronnictwa i z dnia na dzień począł uczęszczać do kościoła, wdział barwę ortodoxyi, zerwawszy z liberalizmem stanowczo... Pierwszy on naówczas począł dowodzić potrzeby założenia pisma politycznego, czysto katolickiego, i starać się o środki dla zebrania na to wspólników.
Mówiono już o kilku możnych panach, którzy mu pomoc przyrzekli. Stary Grzegorz słyszał coś o tém, ale go to obchodziło mało.
Gdy Dydaś oznajmił, że p. Felix się na wieczór obiecywał, uśmiechnął się i, klucz zdejmując z kołka, na którym wisiał zawsze przy jego łóżku, rzekł do niego:
— Proszęż cię, przynieś butelkę starego węgrzyna i jednę francuzkiego, bo p. Felix pociągnąć lubi...
W istocie publicysta, wielce czynny i ruchawy, jadł i pił znakomicie...
Nie ściemniło się jeszcze, gdy wózek zatoczył się przed ganek, i mały, pulchny, rumiany, z wesołemi, bystremi oczkami, z dobrze wypielęgnowanym brzuszkiem, mężczyzna, wtoczył się hałaśliwie, gospodarza witając...
— Pana mojego dobrodzieja!... naszego kochanego konfederata! — tak go czasem żartobliwie zwano — zdróweczko, jak widzę, doskonałe, wyglądasz pan jak jabłuszko... Z nas żaden, jeśli jego wieku dożyje, takich rumieńców miéć nie będzie... Cóż gospodarka?
— Jako tako.
— To jeszcze świetnie! — odparł Felix — u nas wszyscy porujnowani, pan jeden się trzymasz...
Lubachowski się uśmiechał... Rozmowa, zagajona natychmiast, już się nie przerwała na chwilę. Felix tylko o sprawach ogółu mówił i był niemi przejęty... P. Grzegorz rad był się dowiedziéć, jak stały interesa krajowe.
— Widzisz pan i czytasz zapewne — mówił Felix — że się czyni, co tylko można. Stoimy mężnie na wyłomie, bronimy się; deputowani nasi świetne wygłaszają mowy, protestujemy przed Europą. Słabi i niemający po sobie nikogo, bo nawet katolicy niemieccy idą od naszych posłów niezależnie... walczymy... i przynajmniéj to zyskujemy, że mamy poszanowanie...
Stary milczał czas jakiś.
— Przypomina sobie pan Felix ostatnią naszę u Kurnatowskiego rozmowę?
Publicysta śmiać się zaczął.
— Cóż pan myśli, że ja byłem tak oszołomiony, żem pamięć utracił?
— Uchowaj Boże — rzekł Grzegorz — ale moje zdanie wagi niéma. Zapomniéć więc mogłeś... Mówiłem panu naonczas, że, najwyższy mając szacunek dla zacnych, wymownych posłów naszych, męztwu ich i wytrwaniu cześć oddając... ja... nie mogę jakoś pojąć, na co się to wszystko zdało, co wy tam czynicie w obronie narodowości...
— Jakto! — zakrzyknął p. Felix — pan nie widzi...
— Owszem, widzę — odparł Lubachowski — że my tradycyjnym sposobem zapisujemy veto! Manifestujemy się, protestujemy... drukujemy to po dziennikach, wysyłamy ludzi, aby te manifesta nasze do akt Europy zapisywali; ale... powiédz mi pan, na co się to zdało?... Mówiono w końcu o Polsce, urągając się temu zapisywaniu do akt manifestów, że płakać i manifestować się każdemu wolno...
— Więc cóż? — z oburzeniem niemal podchwycił Felix — cóż pan chcesz, abyśmy robili... gdy mamy ręce związane?...
— Nie wiem, co-by robić należało — wybąknął stary powoli — ale to wiem, że, co czynimy, żadnego nie przynosi owocu...
— Nie wiedziałem, że i pan jesteś pessymistą — odezwał się trochę zakłopotany Felix. — Cóż-by posłowie nasi robili w parlamentach, gdyby nie bronili sprawy własnéj?
— Ale ja od pana się chcę uczyć! — przerwał stary. — Przez lat wiele stoimy na tym wyłomie i nie widzę, żebyśmy co zyskali; owszem, prawa narodowości są coraz bardziéj ograniczone...
— No, ja panu powiem — zrywając się z krzesła żywo i podchodząc do starego, rzeki pan Felix — nie zrobiliśmy wiele, bo nie mamy, jak potrzeba, dziennikarstwa... Gwałtownie nam należy pomyśléć o politycznym, wielkim dzienniku, który-by był ściśle katolickim...
— Alboż nasze niemi nie są? — zapytał stary.
— Wszędzie z nich wieje liberalizm, z którego się oczyścić nie mogą — dodał Felix. — Ja panu otwarcie powiem... Gromadka ludzi pragnie dziennika, o którym mówię; łączymy się, akcyonaryusze przybywają. Oto jest lista ich; przybywam do pana, aby go między nas zaprosić.
Skłonił się p. Grzegorz grzecznie i, nie odpowiadając wprost, cmoknął.
— Ale bo to, mości dobrodzieju, te wasze dzienniki... ja, prawda, za stary jestem, aby może zrozumieć, lecz dzienniki... nie wiem, czy spełniają swój obowiązek...
Pan Felix, który się ze strony starego symplicyusza, jak go zwał, cienia najmniejszéj oppozycyi nie spodziewał, i choć go lubił i szanował, nie miał za godnego walki antagonistę, osłupiał...
— Co? eo? — zapytał zmieszany. — Zmiłuj się! cóż pan dziennikom naszym zarzucasz?
Pan Grzegorz łysinę pogładził; niebardzo mu się chciało wdawać w polemikę, a wieczerza była na stole.
— Chodźmy-no jeść — rzekł — potém o tém.
— Jeść, a nawet pić, ja od tego nie jestem — odparł wesoło p. Felix — ale nie przerywajmy rozmowy. Cóż pan naszym dziennikarzom zarzucasz?
— Najprzód, że częstokroć, ba, prawie zawsze, niepotrzebnie nieprzyjaciela drażnią, a powtóre... Wiem, że grom rzucisz na mnie, gdy to powiem, ale...
Zakłopotany widocznie, pogładził się znowu po głowie, bo miał to we zwyczaju.
— Ale poco to tam gadać!...
— Owszem, proszę! zaklinam, rżnij pan prawdę... — rzekł Felix, zakąsując po wódce.
