Czahary/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czahary
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI

Pociąg przychodził o północy. Już od przedostatniej stacji Motold stał w oknie wagonu i wdychał wilgotne, wonne, wiosenne powietrze. Zdawało mu się, że ten ostatni kurs nigdy się nie skończy, czuł w sobie niepokój, drżenie, niecierpliwość i ogromną żądzę ciszy rodzinnych strop, których płaski, smętny obraz widział w oknie i wydawał mu się piękniejszy, jak cuda świata, których tyle widział.
Nareszcie gwizd astmatycznej lokomotywy, błysk latarni, dzwonek i na peronie, dość pustym, w noc szabasu, uśmiechnięta twarz Kasjana. Już był na stopniu wagonu, już się witał, już chwytał walizkę, recytując:
— Czółno jest, jak ptaszka lotne, a chłopcy do wioseł najsprawniejsze. Poprzysięgli, że pana na dziesiątą godzinę dostawimy. I jedzenie w czółnie jest i wódka. Dobra panu gościna, radzi czekają!
Jeszcze chwilka zgiełku na dworcu, turkotu dorożki po okropnym bruku miasteczka i oto u stóp Motolda roztoczyła się srebrna od miesiąca bezbrzeżna toń wód wiosennych, w morze rozlanych.
Dwaj wioślarze powitali swego «grafa», jak średniowiecznego suwerena wasale, ziemię w pokłonie zamiatając długiemi włosami. Łódź odbiła bez szelestu, wpadła w ścieżynę od księżyca idącą i płynęli w tej drodze, do nieba. Cisza wielka, jak te wody i niebo, ogarnęła duszę i zmysły Motolda. Chłopi odezwać się nie śmieli. Kasjan zajęty był sterowaniem pod prąd, więc także milczał.
Koniec kwietnia był, noc ciepła, wonna od pąków, bez najmniejszego wiatru. W ciszy dyszało tylko życie, szmery soków, pluskanie fali, jeszcze trwożne nawoływanie ptaków, wracających z dala.
I to wszystko tak samo on czuł w sobie.
— Zmordował się pan. Może zaśnie — rzekł Kasjan, bo wpadli na spokojniejszy prąd.
— Gdzież tam. Takim rad, żem u siebie już. Hałas odurzył. Cóż u was słychać?
— A co? Grafska kolej leśna groblę porwała u nas. Co roku to samo. A najgorsza złość, że niema z kim się o to pobić, bo to jedność teraz. Poskarżyć się panience, to plecami rzuci, to ładź, powiada. Powiedzieć panu, to mówi, a to dobrze, że poszło wreszcie drzewo! Dam ci, ile trzeba, pieniędzy na poprawienie.
— Pieniędzy, po co? Sydorce darmo poładzą. Żeby można retmana zwalić, ale szelma uciekł.
— Cóż jeszcze słychać?
— Ot dzieci przybywają, jak co roku o tej porze. Zawsze się tego z lata nazbiera, a jak błyśnie wiosna, to piszczy z gąsiętami po chatach.
— Może i u ciebie?
— A jest bestja, jak byczek od młynarskiej krowy. Onegdaj przybył. Z tego racji to i ten retman mi umknął.
— Państwo zdrowi?
— Czy oni starzy, żeby chorować. Młodej pani to będzie, co mojej Likcie, pan to ciągle w drodze, a panienka, jak zawsze w robocie, bo to Mirona zabrali do Łasicka, to teraz na nasze dwa dwory my tylko dwoje z panienką, bo pan jak w domu, to tylko żonki patrzy i pilnuje. A już najgorsze utrapienie zimą, jak pomuruje lód drogi, to te ziemne pany już wody się nie boją i wleką się w gościnę. Jak się do nas zatrawili, to było choć żelaza staw, jak na lisy. Te dwa braty i stary Wilszyc i jakieś cudze nawiózł pan Lolko — kawalery do panienki. Jeden to taki smolny był, że co tydzień — jest. Tak mi zhydł, bo to właśnie wtedy siano trza dzielić — a to jemu służ. Mówię do panienki: przeprowadzę go na pohybelnickie wyżary, choć skąpię w torfie, to ostygnie. Nie pozwoliła — tak ja go kiedyś — przeprowadzając na prostki, wziął na gadanie, i taki przekonał, że do nas nie jego ścieżka.
— Kto to był?
