Człowiek zwierzę/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Seweryna o godzinie trzy kwadranse na trzecią pośpieszyła już na ulicę Cardinet, gdzie się umówiła z Jakóbem.
Mieszkał tu wysoko, w małym pokoju, a właściwie tylko w nim sypiał, i to nie codzień, bo dwa razy na tydzień spędzał noc w Hawrze, od pociągu wieczornego do rannego.
Tego dnia jednak, przemokły na deszczu, przyszedł, rzucił się na łóżko i zasnął.
Seweryna może byłaby nań czekała daremnie, gdyby nie zobaczył jej na dole, na chodniku, wyglądając oknem z poddasza.
— A! nareszcie jesteś pani — zawołała, ujrzawszy go wychodzącego z bramy domu. — Lękałam się już, czym źle nie zrozumiała... Wszak powiedziałeś mi pan, że na rogu ulicy Saussure...
I nie dając mu odpowiedzieć, podniosła oczy wgórę i zapytała:
— Więc to tam pan mieszka?
W istocie, nie uprzedzając wcale, oznaczył jej spotkanie przed bramą swego domu, gdyż biuro, dokąd mieli iść razem, znajdowało się prawie naprzeciwko.
Pytanie jej zakłopotało go wszakże; zdawało mu się, że posunie swoją poufałość tak daleko, iż będzie chciała zobaczyć jego pokój.
— A izdebka była tak licho umeblowana i tak! w niej panował nieład, że się wstydził.
— O! ja nie mieszkam, ale raczej się gnieżdżę — odpowiedział. — Lecz śpieszmy się, bo się obawiam, ażeby naczelnik nie wyszedł.
I rzeczywiście, kiedy się udali do małego domku, który zajmował naczelnik, ztyłu magazynu, już go nie zastali i bez skutku chodzili od remizy do remizy i wszędzie im mówiono, że będzie dopiero o wpół do piątej i wtedy mogą go znaleźć w warsztatach.
— Dobrze, przyjdziemy — oświadczyła Seweryna.
Potem, kiedy wyszli i znalazła się sama z Jakóbem.
— Jeżeli pan ma czas — rzekła — wszak to panu nic nie szkodzi, że z panem poczekam?
Odmówić nie mógł, a zresztą, pomimo niepokoju, jaki mu sprawiała, wywierała na niego coraz bardziej wzmagający się urok, tak wielki, że sztywność, jaką sobie względem niej postanowił zachować, topniała pod jej słodkiemi spojrzeniami.
Ona z tem wejrzeniem czułem i lękliwem, niezawodnie musiała kochać jak pies wierny, którego niema się nawet serca uderzyć.
— Naturalnie, że pani nie zostawię samej — odrzekł mniej szorstko. — Lecz mamy czekać jeszcze więcej, niż godzinę... Może pani pójdzie do kawiarni?
Uśmiechnęła się z radości, że wreszcie stał się serdeczniejszym, i żywo zawołała:
— O! nie, nie... nie chcę nigdzie się zamykać... Wolę iść z panem pod rękę po ulicach, dokąd pan chcesz.
I sama ujęła go pod ramię z kokieterją.
Teraz, kiedy nie był zabrudzony od kurzu, wydawał się jej dystyngowanym, miał w oczach jej minę urzędnika zamożnego, dumnego z niebezpieczeństw, na jakie codzień się narażał w podróży.
Nigdy przedtem nie zauważyła, że jest tak przystojnym chłopcem, z twarzą okrągłą, regularną, wąsami bardzo ciemnemi na skórze białej; tylko oczy trwożliwe, z odbłyskiem złotawym, które i teraz odwracały się od niej, budziły w niej pewną nieufność.
Jeżeli unikał spoglądania na nią, czyż nie dlatego, ze nie chciał się do niczego zobowiązać, że chciał pozostać panem działania nawet przeciw niej.
Odtąd, w niepewności ciągłej będąc i drżąc na myśl o gabinecie przy ulicy Rocher, gdzie ważyły się losy jej życia, Jedno miała na celu, ażeby tego człowieka, który ją prowadził pod rękę, całkiem do siebie przywiązać, wymódz na nim, ażeby i on patrzył jej w oczy tak, jak ona w Jego patrzyła.
Wtedy do niej już będzie należał.
Nie kochała go wcale, nie myślała nawet o tem.
Chciała tylko uczynić go od siebie zależnym ażeby nie potrzebowała się go obawiać.
Kilka minut szli, nie mówiąc nic, wśród bezustannego tłumu przechodniów, których taka zwykle obfitość w tej ludnej dzielnicy miasta.