— Toś, mospanie, mości dobrodzieju... — odezwał się stary, wahając jeszcze — to ni mniéj, ni więcéj, ino że sprawę naszę zdradzają.
Poskoczył pan Felix.
— Pan im to możesz zarzucić!
— Nie zabijaj, posłuchaj... — rzekł powoli pan Lubachowski, zawiązując serwetę pod brodą. — Nie chcą one tego czynić, nie wiedzą może, co czynią, ale w skutkach... jest to po prostu zdrada. Dzienniki wszystkie nasze słabe strony podnoszą i wskazują, tak, jakby uczyć chciały, gdzie ma nieprzyjaciel uderzyć: a uda się nam zyskać choć odrobinę, tak się chlubią maluczkiém zwycięztwem, że nam ono wkrótce musi być wydartém. Doskonale umieją pisać, milczéć wcale, a wedle mojego pojęcia, zmilczeć, odwrócić oczy nieprzyjaciela od tego, co nam groźne, nie mniejszą sztuką, jak pisanie. W ostatku, do czego się zdała nienawiść? płacąc nienawiścią, silnego się jątrzy, drażni, wyzywa, często zmusza do walki...
— Ho! ho! ho! — odezwał się pan Felix, wysłuchawszy. — Wiele-by o tém mówić potrzeba, co pan nam zarzucasz. Dziennika zadaniem: na jaw wyprowadzać wszystko i poddawać sądowi ogółu; milczéć się nie godzi... A co się tycze jątrzenia, któż to piérwszy dojada? kto wyzywa? nie my.
— Gdyby tak było — rzekł pan Grzegorz — czyż milczeniem nie skuteczniéj się często wojuje, niż słowem? Téj broni myśmy nigdy nawet ani spróbowali użyć...
Gość był, jak człowiek, który, stojąc na stanowisku i wyczekując zająca, nagle się z niedźwiedziem spotyka.
Tego rodzaju zarzutów nie słyszał nigdy i nie był przygotowany na ich odparcie. Westchnął jakoś boleśnie.
— Szanowny panie... — rzekł — gdyby się dziennik zakładał, wszakże kierować nim będziecie; przyjmiemy rady i skazówki i powodować się będziemy niemi. Co do metody postępowania i tego drażnienia niepotrzebnego, — choć my mniéj winni jesteśmy, niż Galileusze, — w istocie coś-by może się zmienić powinno... Zwrócę jednak uwagę Waszę na to, że właśnie w téj chwili na tém jedyném stanowisku, na którém nam, choć nieustannie karanym więzieniem i pieniężnemi sztrafami, poruszać się wolno, trzeba stanąć zbrojno i silnie, bo fraszka to, co dotąd nam groziło: gotują się wielkie na nas bicze... Wielka to dla nas cześć, iż raczą widziéć w narodowości polskiéj niebezpiecznego jakiegoś wroga, niepodobna odgadnąć, co nas właśnie teraz tak potężnymi i strasznymi czyni; ale to pewna, że ci nowe prześladowania i tępienia gotują.
Tu nieco odetchnął pan Felix i wypił duszkiem kieliszek, który stał przed nim.
— A pana nic nie doszło z Berlina? — zapytał.
— Mnie? — odparł pan Grzegorz — ale ja nie mam żadnych stosunków...
— Pan? — podchwycił gość — ależ to całemu światu wiadomo, że córka pańska wyszła za jednego z najczynniejszych urzędników, który wysoką zajmuje posadę.
— Ja z zięciem prawie się nie widuję — rzekł zakłopotany stary.
— A to właśnie źle! Pan-byś mógł z pomocą córki wywrzéć wpływ na niego.
Stary poruszył ramionami.
— Ja? wpływ miał-bym wywierać na Treubergera? — rzekł cicho. — Pozwól mi się z tego nie tłómaczyć nawet.
Pan Felix spostrzegł, że dotknął struny brzmiącéj boleśnie i zamilkł.
— O jakiém-że nowém mówiliście prześladowaniu? — spytał Lubachowski. — Małoż tego, cośmy doświadczali i doświadczamy?... Nie rozumiem...
— Któż to zrozumié? — rozśmiał się pan Felix. — Nie przybyło nam sił, nie możemy się pochwalić, niestety! aby te, jakie nam pozostały, lepiéj były zorganizowane....Siedzimy spokojnie, znosimy z pokorą... nagle znajdują nas do tego stopnia niebezpiecznymi i groźnymi państwu, iż się gotują nowe prawa, które wygnanie zapowiadają jednym, drugim nawet możność pobytu w Wielkopolsce odejmą.
— To są po prostu wymysły i baśnie — odpowiedział spokojnie pan Grzegorz. — To być nie może...
— Przekonasz się pan — dodał gość. — Wobec nowych gróźb, potrzeba nowych sił... dlatego dziennik...
— Dziennik się na to chyba przyda, w razie gdyby się to ziściło — przerwał stary — ażeby zaregestrował nasze klęski...
To mówiąc, westchnął, i jakby zapomniał, z kim spór wiódł, począł powoli:
— Jeżeli prześladowanie uchwaloném i postanowioném zostało, w dzisiejszych czasach, gdy znaczenie praw osłabło, a większa część ich jest narzędziem tylko... znajdzie się tysiące do prześladowania pobudek. W średnich wiekach, gdy chciano wytępić żydów, aby się zbogacić ich spuścizną, wymyślono na nich, że krwi chrześciańskiéj potrzebowali do swoich obrzędów. Za czasów rzymskich, na chrześcijan, aby ich tępić bezkarnie, kłamano, iż orgie rozpustne wyprawiali, że czcili ukrzyżowanego człowieka z głową oślą. Wszędzie i zawsze toż samo się dzieje, gdy namiętność owładnie ludźmi, a prawo bezsilne bronić ich nie może... Cóż więc na nas wymyślą?
— Nie wiem — odparł pan Felix — niedawno jeszcze powtarzano finis Poloniae, dowodzono, że niéma Polaków, że im nic nie należy... Teraz nagle widmo ich powstaje z groźbą, z bronią, ze spiskiem i najpotężniejszym państwom staje się niebezpieczném. Są to absurda, przeciwko którym należy oddziaływać logiką i krwią zimną. Nigdy dziennik potrzebniejszym nie był. Na czémże się oprzemy, jeśli nie na Kościele, na potędze katolicyzmu, który nam w pomoc przyjść będzie obowiązanym, jeśli staniemy pod jego chorągwią?...