— Kto to był? Nawet nie pan, ale taki, co książki pisze. Coby on u nas robił. Za pisarza do wołościby go oddali i tylkoby Sydorców nauczył prośby do sądu pisać. Jak lody puściły, to panienka tak się cieszyła, że ciągle śpiewała przy robocie.
— Mów więcej nowin, Kasjan — rzekł Motold, gdy chłop przestał.
Kasjan się zamyślił coby ciekawego powiedzieć i znalazł.
— Siano było drogie. Brali my po sześć rubli furę; starej Parczewskiej ząb wypadł i wnuka jej w sołdaty wzięli; ja puhacza dla pana złapał, panienka go chowa; tamtej niedzieli bakałarz żydowski w Filipowie się utopił. Naum go w sieci swej znalazł za Szafranką. Kto spamięta — tyle czasu pana nie było. Ale pan pogładział, pokraśniał. Musi pan jakąś dumkę ma. Jeszcze panu nie pora w ziemię iść, kiedy pan pozdrowiał.
— Ciężkom przeleżał, alem odszedł.
— Jest panu lat sorok?
— Bez pięciu.
— Pokazuje więcej, bo pan dużo na głowie miał. Ale dobrze pan się poprawił — i jasne ma oczy. Jeszcze pan szmat na białym świecie pobędzie. A żonkę pan sobie wypatrzył?
— Nie. Takeś mnie wtedy wystraszył przed twojem weselem.
— Trzeba się lękać, ale trzeba ryzykować. Tylko miastowej nie trzeba brać.
— Dlaczego?
— Nie potrafi ni tańczyć, ni śpiewać na naszą muzykę. I wiadomo — takie ptaszki, co to w klatce żyją, poginą na woli. Ja praktykę miał.
Tu się roześmiał na wspomnienie szkodnego figla.
— Gęsim pasał w Woronnem, a była klucznica, stara dziewka, tak chuda, żółta, zła, jak wiedźma. W klatce żółte zamorskie ptaszki miała i przepadała za niemi. Wisiały w oknie i takoż w oknie wisiały sery w koszyku. Złakomił się ja i wziął te sery. Doszła, złapała mnie — i wybiła. Żeby czem ludzkiem wybiła, tobym wybaczył, ale tak z prędkości pantofel zdjęła z nogi i tym mnie tłukła. Cały dwór widział i śmiech ze mnie złożyli, żem nie śmiał oczu pokazać. Myślał ja, myślał, czemby jej dokuczyć i dopilnował, jak do ogrodu poszła, pod okno się podkradł. Patrzę — ptaszki o druty się tłuką, na wolę gwałtem chcą, choć cukier i konopie i wodę mają, wiosenna pora była — do gaju chcą. Otworzył ja klatkę i wypuścił. Aj — co za lament się zrobił, jak pustą klatkę zastała! Trzy dni z obwiązaną głową chodziła, ale choć szpiegowała — nie doszła, kto zrobił.
— To te ptaszki z takiem śpiewaniem w gaj poszły, jak na gody, a do tygodnia to i jeden żyw nie został. To wróble pobiły, to jeść szukać nie umiały, to zimny szron podusił, a jeden to nawet sam do klatki wrócił. Z miastowym narodem tak samo w naszej stronie. Albo to pan i sam praktyki nie miał? Namagajcie chłopcy, kurki wschodzą, świtać zacznie.
Chłopi pochylili się mocniej na wiosłach. Wpłynęli w lesistą przestrzeń; brzegi czarne były od olch i rojne od ptactwa wędrownego; kiście łóz pachniały miodem, doleciał jeden i drugi tryl jeszcze nieśmiały słowika.
— Uczy się — jeszcze gniazda nie ma — rzekł Kasjan. — U nas, w Czaharach, to ich taka ćma, że jak staną grać, to spać nie dają. Parczewska ciągle się swarzy z panienką, że co kota sprowadzi, to mi go panienka na drugi dzień zabrać każe. Ale za to gniazd tam, że nie przejść, bo się rozdepce. Na toki to już pan się spóźnił, a jakie były na tych torfach za Szczerbą, aj — ja zabił dziesięć kogutów i głuszca, jak dropia. Panienka umyślnie tam nocą podpływała, tak rada tego grania słuchać.
Pomilczał chwilę i rzekł:
— Panoczku, chyba niema nigdzie tak lubej strony, jak nasze wody. I zdrowo i wesoło i szeroko! Musi — choć pan — a tuży, jak odjedzie.
— Takem się nudził, żem miejsca sobie znaleźć nie mógł.
— I my za panem nudzili — spominali.