Niekiedy musieli aż schodzić z trotuaru i przechodzić środkiem ulicy między powozami.
Wreszcie znaleźli się na skwerze Batignolles, prawie pustym o tej porze roku.
Niebo, wymyte ulewą ranną, było niezwykle czerwone, w promieniach ciepłych słońca marcowego kwitły bzy.
— Może tu pójdziemy — odezwała się Seweryna — Ten tłum już mnie oszołomił.
Jakób również chciał wejść na skwer, pragnąc uciec bardziej dla siebie, zdala od ludzi.
— I owszem — odrzekł.
Powoli szli przez aleje między drzewami bez liści.
Kilka mamek spacerowało z dziećmi w pieluszkach, a tu i owdzie przechodnie, dla skrócenia drogi, spiesznym krokiem przebywali ogród.
Zobaczywszy ławkę w tym ustronnym zakątku, siedli, nic nie mówiąc, jakby się umyślnie zeszli na tem miejscu.
— Bardzo ładna pogoda — odezwała się po chwili milczenia.
— Tak — odpowiedział — słońce się pokazało.
Ale nie o słońcu, nie o pogodzie, myśleli.
On, który-zawsze uciekał od kobiet, przemyśliwał o wypadkach, jakie go do tej zbliżyły. I ta kobieta była tuż przy nim, dotykała się go, groziła zawładnięciem jego istoty.
A od ostatniego badania w Rouen, nie wątpił już, że ta kobieta jest wspólniczką zbrodni w Croix de Maufras.
Jak? skutkiem jakich okoliczności? Co nią powodowało, namiętność czy interes?
Pytanie to postawił, sobie nie mogąc na nie znaleźć dostatecznej odpowiedzi.
Wreszcie jednak ułożył sobie całą tą historję:
Mąż chciwy i gwałtowny, chciał czemprędzej korzystać z zapału, a że się lękał zmiany testamentu na ich niekorzyść, więc chciał żonę do siebie przywiązać krwawym węzłem.
I uchwycił się tak wymyślonej historji, której ciemne punkta go pociągały, interesowały, chociaż nie starał się ich wyjaśnić.
Ta myśl właśnie go zajmowała, odkąd siedział na ławce, przy niej, tak blisko, że czuł ciepło jej ciała.
— W majątku — odezwał się — to rzadkość módz tak siedzieć, jak w lesie.
— O! — rzekła — jak tylko słońce jest, to bardzo przyjemnie.
A sama myślała też, że chyba chłopiec ten musiałby być bardzo głupim, ażeby nie odgadnąć, że oni są winni.
Zanadto mu się narzucali, zanadto garnęła się do niego, nawet w tej chwili.
Podczas więc milczenia, przerywanego czułemi słowami, śledziła jego rozmyślania.
Gdy oczy ich się spotkały wyczytała z nich, że zapytywał sam siebie, czy tą czarną masą, którą widział na nogach ofiary, nie była właśnie ona?
Co czynić, co mówić, ażeby go związać węzłem nierozerwalnym.
— Dziś rano — dodała — bardzo było zimno, kiedy wyjeżdżaliśmy z Hawru.
— Nie mówiąc już — rzekł — o deszczu, który nas zmoczył.
W tej chwili Seweryna powzięła nagle natchnienie.
Nie rozumowała, nie rozmyślała: był to popęd instyktowny z głębi jej inteligencji i serca, bo gdyby się namyślała, nie powiedziałaby nic.
Lecz czuła, że tak będzie bardzo dobrze, że, tak mówiąc, zdobędzie go zupełnie.
Delikatnie ujęła go za rękę i spojrzała na niego.
Kępy drzew zielonych zasłaniały ją przed oczyma przechodniów na sąsiednich ulicach; słyszeli tylko daleki turkot powozów, zgłuszony w tej słonecznej ustroni skweru, i tylko na zakręcie alei dziecko jakieś bawiło się spokojnie sypaniem piasku do dzbanuszka.
Bez żadnego wstępu, z całym uczuciem, szepnęła półgłosem:
— Myślałeś pan, że jestem winną?
Drgnął zlekka i oczy zatrzymał na jej oczach.
— Tak — odpowiedział takim samym głosem, cichym i wzruszonym.
Wtedy silniej jeszcze uścisnęła rękę, którą zatrzymała w swej dłoni, i nic nie rzekła odrazu; czuła, że ich łączy gorączka.
— Otóż mylisz się pan, nie jestem winną.
I mówiła to nie dlatego, ażeby go przekonać, ale po to tylko, ażeby go ostrzedz, iż powinna być niewinną w oczach innych.