Dziennikarz mówił długo i świetnie. Na słowach mu nie zbywało; reminiscencye wszystkich artykułów polemicznych, jakie w ciągu życia ogłaszał, przychodziły mu w pomoc.
Lubachowski siedział ze spuszczoną głową, wzdychał i zdawał się w myślach zatopionym. Spostrzegł się nareszcie pan Felix, iż wysilał się napróżno: i spytał, czy pan Lubachowski do założycieli dziennika należéć zechce...
— Posłuchaj pan — odparł stary po namyśle. — Jeżeli uznaną będzie potrzeba nowego organu, któréj ja nie widzę, jeżeli zażądacie, aby się każdy przyłożył do niego w miarę sił swoich, ja, ponieważ nic nie mam, oprócz trochy grosza, dam go wam. Ale ani sił, ani zasobów nie życzył-bym marnować, jeżeli potrzeby naglącéj niéma. Jakże podobna dziś nas niebezpiecznymi dla kogoś czynić i chciéć, aby wierzono w tak jawną potwarz?...
— Polityka państwa czasem wymaga podobnych przypuszczeń i zmyślań — rzekł Felix. — Mogę panu zaręczyć, że to, co mówię, nie jest wymysłem, ale istotną prawdą. Posłyszymy wkrótce z trybuny rzucone hasło do boju... a zobaczysz pan, jak je skwapliwie pochwyci patryotyzm niemiecki...
Wstali, za długo się zasiedziawszy przy wieczerzy, przy któréj nie było nikogo, oprócz Dydasia, ale ten się nie liczył. Był on starego ręką i sługą. Pan Feliks, dobrze sobie podchmieliwszy i podjadłszy, gdy powrócili do salonu, rozmaite począł prawić historye o stolicy, opisując jéj rozrost, upięknienia i rodzaj życia, jaki różne klasy społeczeństwa prowadziły.
— Mój dobrodzieju — przerwał mu Lubachowski kwaśno — wszystkie wielkie miasta, stolice, nagromadzenie ludzi masami, wyradzają to zepsucie obyczajów, które wy zdajecie się przypisywać jednemu Berlinowi. Nie jest tu ani gorzéj, ani lepiéj, jak w Paryżu i Londynie...
— Przepraszam pana — przerwał gwałtownie Felix — w wyższych klasach nigdzie niéma takiego zepsucia, jak tu, bo w innych krajach te wyższe klasy są wiekami wyrobioną, mającą tradycye, szanującą się i szanowaną arystokracyą, w ścisłém znaczeniu tego wyrazu: tu zaś tylko wojskowość ją stanowi i wojskowy obyczaj nadaje barwę ogólną. Nie chcę pana nudzić i męczyć opowiadaniami, ale nie jedno-by w panu podziwienie i zgrozę obudziło...
Stary milczał; mimowoli przyszła mu na pamięć Marynka, jéj smutek, coś w jéj życiu bolesnego, do czego się przyznać nie chciała... O Treubergerze nie wiedział nic. Marynka nie chwaliła się już jego przywiązaniem; wychowanie dzieci dowodziło, jak despotycznie rządził się w domu...
Pomimo nalegań pana Felixa, aby szanowny, kochany, słynący z ofiarności Lubachowski, pozwolił się zapisać na listę akcyonaryuszów, staruszek przyrzekł tylko warunkowo.
— Wszystko to są marzenia — rzekł w końcu. — Przepraszam za to, co ci powiem, panie Felixie, a z tobą i innym. Wszyscy jesteście małymi ludźmi, a zdaje się wam, że, głośno i wielkiemi słowy rozprawiając o polityce, urośniecie na olbrzymów... Nic-eście nowego nie wymyślili, a nasze położenie nowe jest, jakiego w historyi nie mamy przykładu. Nam nie słów potrzeba, nie mów, nie artykułów dziennikarskich, ale czynów...
— Są to ogólniki — rzekł obrażony Felix. — Programat powinien być oznaczony ściśle.
Pan Grzegorz się poruszył.
— W dwóch słowach go panu powiem! — zawołał. — Niech każdy robi to, co ma pod nosem, niech się stara być poczciwym i pracowitym, a najlepiéj tém się przysłuży ojczyźnie.
Wyjechał na ostatek pan Felix, a po odjeździe jego, pan Grzegorz długo nie mógł się uspokoić, w przekonaniu, że straszono go, aby wyłudzić ofiarę zbyteczną. Dydaś, żwawę chłopię, w którym rany od kul i pałaszów nie ostudziły serca, pozostawszy sam ze staruszkiem przy obiedzie, gdy na dziennikarzy w ogóle, a szczególniéj na Felixa użalać się zaczął, rzekł łagodnie i z pokorą:
— Może być, że pan Felix przesadza, ale coś być musi w tém... prawdą, bo i mnie już powiadano w Poznaniu, że się coś gotuje.
— Ale cóż u licha może się gotować? chyba rzeź niewiniątek! — zawołał zniecierpliwiony starzec. — Wszystkie środki przeciwko nam wyczerpano. poznoszono prawa, potworzono wyjątkowe... jesteśmy wywołańcami...
— Ja tam nie wiem, proszę kochanego pana, co to być może; — odparł Dydaś — ale dalipan, coś jest... Ludzie to czuja w powietrzu...
Grzegorz ramionami rzucił.
— Jedź-że jutro do Poznania — rzekł — i nasłuchaj się. Nie lubię być pod obuchem jakiegoś nieokreślonego niebezpieczeństwa.
Dydaś, który miał z czasów swoich orężnych przyjaciół i znajomych dobrych w Poznaniu a niekiedy rad był odetchnąć i zobaczyć się z nimi, skorzystał ochotnie z przyzwolenia i pojechał.
Nie było go aż trzy dni i już stary zaczynał go o płochość obwiniać i o skłonność do próżniactwa, gdy się zjawił z posępną miną.
Pan Grzegorz mu tchnąć nie dał, zarzucając pytaniami:
— Cóż tam mówią? co słychać?
— Kubek w kubek — rzekł Dydaś — to, co tu rozpowiadał pan Felix, alem dotarł do mojego pułkownika, do redakcyi.
Tu Dydaś głos zniżył, jakby się podsłuchania obawiał.
— Prawo nowe się ma przeciwko nam gotować, to pewna — dodał — chcą Księztwo i Prusy Zachodnie oczyścić z Polaków, a Niemcami zaludnić.
Grzegorz aż się rzucił.