— Niebardzo, kiedy mnie w kumy nie prosisz — zaśmiał się Motold.
— Ja myślał, ale pan Wacław powiedział, że nie wolno. Nie wiem ja dlaczego — może przez to, że pan — niech pan nie będzie na mnie gniewny — że pan miał Niemkinę za żonę?
Motold parsknął śmiechem tak wesołym, jak dawno się nie śmiał.
— To pan Wacław ci tę rację podał?
— Ale! Co się pan śmieje? On pewnie jakąś kpinę ze mnie zrobił.
— Aleś ty uwierzył?
— Czemu nie. Wiadomo: taka wiara, że post, jak niema co jeść, a święto, jak niema co robić — to zawrze opaskudzi człowieka co z nią żyje. I taki to nie pańska wiara ani chłopska. Całkiem cudza.
— A panienka będzie kumą?
— A któżby? Na tamtą niedzielę do Filipowa popłyniem. Namagaj, chłopcy! Przybijemy na grud koło Tydni — odsapniem — pozwoli pan, koszula mokra z potu, niech wiatr obsuszy.
Słońce wstawało, gdy przybili na cypel wzgórza. Stado jakichś wielkich ptaków ustąpiło im miejsca; zerwały się, popłynęły nad wodami w ostry kąt się rozciągając w bezchmurnym błękicie.
— Łabędzie czarne nocowały — rzekł Kasjan, piór parę podnosząc z piasku. — Zapóźniły się z wyrojów.
Chłopi zaraz zaczęli jeść chleb i suszoną rybę; dla Motolda Kasjan wydobył koszyk i zapraszał do posiłku, ale on na najwyższy punkt wzgórza wyszedł i rozglądał się i wiatr poranny, rzeźwy, wonny, jak posiłek w płuca wciągał.
Kasjan za nim szedł z koszykiem.
— Kazała panienka karmić pana. Różności nakładła — co się ma zgłumić!
— Czy już widać Czahary?
Chłop swe jastrzębie oczy wytężył.
— Młyn widać! Ot wydma bieleje. Dworek w olszynie na prawo. A ot pański Łasick króluje na cały nasz kraj.
Kraj ten w tej chwili był jedną masą wód — płaski, bezbrzeżny, cichy, pusty. Chmury ptactwa krzyżowały się i krążyły, jak nikłe punkty stały olchowe gaje; gdzieniegdzie widmo wiatraka na wydmie; na widnokręgu, jak zajrzeć, łasickie bory, a na ich tle wyższa grupa topoli dworu.
Ale Motold na Czahary patrzał, na niską plamę olszyn i haszczy, w którem się to gniazdo taiło — ptaków i jego raj.
— Nie mogę jeść, Kasjanie, zjedz sam.
— To jeszcze pan widać, nie ze wszystkiem zdrów. Jakąś żubrę pan ma, czy utajoną chorobę. To to jeszcze nie bieda, jak człowiek nie je, bo niema co jeść, ale jak ma chleb, a nie je — to bieda. Wódki to pan musi wypić, od szuchli.
Widząc, że się go nie pozbędzie, wypił kieliszek, resztę zapasów ofiarował chłopom i pozostał na górze, zapatrzony, zasłuchany, ledwie hamując niecierpliwość, by dobić się wreszcie celu.
Wydobył z kieszeni list i czytał go po raz setny. Ostatni był przed tygodniem otrzymany. Wyręczając Wacława, Zośka pisała w sprawie leśnej, potrzebującej jego decyzji i rady. Interes zapowiadał się świetny, zużycie masy drzewnych odpadków, więc pisała, wzywając go, by przyjechał na miejscu się zdecydować, po naradzie. I tylko w końcu parę słów. «U nas wiosna niebywale wczesna i ciepła. Proszę przyjechać, odetchnąć swojem powietrzem wśród swoich. Uważamy z listów, że opadła pana nostalgja. Wyleczy ją pan — i my radzi powitamy pana. Kasjan z czółnem będzie w miasteczku czekać od piątku — my codzień, jak zawsze».
Zeszedł na wodę, niezdolny czekać dłużej.
Chłopi już zjedli, wypili, już spali na mokrej ziemi, jak psy po polowaniu. Zbudził ich, otrząsnęli się i już byli gotowi. Kasjan trochę podpił, więc zaczął rezonować.