Było to pragnienie kobiety, mówiącej z życzeniem, ażeby tak było, jak ona chce, choćby w rzeczywistości rzecz się działa inaczej.
— Nie jestem winną... Wszak nie będziesz mi pan sprawiał przykrości tą myślą, że jestem winną.
I czuła się wielce szczęśliwą, widząc, jak on wzrok pogrąża w jej oczach.
Zapewne to, co czyniła było podarowaniem własnej osoby, bo gdyby później zażądał jej, nie mogłaby mu odmówić.
Ale już węzeł między nimi był związany, nierozerwalny: teraz nie bała się, ażeby mówił, teraz on należał tak do niej, jak ona do niego.
Wyznanie połączyło ich oboje.
— Nie będziesz mi pan wyrządzał przykrości, przecież wierzysz mi pan?
— O! wierzę pani — odpowiedział z uśmiechem.
Dlaczego miałby ją zmusić brutalnie do rozmawiania o tej okropnej rzeczy. Później opowie mu ona wszystko, jeżeli uzna za potrzebne.
Ten sposób uspakajania się przez zwierzenia się mu, wzruszał go wielce, jako objaw niezmiernego uczucia.
Taka była ufająca, taka uległa z temi oczyma łagodnemi; tak wydawała mu się kobietą, gotową się powierzyć mężczyźnie, ażeby być szczęśliwą.
A szczególniej to go uszczęśliwiało, że kiedy trzymał ją za ręce, kiedy nie spuszczał z niej oczu, wcale nie uczuwał w sobie tego chorobliwego wzruszenia, nie wstrząsał nim wcale ten okropny dreszcz, który go przejmował za każdym razem na myśl o posiadaniu kobiety.
Innych kobiet nie mógł dotknąć, aby jednocześnie nie przychodziła mu ochota kąsać ich, ażeby nie budziło się w nim okropne pragnienie zamordowania ich. Więc mógłby ją kochać i nie zabić?
— Pani wie o tem dobrze, że jestem przyjacielem pani i że niema się co pani mnie obawiać — szepnął jej do ucha. — Nie chcę znać pani interesów, będzie tak, jak pani zechcesz. Rozumiesz mnie, pani? możesz zupełnie rozporządzać moją osobą.
I tak się przysunął do jej twarzy, że czuł jej ciepły oddech na wąsach.
Zrana jeszcze byłby zadrżał, z dzikiej obawy doznania ataku.
Co się w nim działo, że doświadczył zaledwie lekkiego drżenia, będącego jakby tylko przypomnieniem choroby, jakby jej ostatnią resztką u rekonwalescenta?
Ta myśl, że ona zabiła, myśl, która zacierała się już w pamięci, przedstawiała ją w jego oczach inaczej, przedstawiała mu ją większą, silniejsza potężniejszą.
Może ona nietylko dopomagała, ale nawet uderzyła.
Był o tem przekonany, bez żadnego nawet dowodu.
A odtąd wydała mu się niezwykłą kobietą, nie taką, jak inne.
Teraz oboje rozmawiali wesoło, jak para młodych ludzi, którzy się tylko co poznali i zaczynają się już kochać.
— Daj mi pani rękę, niech ją rozgrzeję.
— O! nie, nie tutaj. Mógłby nas kto zobaczyć.
— Kto? przecie jesteśmy sami... A zresztą coby to szkodziło. Dzieci nie rozumieją...
— Spodziewam się.
Śmiała się szczerze, z radości, że jest uratowana.
Chłopca tego nie kochała; była tego zupełnie pewną, jeżeliby przyrzekła, już myślała, jakby nie dotrzymać.
Wyglądał tak potulnie, może nie będzie się naprzykrzał, i wszystko da się załatwić bardzo dobrze.
Więc zgoda, jesteśmy koledzy, a nic w tem złego nie mogą widzieć ani inni, ani mój mąż... Teraz puść mi pan rękę i nie patrz tak na mnie, bo sobie popsujesz oczy.
Lecz on nie przestawał trzymać jej delikatnych palców w swoich.
Bardzo pocichu wyjąkał:
— Pani wiesz, że cię kocham...
Żywo wyrwała mu się, trochę się obruszywszy.
I, stanąwszy przed ławką, na której siedział:
— E! to szaleństwo! — rzekła. — Bądź pan przyzwoity, ktoś idzie.
Rzeczywiście nadchodziła mamka z niemowlęciem, uśpionem na ręku.
Potem jakaś dziewczyna młoda przeszła bardzo prędko.
Słońce zachodziło, niknąć na widnokręgu, w mgłach sinych, śląc jeszcze pył złoty z poza zielonych wierzchołków sosen.