— Brednie! — zawołał. — W dziewiętnastym wieku takie experymenta się nie udają.
Dydaś, nie zważając, kończył:
— Nie wiem, cośmy zgrzeszyli, ale straszny hałas przeciwko nam, tak jak gdybyśmy mieli jakie parękroć sto tysięcy wojska. Co się gdzie złego stanie, przypisują Polakom: oni mają spiskować, waśnić między sobą państwa, podkopywać rządy... ich widmo ukazują wszędzie... Słowo w słowo, jak to opowiadają, iż dawniéj było z żydami...
— Przecież coś się stać musiało, co dało pobudkę? — przerwał p. Grzegorz — słyszałeś o jakim nowym spisku? powtarzają jakie nazwisko?
— Nie — rozśmiał się Dydaś — ale dosyć na tém, że Polacy ich nie kochają, przez to samo są podejrzanymi, więc huź! ha! na nich wszelkiemi sposobami, i radzi-by jednym miotły zamachem przerzucić nas do Ameryki...
— Brednie! — powtórzył Grzegorz — jeżeli to tylko przywiozłeś z Poznania, nie było po co jeździć.
Przez cały wieczór wymęczywszy tém Dydasia i siebie, stary szlachcic splunął, przeżegnał się, i rzekł:
— Dość! ani słowa o tém, do roboty! Głowy sobie zaprzątać nie warto.


Cały niemal dwór pana Lubachowskiego składał się z ludzi, których on za sobą pościągał z Królestwa, mając do nich słabość i przenosząc ich nad Wielkopolan.
Klucznicą była sześćdziesięcio-letnia panna Żabska, za młodu z Litwy przesiedlona do Królestwa, z reputacyą umiejętności szczególnéj obchodzenia się z wędliną, gospodyni doskonała, ale dla siebie niesłychanie skąpa. Przymiotem jéj i cechą charakteru była również, do ostatniego krańca posunięta, pobożność. Niestrudzona, czynna, całe kobiece gospodarstwo i ogrody warzywne miała pod zarządem swoim.
Dydaś, którego ona starała się po macierzyńsku na drodze religijnéj utrzymywać, aby z niéj nie zbaczał, zastępował ekonoma, rządcę i pisarza.
Wreszcie oficyalistą, którego obowiązki ściśle nie były określone, a służył chętnie i gorliwie do wszystkiego, był Bartek Chodzibój, sierota, syn chłopa z dóbr książęcych, wychowaniec p. Grzegorza. Ten wszystko mu był winien, ale téż życie był-by dał za niego.
Chodzibój, przybywszy tu jeszcze kawalerem, ożenił się z chłopską córką ubogiego zagrodnika, wychowaną we dworze, piękną i więcéj niż pojętną, bo nad stan i wiek swój rozbudzoną i rozumną.
Pan Grzegorz, w początkach, wychowańcowi żenić się nie dawał; dopiéro zobaczywszy dziewczę i przekonawszy się, że Chodzibój na świecie drugiéj takiéj nie znajdzie, pobłogosławił młodéj parze. Krzysia teraz umiała sobie pozyskać względy i starego pana, który ją lubił bardzo, i panny Żabskiéj, i całego dworu. Chodzibojowa w swoim rodzaju była istotą oryginalną... Spełniała swe obowiązki gospodyni, wymagające ręcznéj pracy, często najgrubszéj, z zapałem i gorączką, a pomimo to, ciekawą była nauki i książek, i tego co w świecie się działo, tak, że ją od czytania oderwać było trudno.
Wyśmiewano ją z tego, ale i ona śmiała się, a nie myślała poprawić. Co na tym młodym a świeżym umyśle nauka, nieporządnie chwytana, połykana, nagromadzona bezładnie, wyrobić mogła, trudno określić. Łakomstwo wiadomości nie dawało jéj nic doprowadzić do końca, miała więc w głowie po trosze wszystkiego i tylko osobliwym darem przeczuwania prawdy trafiała na nią. Gdy się z niéj wyśmiewano, odpowiadała:
— Ale, proszę ja pana, niechaj mąż poświadczy, czy ja sama ziela nie siekam, w ogrodzie nie pielę, do krów nie chodzę, chleba nie mieszę; a jeśli sobie co poczytam, żebym duszę nakarmiła... co to komu szkodzi?
W istocie mężowi tylko było markotno, bo daleko od niego miała więcéj, nie bardzo jéj i jemu potrzebnych, wiadomostek. Żabska nad tém tylko czuwała, ażeby ta ciekawość, która jest, jak wiadomo, piérwszym gradusem do piekła, (Krzysi głowy nie przewróciła), ale była ona pobożną, jak prawdziwe dziecię ludu... Kochała Boga całą duszą.
Mała ta gromadka ludzi, otaczających pana Grzegorza, trzymała się w zgodzie i była jakby jedną rodziną... Nigdy najmniejszy spór nie zakłócił jéj świętego pokoju. Wszyscy służyli, wyprzedzając się, staremu panu, który téż miłował ich, jak dzieci.
Żabska, niegdyś wykołysawszy pannę Marynkę, do niéj była najczuléj przywiązaną, i gdy Niemiec ją porwał i uprowadził, nie mogła się pocieszyć po jéj stracie, a Niemców, pomimo pobożności, znienawidziła. Ks. proboszcz Krostek, do którego należała Lubachówka, bywając często u pana Grzegorza, bo grywali z sobą w maryasza o zdrowaśki, groził jéj za tę niechęć ku Niemcom długą, co najmniéj, karą czyścową, lecz i groza nie pomogła.
— Niech mnie Pan Bóg sądzi — odpowiadała — czy ja im przebaczyć mogę!
Jedna Żabska miewała czasami wiadomości od swéj... panienki, bo ją podziś dzień tak nazywała. Ale nie zawsze niemi nawet z ojcem się dzieliła.
W czasie bytności ostatniéj, długie godziny spędzały z sobą i wychodziły z oczyma zapłakanemi, a pan Grzegorz próżno usiłował zgadnąć, co je tak trapiło. We dworze nikt sekretów nie miał, i gdy pan Felix nastraszył gospodarza, a ten wysłał Dydasia na zwiady, wiedziała o tém pani Żabska. Zdumiał się odjeżdżający, że się jego wyprawie ani sprzeciwiała, ani jéj się zdziwiła. Zdawało się, że już w części musiała być uprzedzoną.