— Teraz musi być szósta — mogli jeszcze spać godzinę, bo na porostki przez Szczerbę polecim. Ale panu jeść nie skoro, a dojechać pilno. Namagaj, chłopcy musi pan do kogoś wracać pilno. Ciekawość, czy tam dziewki piękniejsze, jak u nas? Panowie to lubią po tych miastach hulać, a jak ja był kiedyś w Odessie, to ni jednej nie spodobał. Chude i białe, a jeszcze szczekliwsze, jak nasze. A zawsze bestje, głodne; nie napchasz, nie napoisz; pierwsze słowo: a gdzie pójdziemy jeść? A co postawią pić? To jakiś naród łakomy i nienasycony. Jedno — to tańczyć umieją gładko — a zresztą...
Splunął — i zapalił papierosa.
Słońce szło w górę — spotkali parę rybackich łodzi. Chłopi gadali do siebie, nawoływali się, zamieniali nowiny, pytali o różne prostki, czy przejedzie; płynęli znowu w labiryncie wód i nic widać nie było. Motold nie chcąc pytać, spoglądał od czasu do czasu na zegarek. Kasjan ten manewr zauważył, więc czasem rzucił jakąś nazwę, której Motold nie znał, więc go to w niczem nie objaśniało. Wreszcie rzekł:
— Ot, tu pan się topił, wtedy w kolędy.
— To już Czahary blisko?
— Już dym czuć. — Chleb pieką — pachnie.
Wstał Motold, a Kasjan zawołał:
— Dalibóg, panienka już z młyna wraca, już mąkę i rybę zdała — ot zuch, o której wstała. Hop ho, panienko! Grafa wieziem!
Widział ją nareszcie Motold i ona ich spostrzegła. Płynęła sama, jak codzień rankiem z młyna.
Na malutkiej łódce stała smukła, śmiała, prosta, wiosłując tak niedbale, jakby to żaden nie był wysiłek.
— To zamiast uścisku dłoni — rzekła i zwracając się do Kasjana, dodała:
— Zuchy chłopcy. Dopiero dziewiąta.
— Robić, to robić. I graf gnał zdrowo. Żyje tam, moja siemia, panienko?
— Zdrowi oboje. Byłam u nich. Chłopiec krzyczy. Likta już wstała.
Płynęli obok siebie. Mógł się napatrzyć do woli, mogli mówić, mogli ręce sobie podać, ale płynęli cisi, tylko Kasjan gadał, a raczej pytał o domowe nowiny, a Zośka odpowiadała, zapatrzona w drogę przed sobą.
— Wacław miał wczoraj na noc przyjechać i dotąd go niema. Siusiał w Ługach ugrzęznąć. Bardzo pan zmęczony i głodny?
— Bardzo. Cztery dni już jadę. Myślałem, że się nie doczekam końca.
— Cudnie u nas. Otóż i koniec.
Przybiła pierwsza i wyskoczyła, zostawiając pławicę na los fali.
— Uch, zmachali się! — odsapnął Kasjan.
— Idźcie do kuchni i spoczywajcie. Macie tam co jeść i pić.
Chłopi zabrali rzeczy i poszli, a oni oboje spojrzeli sobie w oczy i podali ręce.
— Zdrów pan! To widać. I tu wszystko dobrze — rzekła Zośka.
Oczy jej bystre i nieustraszone, poczęły jednak łamać się pod jego spojrzeniem, próbowała się uśmiechnąć — nie mogła. Chciała cofnąć rękę ale ją przytrzymał i rzekł głucho:
— Daj mi żyć.
Teraz się uśmiechnęła, ale zamiast odpowiedzi oczami wskazała mu jelenie rosochy na szczycie domku i wyjmując łagodnie dłoń z jego uścisku, poszła na ganek.
Otworzyła drzwi i w progu rzekła już znowu ze swą spokojną wolą w oczach:
— Czekałabym, jak tamta i nie jak ofiara i nie złamana, jak tamta. Twój dom jest. Wejdź! I zostań już — jeśli chcesz — dodała z bezmierną słodyczą i serdecznością.
— Nie odejdę, aż w śmierć. Szczęśliwszym, niż tamten. Dasz mi życie.
— Byle tu, nie wśród ludzi, nie w tłumie — szepnęła.
Weszli do domu. Tedy obie jej ręce całować zaczął i zapomnieli oboje o świecie — ale ich wnet ocknęła stara Parczewska prozaiczną kwestją posiłku.
W kuchni chłopi już jedli. Ile pochłonęli, ile wypili, tego im nikt nie żałował, ani wydzielał — więc używali ile chcieli. Ale po tej uczcie żaden nie czuł się na siłach do powrotu — nawet Kasjan do pierworodnego dziedzica.