— Jegomości dziw, że Niemiec nowe sekowanie na nas wymyślił — rzekła — a toć ich natura drugich męczyć, wypychać i miejsce sobie przywłaszczać, które Bóg dla wszystkich stworzył. W zgodzie z nimi żyć nie potrafi nikt, choćby jak chciał...
I, mrucząc tak, odeszła do swojego gospodarstwa. Za powrotem pytała Dydaka, pokiwała głową, i skonkludowała:
— Gotujcie się zawczasu, bo że kaszy nawarzą, to nawarzą.
Jednego dnia, gdy się najmniéj spodziewano odwiedzin pani Treubergerowéj, która latami niekiedy nie bywała u ojca, zjawiła się niespodzianie.
Pana Grzegorza, który o kiju poszedł do gospodarstwa, w domu nie było: nadbiegła Żabska i przestraszyła się, ujrzawszy swą panią, tak była zmienioną, mizerną i wybladłą.
Rozpłakała się, ściskając Żabską, i w ganku ją wodą trzeźwić musiano. Miała czas jednak przyjść do siebie, nim ojciec, po którego posłano, przybył uradowany do domu.
Ale i z nim powitanie łzawém było. Przyjazd córki, niezapowiedziany wcześnie, w porze, w któréj ona najmniéj się od domu oddalać mogła, jeżeli nie nastraszył pana Grzegorza, zdziwił go i zaniepokoił.
Wielka lat liczba dzieliła tę chwile od czasu, w którym opuściła ojca i ten dwór ubogi. Marynka była dziś niewiastą poważną, któréj młodości zaledwie pozostały ślady. Spojrzawszy na nią, jéj strój, twarz, wyraz smutny całéj postaci i oblicza, trudno było odgadnąć, że pomiędzy tym starcem w kapocie, z twarzą ogorzałą i pomarszczoną, a nią było jakiekolwiek pokrewieństwo. Któżby się ojca téj pani, zdającéj się należéć do najarystokratyczniejszego świata, domyślił w prostym człowieku, który wyglądał raczéj na jéj sługę?
Pani Treubergerowa w towarzystwie, do którego się zastosowywać musiała, nabrała smaku, zmuszoną została do występowania z elegancyą i wytwornością. Każdy jéj ruch, krok, wejrzenie, oznaczone były rozwagą, staraniem o pokazanie się właściwe stanowi, ale zarazem starło się z niéj, co było polskiego, szczerego i otwartego. Była to kobieta, reprezentująca dom, męża, stanowisko pewne, zmuszona grać jakąś rolę i do niej nawykła.
W twarzy, któréj uśmiech swobodny był obcym, odcisnęła się tęsknota i niepohamowany smutek. Taką Marynkę widywał ojciec od czasu, gdy była szczęśliwą, ale nigdy więcéj podrażnionéj, gwałtowniéj wzruszonéj, nie widział. Dawniéj zmuszała się do kłamania humoru i pokrywania smutku; teraz jakby zrzuciła maskę, stała przed nim niemal męczennicą... i krzyk tylko boleści a łkanie i łzy tłumiła w sobie.
Stary Lubachowski, który się zawsze z nią, choć zniemczałych, wnuków spodziewał, westchnął, widząc, że żadnego nie przywiozła z sobą.
Zapytał ją o męża. Kazała na odpowiedź czekać długo.
— On nigdy jednéj chwili nie ma dla siebie — rzekła z westchnieniem — nie ma jéj dla dzieci, dla mnie... cóż dopiéro na podróż?...
I, nie dokończywszy, zwróciła się ku domowi, do którego weszli.
Tu od piérwszych lat nic się nie zmieniło, nic z miejsca nawet nie poruszyło. Stanęła w niemém podziwieniu, a łzami nabrzmiały powieki.
W kącie zasunięty, nieotwierany od dawna, stał fortepian wiedeński, który ojciec chciał sobie zachować. Tyle pamiątek z nim się łączyło, że biedna kobieta wybuchnęła płaczem. Swobodne jéj lata młode stanęły przed nią.
Stary ojciec nie dał się jéj rozrzewniać długo.
— Dziecko moje... — rzekł — siadaj, rozgość się, potrzebujesz spoczynku...
— Niestety — szepnęła, jakby mimowolnie — nie dla spoczynku przybyłam do ciebie... Potrzebuję przed tobą wylać całą duszę moję... dłużéjbym tego nie mogła kryć przed tobą... Ojcze, kochany ojcze!... jestem straszliwie nieszczęśliwą!...
Ojciec, choć serce jego oddawna przeczuwało to, z czém ona mu się zwierzyć miała, ręce załamał, jak piorunem uderzony. Wiedział, że już szczęśliwą nie była, ale nie przypuszczał, ażeby niedola z niéj mogła wydobyć ten krzyk boleści.
— Marynko moja!... — zawołał.
— Ja już twoją nie jestem... podchwyciła z gorączkowém uniesieniem — cała... jestem tam, niewolnicą... któréj zakładnikami są dzieci. Dzieci... dzieci moje, w których ja własnéj krwi nie poznaję!...
Płacz przerwał jéj, ale po chwili łzy otarła żywo. Twarz blada zapłonęła ogniem wewnętrznym.
— Dopóki-m ja tylko cierpiała... i one — dodała — dopóki skarga była tylko próżném skomleniem słabego ducha... pocóż ja miałam zatruwać ci nią życie?... ale teraz...
Lubachowski ze strachu szeptał jakąś modlitwę. Rzuciła wejrzenie na biednego starca, ulitowała mu się, poczęła go ściskać i okazywać po sobie rodzące się męztwo.