Wygnała ich Parczewska, więc poszli w chmiele, owinęli się w kożuchy i postanowili zadrzemać. Gdy się jednak Kasjan obudził — była noc. Noc cudna, miesięczna, ciepła, gwarna od słowików, pachnąca czeremszyną w kwiecie.
— Ot zasnął — ziewnął Kasjan — i żeby nie szelmy, te dudniki — słowiki — toby i do ranka spał. A teraz co robić? Do chaty płynąć, chłopca zobaczyć. Uj — plecy bolą od wiosła — zostanę — wody się napiję — i do reszty się wyśpię. Chłopiec jednakowy i jutro będzie. Jeszcze jakiś czas ja jego będę walić, nie on mnie. Wody się napiję — i zobaczę — co pany robią.
Wstał, przeciągnął się i poszedł ku domowi. Ale nie doszedł, tylko stanął o kroków kilkanaście i patrzał na ganek.
Na ławce siedzieli Motold i Zośka obok siebie. Kasjan zrazu oczy przetarł, bo myślał, że mu je sen piaskiem zasypał, potem począł się z cicha, tryumfująco uśmiechać.
— Ehe — to już tak — za ręce się trzymają, a głowa z głową — ehe — to już tak. To on nas po to tak gnał — dziwo, że pilno było. Dziwo! Potajne, skryte ludzie. Ani na co pokazywało. Ot — dlaczego on graf — i wielki pan — głowa mądra, kiedy takiego sokoła przyhołubił. Żeby choć drgnęli, jak ja szedł; to dziwo, że na tokach ptaki biją — durne i głuche się wszystko robi, jak zwierz, tak i ludyna, w tę wiośnianą porę.
Patrzał i patrzał, coraz nowe myśli budziły mu się w rozbudzonej głowie.
— Będzie rozgonu i wódki — bo to i chrzciny i wesele, dobra pora — nasza dola i wola. — Ot szkoda mi teraz, że bat’ko nieboszczyk nie doczekał. Bywało — mówi: ty Kasjan — na szubienicy skończysz, zgnijesz w turmie. Nu, bat’ku, a co teraz będzie z twojem słowem — a co będzie, jak ja skończę — komisarzem w Łasicku? Taki ty bat’ku, był durny — nie ja. Nu, trzeba się na zapas przespać, pewnie jutro do Kazimirki pogonią — pojadą na pacierze. A pan to się naumyślnie przyczaił — musi coś wiedział. Potajny naród, ale taki prawe pany.
Z dalekiej dali rozśpiewanych gajów i wód dźwięk nowy wpadł w ptasi chór. Kasjan jął nadsłuchiwać, uśmiechnął się — popatrzał na ganek.
— Licho pana niesie — ptaszki mi rozgoni. Niechby pożyli do zorzy ze sobą. Poskoczę naprzód, zabawię, żeby dłużej pobyli. Czeremszyna nie długo kwitnie, nocka krótka w tę porę. Ciekawość, czy mnie pobaczą.
Prześliznął się, jak kot, ku zatoce, w pławicę się wsunął, jednym rzutem ramion odepchnął swą łupinę na prąd i wtedy ze śmiechem cichym zanucił:

Oj w miasteczku, pośród rynku
Najął wróbel katarynkę
Dla kota, dla kota!

I popędził jak ptak, na spotkanie Wacława. Gdy się zjechali, Kasjan był zdyszany i prędko mówić począł:
— Panoczku, strzelbę pan ma — to chwała Bogu. Niech pan w moją pławicę przesiądzie i pary z ust nie puszcza. Ja panu dziwo pokażę!
— Graf jest? — spytał Wacław.
— Jest, ale śpi zmordowany. Niech mu pan wyspać się da. Niech pan ze mną płynie — tylko cicho.
— Coś ty znalazł? Gdzie?
— Ot, niedaleczko. Jakieś ptaki nocują na flisie; jak żyw, ja takich nie widział. Całkiem złote.
— Bajesz. Pewnieś się spił i w oczach ci żółto.
— Żółto! Czerwono bywa w oczach, jak się człek upije. Nie wie pan! A owe ptaki, takie wielkie, chmarą na flis opadły, a takie zdrożone, że podjechać można i rękami choć brać. Niech pan mnie słucha, bo warto. Ja byle czego nie breszę!
— Kiedy mi się spać chce, a nie ptaki łapać.