— Siadaj, kochany ojcze... — rzekła — potrzeba się naradzić, otrząsnąć z tego biernego posłuszeństwa, które już dziś byłoby zapomnieniem najświętszych obowiązków. Mam je względem ciebie, względem dzieci i siebie saméj... Pamiętasz — poczęła, zmuszając się do spokojnego tłómaczenia — gdym wychodziła za mąż za Roberta... Szłam za niego z wiarą w jego serce, w szlachetność charakteru, w przywiązanie do mnie... Nie mogę powiedziéć, abym się zawiodła, alem nie znała świata i położenia jego. Robert był urzędnikiem, sługą... tych, których niechęć ku nam znaliśmy od dawna, a dla których ty zawsze namawiałeś do zgody, kazałeś ich kochać. Posłuchaj, dziś wszystko wyznać ci mogę... Porwano mnie od ciebie, pojechałam bez obawy, pełna zaufania w moim Robercie, nie wiedząc jeszcze, że w nim miłość ku mnie mogła być uczuciem, niezwiązaném z innemi, jakby rozrywką i zabawką chwil wolnych, po-za poważném zadaniem życia... Wiedziałam o tém, że ojciec jego i matka, rodzeństwo, wszyscy, byli najmocniéj ożenieniu ze mną, dlatego tylko, że byłam Polką, przeciwni. Już w drodze Robert zaklinał mnie, abym o tém i w ogóle o polskich rzeczach jak najmniéj wspominała, a starała się zastosować do ich obyczajów niemieckich. Wymógł nawet to na mnie, że dla starszych krewnych, którym moje pochodzenie zatajono, będę się tylko przyznawać do rodziny z niemieckich prowincyi nadbałtyckich. Przykrém mi to było, ale czegóż-bym nie zrobiła dla niego, który poświecił mi zgodę z ojcem, przebłagał matkę, trwał w oporze i ledwie wymógł ich zgodę... Przybycie do domu rodziców było chwilą straszną dla mnie, alem miała jeszcze całe siły młodości i przywiązania do Roberta... Ojciec przywitał mnie sucho i zimno, jak człowiek, zmuszony poddać się niemiłéj konieczności; matka dumnie i prawie groźno. Ledwieśmy mieli czas kilka słów zamienić, gdy niecierpliwa stara, która na to przyjęcie wystąpiła pysznie, w klejnotach kosztownych, atłasach i koronkach, wzięła mnie do swego gabinetu...
— Ledwieśmy usiadły, gdy poczęła:
„Proszę mi moję otwartość — rzekła — wziąć za dowód życzliwości; chcę, abyśmy się nie łudziły wzajemnie; powiem, czego mam prawo wymagać od niéj... Sprzeciwiałam się małżeństwu Roberta, bo nie wierzę, aby takie mieszane związki szczęście przynieść mogły, ale kocham Roberta i oprzéć mu się nie mogłam. Powinnaś się czuć szczęśliwą i dumną z tego przyjęcia w niemieckim domu i serce swe oderwać od polskich marzeń, a starać się stać naszą córką i Niemką... My tu nie znamy i nie chcemy znać Polski... ani w was Polki... Wnuków moich, gdy ich Bóg da, inaczéj, jak po niemiecku, wychować nie pozwolę; żaden z nich słowa jednego w tym waszym dyalekcie wstrętliwym nie powinien umiéć. Rozumiész mnie...“
— Zamilkła, chwilę czekając odpowiedzi, na którą mi się zdobyć było niepodobna.
„Jesteś katoliczką — dodała — nie chciałaś dla Roberta zmienić wiary. Ja się do sumienia waszego mieszać nie chcę, ale wnuki moje będą tego, co ja, wyznania. Nie życzę téż sobie, aby dom nasz miał być przytułkiem jéj ziomków, których my znać nie chcemy... W domu, bardzo proszę, aby mi nic nie przypominało jéj pochodzenia...“
— Mówiła, a ja począwszy od łez, które na niéj najmniejszego nie zrobiły wrażenia, przeszłam do oburzenia, chciałam porwać się i zaprotestować... Stara musiała to poznać z méj twarzy, przeczuć i, nie dając mi się odezwać, przeciągnęła swe dowodzenia i nalegania, a zakończyła, powtarzając:
„Chciałam ci to powiedziéć; nie jest w moim obyczaju sprzeczać się, dowodzić, przekonywać — objawiam wolą moję... i spodziewam się zastosowania do niéj. Proszę rozważyć konsekwencye oppozycyi wszelkiéj. Skandalów nie znoszę. Robert mi zaręczył jéj posłuszeństwo... rachuję na nie.“
— Widziała po mnie, że choć słowo chciałam rzucić przeciwko temu wyrokowi, i potrafiła go uniknąć. Nie uściskała mnie, nie złagodziła niczém danych rozkazów i zmusiła z sobą powrócić na pokoje, w których cała rodzina, blizka i dalsza, była zgromadzoną. Wieczór był weselny, ale ani kropli w nim wesela... Otaczano mnie i przypatrywano się, pytano, lecz z widoczną jakąś niechęcią, i nikt nie osłodził tych chwil piérwszych... Ojciec ani się już zbliżał, a matka, zadając mi pytania, sama na nie odpowiadała, wskazując, jakiéjby sobie życzyła odpowiedzi. Z przykrością nawet znalazła zmienionym Roberta, który, powierzywszy mnie kuzynce Bercie, niemłodéj pannie, sam dokładał usilności, aby łaskawych swych gości zabawić. Kuzynka Berta, dla rozerwania mnie, nic lepszego nie znalazła nad książki z obrazkami, zielnik, ułożony przez nią, a na ostatku — nomenklaturę nieznanéj mi rodziny. Kuzynka Berta była najdokładniéj uwiadomioną, ile kto z krewnych miał dochodu, jakim obracał kapitałem, jakie na nim długi ciężyły, ile która z panien mogła miéć posagu i t. p. Strona ta finansowa stanowiła najważniejszą część informacyi. Milczałam, mówiąc mało, i pytano mnie dyskretnie, obawiając się, abym się z czém niepotrzebném nie wygadała. Nie odetchnęłam po przedłużoném tém przyjęciu, które się skończyło wieczerzą i szampanem, a po nim ponczem, aż gdyśmy z Robertem siedli do powozu i odjechali do naszego mieszkania. Chciałam mu się poskarżyć, żądać od niego pociechy; ale zaklął mnie, abym mu i sobie szczęścia nie zatruwała, dowodząc, że to są rzeczy uboczne, oddzielne, proces życia powszedniego, jak się wyrażał, z którym obyć się i przejednać było koniecznością. Zamykał mi usta, gdym się uskarżać chciała, i — dosyć dziwnie dla mnie — gdy ja mówiłam o najważniejszych życia zadaniach, on mnie zagadywał teatrem, galeryami, zabawami i wesołemi wiadomostkami o stolicy. Zmusiłam go niejako do krótkiego rozmówienia się o tém, co mi najstraszliwiéj na sercu ciążyło.
— Kochany Robercie — rzekłam — obiecałeś mi, że ani w rzeczach wiary, ani w mojém przywiązaniu do ojca, rodziny i narodu, nie będziesz mi stał na przeszkodzie. Matka twoja nie chce we mnie znać Polki... gdybym chciała dla ciebie tę najboleśniejszą uczynić ofiarę: ojczyzny się wyrzec dla ciebie — nie potrafię...