— Oj, nie gadałby pan — wstyd słuchać; czy panu na dwa boki po trzydzieści lat, żeby pan w taką nockę spał. A zresztą w pławicy mojej sucho. Niech pan legnie i zdrzemnie: jak będziemy blisko, to pana rozbudzę. Ot, dobrze — wracajcie chłopcy do Sydorów — jutro o pół dniu, żeby wy we dworze byli — robota będzie.
Gdy dostał Wacława na swe czółno, chłop się do reszty rozpromienił i na miejscu zawrócił. Wacław na drogę nie uważał, zresztą ktoby się zorjentował w tym labiryncie wód i trawy. Płynęli.
Wacław spytał o Motolda, ale Kasjan odpowiadał lakonicznie i szeptem, tajemniczo, jak wypada na takiem polowaniu.
Więc senność poczęła morzyć Wacława.
— Daleko to jeszcze? — spytał ziewając.
— Jeszcze trochę; niech pan legnie spokojnie. Na porę obudzę — uprzejmie zapraszał Kasjan. — Ot, panu pod głowę mój kożuch, burką niech pan się okręci. Jeszcze z godzinkę popłyniemy.
Wacław dał się namówić — nakrył się z głową, ułożył na dnie pławicy i po chwili, ukołysany monotonnym ruchem toni, zasnął.
Kasjan wiosłował od niechcenia, łódka ledwie się posuwała, chłop zapalił fajkę i jakiś czas utrzymywał ją w prądzie, potem, gdy chrapanie uspokoiło go zupełnie, przybił do brzegu, dobył noża, począł najspokojniej wycinać łozę, obierać ją z kory i zwijać systematycznie pęki łyka na postoły.
Prąd łódką kołysał, Wacław spał, a nocka kwietna ku zorzy szła — o to Kasjanowi chodziło. Bawił się tym pastuszym sportem, aż na wschodzie jaśnieć zaczęło, wtedy łyka schował w krzak i wiosłować począł, ale się też nie kwapił, choć myślał:
— Żeby mi pan za tę sztukę w zęby dał, toby jego racja była. Ale zabędzie, jak na miejscu stanie i ich pobaczy. A taki i panienka za mną będzie! Nic nie oberwę!
Zaśmiał się, skręcił ku Czaharom i dodał:
— A może się całkiem nie obudzi, to go tak w łódce zostawię, a sam ucieknę. Taki ci będzie najbezpieczniej. Ciekawość czy moje ptaszki jeszcze tokują.
Począł wypatrywać domu i mniej uważać na drogę, wskutek tego pławica uderzyła o pień podwodny, wstrząsnęła się, Wacław się obudził.
— Bodaj cię wilki rozpruły! — mruknął Kasjan pod adresem pnia logiczne życzenie — i w tej chwili skrzywił się, czując, że oberwie.
— Co to? Czahary? — zawołał Wacław — i ranek już! Gdzież ty mnie, gałganie, włóczyłeś całą noc?
— Na flisie już ptaków nie było — poleciały; tak ja podpłynął do Szczerby, może tam zapadły i na Szczerbie nie było — tak ja popróbował, czy niema na Tydni.
— Co ty mi łżesz, gałganie! Czemuś mnie nie budził? Coś ty za gałgaństwo urządził? Czekaj — ja ci pokażę — takie sztuki! Pijaku przeklęty!
— Bodajem szczerniał, jak ta ziemia, kiedym panu łgał. Złote sokoły na Czahary spadły, taj tokowały; zapóźnili się my — poleciały!
— Przybijaj! Porachujemy się, huncwocie! Już ja się dowiem, dlaczegoś ty mnie tu przywieźć nie chciał z wieczora.
— Co się pan ma rachować. Ja u panienki nie roczny sługa, a wieczysty. Mnie rozrachunek nie pilny. Niech pan się nie swarzy. Chciał pan spać, to się przespał — kołysała woda, jak dziecko; źle panu było? A tu pan tej nocy to taki był potrzebny, jak dziura w czółnie. Nu, teraz to niech pan grafa powita.
— Przybijaj! — warknął zły Wacław.
Kasjan przybił i w tej chwili na łódce już sam od brzegu uskoczył na bezpieczne oddalenie. Wtedy już pewny, że nic nie oberwie, dodał:
— Dalibóg, prawda — tokowały złote sokoły tej nocy, ot tutaj. Ja tyle co zełgał o flisie! Dowiózł też pana na porę, co trzeba.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.