„Ale, kochana moja Marynko — przerwał mi — ja ci Polką ani katoliczką być nie bronię... nie wymagaj nawzajem ode mnie, abym ja stał się Polakiem. Widzisz, jaki u nas w domu patryotyczny panuje nastrój, jakie są uprzedzenia przeciwko ziomkom twoim; nie potrzeba drażnić, musimy unikać wszelkiéj wzmianki. Z czasem złagodzą się wzajemne niechęci... znajdzie się sposób przejednania, potrzeba miéć cierpliwość.“
— Takie były mojego życia małżeńskiego początki, które zwiastowały, co mnie czekało w przyszłości. Robert, przekonałam się o tém późniéj, potrzebował we mnie żony, która-by go rozrywać umiała, przyniosła mu zapomnienie ciężkich życia zadań. Widząc, jak był obarczony pracą, kochając go, o ile sił, poświęciłam się dla niego... i byłam tak szczęśliwą, żem go widywała wesołym. Obarczony był pracą niesłychaną w ministeryum spraw wewnętrznych; dla znajomości nader głębokiéj języków żyjących, stosunków politycznych z mocarstwami obcemi, chwytano go do ministeryum spraw zagranicznych, posyłano często w jakichś tajemnych sprawach... Ja prawie nigdy nie mogłam nawet wiedziéć, kiedy wyjeżdżał i kiedy miał powrócić. Brat stryjeczny, jak on urzędnik, niegdyś konsul w jedném z miast portowych we Francyi, zastępował go przy mnie, jako wice-gospodarz domu. Był to człowiek oczytany, miły, niepospolitych talentów, ale ateusz i sceptyk... co mi przykrość czyniło, bo tych przekonań w sobie nie umiał ukryć... Pociechy mi nie przynosił żadnéj bo przeciwko Polsce miał téż same wstręty i obrzydzenia, które w całém towarzystwie niemieckiém spotykałam. Nie trafiło mi się prawie znaleźć człowieka, co-by ją znał gruntowniéj i chciał się zbliżyć, aby poznać. Jedni mieli płochy entuzyazm dla heroicznéj Polski, wymarzonéj przez siebie: drudzy nienawiść i pogardę dla starego obrazu, stworzonego bez najmniejszéj krytyki. Gdym próbowała najgrubsze prostować błędy, zamykano mi usta. Dla nich Polska była tą ośmieszoną, o któréj śpiewał w złym humorze H. Heine. Mówić z nimi o tém nie było podobna, jam jednak próbowała oświecić go, dawać książki, które czasem przebiegał; ale zbyt wiele mu brakło wstępnych wiadomości, aby to prowadziło do zmiany wyobrażeń. W domu, jakby hasło, wydane raz na zawsze, broniło Polską się zajmować. Nadszedł dla mnie dzień szczęścia, gdym miała zostać matką. Oczekiwałam na niego z upragnieniem. Wyobrażałam sobie, że w dzieciach, choć potajemnie, zaszczepię miłość kraju, języka, wszystkiego co polskie, i skłonię je do przechowywania tego skarbu, osłoniętego tajemnicą. Ale, zdaje się, że mnie odgadnięto, i matka zawczasu przedsięwzięła wszelkie środki ostrożności, aby ode mnie do mego dziecięcia nic przejść nie mogło, niekontrolowanego przez nią. Jak tylko dziecię mówić zaczęło, podwojono czuwanie, podjęła się go surowa babka, i nie było sposobu w synach obudzić miłości do tego, co ja kochałam. Serce mi się krajało, gdym je widziała zawczasu poprzebierane w pikelhauby, z chorągiewkami czarno-białemi w rączkach. Były to dla mnie istotnie chorągwie i symbole żałoby i śmierci.
„Dzieciom, z obawy wpływu, nie dano pozostać ze mną; oddano je niedorosłe do instytutów, przysposabiających do służby wojskowéj. Taka była wola dziada i babki.
„Pochodzący z rodziny kupieckiéj, niedawno uszlachceni, Treubergerowie szlachectwo swe świeże chcieli służbą ugruntować i wzmocnić. W tém wszystkiem, co się tyczyło dzieci, ja, matka, nie miałam głosu, nie chciano mnie słuchać, nie dawano powiedziéć słowa.
„Jedynym przymiotem, który w oczach ich nadawał mi pewną cenę, było moje wychowanie w domu książęcym i znajomość tych form towarzyskich, z któremi oni byli nieoswojeni. Pochlebiało im to, żem umiała dom Roberta postawić na takiéj stopie, uczynić tak przyjemnym i tak przyzwoitym, iż do niego osoby wyższych sfer, członkowie ambasad obcych, garnęli się chętnie.
„Matka nawet, gdy szło o przyjęcia, o znajdowanie się na publicznych zabawach u dworu, pytała mnie o rady i szła za niemi. Lecz małą z tego korzyść mogłam wyciągnąć dla siebie...
„Jednakże ten rodzaj szacunku i uznania, jakim mnie zaszczycali obcy, trochę oddziałał na swoich. Stary Treuberger, jego żona, kuzynowie i kuzynki, w wielu rzeczach uważali mnie za wyrocznią. Tylko, gdym się ośmieliła wspomnieć Polskę, napomknąć o kraju naszym, natychmiast odwracano rozmowę.
Robert spodziewał się, że z czasem, gdy przerwie moje stosunki z tobą, z naszymi znajomymi i przyjaciołmi, zmienią się i ostygną moje uczucia. Omylił się na tém, bom kupowała książki, prenumerowała pisma, ale musiałam ukrywać się z niemi.
„Walka cicha a nieustająca trwała ciągle z tego powodu między nami. Nie mogli mi jednak wzbronić ani jeżdżenia i chodzenia do kościoła, ani modlenia się. Tylko przystęp duchownym katolickim do mojego domu, który starałam się ułatwić, tak był zręcznie hamowany, żem nigdy zapewnić go im nie mogła.
„Ze zgrozą spostrzegłam w dorastających chłopakach takie przekonania i wiadomości o Polsce, które były najczarniejszą przeciw niéj potwarzą. Starszy, parę razy posprzeczawszy się ze mną, poszedł do ojca na rozsądzenie sprawy, zdradził mnie mimowolnie i stał się przyczyną wielkich nieprzyjemności i wyśmiewek. Nieraz przychodziło między Robertem i mną do żywych sprzeczek, które mojemi kończyły się łzami...“
Stary Lubachowski, słuchając, począł jęczéć.
— O! nieszczęśliwa godzina — zawołał — gdym ja ci pozwolił wyjść za niego... Jam, prawda, tak wielkiego zła nie przewidywał, ale...
— Ale jam naówczas była zaślepioną... — dodała Marynka — i jam sama winna, bo pytałam tylko mojego serca...
— Ja, późniéj zobaczywszy twojego starszego, którego mi odkradano długo, wszystko zrozumiałem, ale już było za późno... Można-ż dziś co robić jeszcze?...
— A!... synowie moi... synowie dla mnie i kraju są straceni!... — westchnęła Treubergerowa. — W młodszym może jest iskierka, rzucona przezemnie, którą ja starać się będę rozdmuchać, ale starszy jest Niemcem zagorzałym... Daj Boże, abym Juliana nawróciła... Nie idzie mi dziś o nich, mój kochany ojcze: przybyłam do ciebie z ostrzeżeniem, z oznajmieniem, z przestrogą... Zabiera się na jakieś straszliwe prześladowanie nowe... Mówią o wygnaniu mas całych, aby miejsce opróżnić dla kolonistów niemieckich... o wypędzeniu nawet posiadaczy majątków, niemających tu praw obywatelskich... których w ostatnich latach nikomu prawie nie udzielano...
Stary Grzegorz słuchał spokojnie; widać było z jego twarzy, iż wiadomościom, przez córkę przywiezionym, nie wierzył.
— Moje dziecko... — odezwał się — straszono mnie już podobnemi słuchami, ale to są wymysły ludzi trwożliwego ducha. Jest pewna granica, któréj nie przechodzi nikt. Zkąd-że powód do takiéj pomsty?..! Nie zrobiliśmy nic złego...
— A!... ojcze kochany... największa to, że żyjemy, że przy każdéj zręczności pochodzenie nasze poświadczamy, żeśmy dotąd nie dali się wynarodowić i zniszczyć... — mówiła pani Treuhergerowa. — Niezmiernie to rzadkie przykłady są, ale mi się w domu naszym trafiło spotykać z Polakami, których nazwisko i dodany do niego herb, jako przydomek, jawnie świadczyły o pochodzeniu, a którzy na zapytanie moje... odpowiadali, że są Prusacy... Jednego takiego oficera od inżynierów, zacnéj bardzo u nas rodziny, gdym zagadnęła i odpowiedź taką otrzymała, odezwałam się do niego z uśmiechem, że wprawdzie pruskim jest poddanym, ale — Polakiem.
— „Nie — rzekł mi zimno — ja się nim nie czuję. Wprawdzie rodzina moja z kraju tego pochodni, ale ja Prusakiem jestem. Języka nawet nie umiem. Matka moja była Niemką...
— Zarumieniłam się, słuchając go, i odeszłam, nie zwracając się już do niego, chociaż miałam wielką ochotę poradzić mu, aby zmienił nazwisko.
— I ja tu takich zaprzańców spotykałem... — westchnął Lubachowski — ale wracajmy do najważniejszego. Cóż oni myślą zrobić z nami?...
— Od męża nic się dowiedziéć nie mogłam... tają to przedemną... — odparła Marynka. — Z brata jego tylko wybadałam, że istotnie tworzą jakieś plany, że pracują nad niemi i poddadzą je parlamentowi... Wszystkich, którzy są osiedli w Prusach, a praw obywatelstwa nie mają, chcą wygnać!...
— Gdzież znowu kto widział co podobnego?... — krzyknął z oburzeniem stary. — Są przecież kupcy, posiadacze fabryk i ziemi, od lat wielu samą dawnością zamieszkania zabezpieczeni. Interes własny Niemców takiego radykalnego środka nie dopuści. Zaszkodziliby sobie na kieszeni, a ten wzgląd u nich przed innemi idzie...
— Powtarzani wam, ojcze kochany, że zapowiedź tych środków nie jest czczym domysłem. Niezawodnie się coś układa i knuje. Gniewa ich to, że wybieramy posłów, że ich zawsze kilkunastu wnosi głos w obronie narodowości...
— Ale uspokój się, uspokój... — odezwał się pan Grzegorz — ja ci powiadam, że gdyby nawet coś podobnego zamierzali, w wykonaniu okaże się to niepodobieństwem.
— Daj Boże!!.. — rzekła, spoglądając ojcu w oczy, Marynka — ale ty sam, ojcze, masz te prawa obywatelstwa?
— Nigdym się nie starał o nie... — odparł spokojnie pan Grzegorz. — Przez tyle lat nikt mnie nie spytał... Mam kawałek ziemi, który mi daje prawo...
— Ojcze!... na twoje stare lata — przerwała córka — ostrożnym być powinieneś abyś nie miał kłopotu i niepokoju...
Lubachowski ręką zamachnął.
— A! co mi tam prawisz!... — rozśmiał się. — Będzie na to czas, gdy coś pewniejszego się dowiemy. Zresztą, twój mąż...
Ściągnęły się brwi biednéj pani Robertowéj.
— Mój mąż — odpowiedziała, spuszczając oczy — doprawdy nie wiem, czy na niego rachować możemy. Wiem że się niezmiernie lęka, aby go nieposądzono o folgowanie Polakom, wiedząc że jest żonaty z Polką. Obawiam się, aby, jeżeli mu powierzą wykonanie nowych uchwał, nie był skłonnym do nazbyt wielkiéj surowości...
Bystro popatrzał na córkę pan Grzegorz.
— Nie mogę tego przypuścić — odparł. — Jestem tu z urzędnikami i moimi sąsiadami Niemcami w dobrych stosunkach; któżby mnie chciał wskazywać i narażać na...
Nic dokończył Lubachowski.
— Zapomniałeś, kochany ojcze — dołożyła pani Robertowa — o poczciwym Frejerze i Brausem... Wszakże są podobno w sąsiedztwie zawsze?
— Niestety, przypomniałaś mi ich w porę — odrzekł pan Grzegorz. — Skorzystam z téj sposobności i będę prosił o protekcyą. Frejer mi nie daje pokoju, a Brause, gdyby mógł, utopił-by mię w łyżce wody... Wszelkiemi możliwemi sposobami starałem się pojednać z Frejerem, ale mu źle idą interesa... rachuje może na to, że się na mnie odrobi... Sekuje mnie ciągle... a Brause... nie lepszy... Nie zwykłem ludzi czernić, ale to zakała jest... i od niego się wszystkiego spodziewać można... O! to ptaszek!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.