Turkot powozów jakby nagle ustał.
Słychać było, jak na zegarze sąsiednim, biła godzina piąta.
— A! mój Boże! — zawołała Seweryna — piąta, a ja mam być na ulicy Rocher.
Radość jej rozwiała się, smutek ją ogarnął na myśl o tej niepewności, jaka ją tam czekała; przypomniała sobie, że nie jest jeszcze ocalona.
Zbladła cała, a usta jej drżały.
— Ale miała się pani przecież widzieć z naczelnikiem magazynu? — odezwał się Jakób, który także wstał z ławki i podał jej ramię.
— Ha! tem gorzej! zobaczę się z nim kiedyindziej. Posłuchaj, przyjacielu mój, już cię nie potrzebuję! Pozwól mi prędko pośpieszyć się! I z całego serca dzięki!
Znów uścisnęła mu ręce, śpieszyła się.
— Zobaczymy się zaraz na pociągu.
— Tak, zaraz.
Już oddalała się szybkim krokiem, znikała wśród drzew skweru, gdy on zwolna podążał na ulicę Cardinet.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Canny-Lamotte miał u siebie długą naradę z dyrektorem eksploatacji kolei wschodniej.
Wezwany pod pozorem innej sprawy, powoli, przy zręcznych pytaniach sekretarza ministerjum; wyspowiadał się, jaką przykrość radzie zarządzające sprawiał proces Grandmorrina.
Przedewszystkiem dzienniki żaliły się na brak bezpieczeństwa dla pasażerów, jadących pierwszą klasą. Potem cały personel zamieszany był w tą awanturę, kilku urzędników miano w podejrzeniu, nie licząc tego Roubauda, najbardziej skompromitowanego, który lada chwila mógł być aresztowany.
Wreszcie obiegały pogłoski o rozpuście, o potwornie niemoralnych obyczajach prezesa, członka rady zarządzającej, przez co zarzuty te spadały i na całą radę.
Ta zbrodnia, obmyślana przez nic nie znaczącego pomocnika zawiadowcy, historja pokątna i brudna, wywołała poważne zawikłanie i wstrząsnęła tą ogromną machiną eksploatacji kolei żelaznej i zahaczyła nawet o jej najwyższą administrację.
Wstrząśnienie sięgało i wyżej, udzieliło się ministerjum, zagroziło sprawom państwa, rządowi w bieżącej dobie słabości politycznej, a pora była krytyczna, najmniejsza gorączka sprowadzić mogła rozkład wielkiego ciała społecznego.
Kiedy więc pan Canny-Lamotte dowiedział się od swego gościa, że rada zarządzająca postanowiła dać dymisję Roubaudowi, żywo powstał przeciw temu zamiarowi.
Nie! nie! byłoby to najniezręczniejszym krokiem, wywołałoby to jeszcze większą wrzawę w prasie, która niezawodnie przedstawiłaby pomocnika zawiadowcy, jako ofiarą polityczną.
Wszystkoby zaskrzypiało od dołu do góry, i Bóg wie do jakich przykrych odkryć możnaby wtedy dojść dla jednych i dla drugich:
Skandal i tak już za długo trwał, trzeba było jaknajprędzej zaprowadzić ciszą.
Dyrektor eksploatacji, przekonany przez dostojnika ministerjalnego, zobowiązał się zatrzymać Roubauda, a nawet nie przenieść go z Hawru. Tym sposobem opinja nabierze pewności, że na kolei niema ludzi nieuczciwych.
Rzecz była skończona, sprawa zatarta.
Kiedy Seweryna zadyszana, z bijącem sercem, znalazła się w ponurym gabinecie przy ulicy Rocher, przed panem Canny-Lamotte, tenże popatrzył na nią przez chwilę, z przyjemnością przyglądając się, mocą jakiego wysiłku starała się wydawać spokojną. Bez kwestji, sympatję czuł dla tej zbrodniarki delikatnej, o tak łagodnych oczach.
— A zatem! moja pani...
I wstrzymał się, ażeby się napawać jej niepokojem kilka chwil jeszcze.
Ale ona miała tak głębokie wejrzenie i czuł, że tak się garnęła doń cała, w takiej potrzebie dowiedzenia się, że się ulitował.
— A zatem, moja pani, widziałem się z dyrektorem kolei i wymogłem na nim, że mąż pani nie dostanie dymisji. Sprawa już załatwiona.
Wtedy ona się ugięła pod falą radości zanadto żywej, jaka ją zalała.
Oczy jej napełniły się łzami, nie mówiła nic, uśmiechała się tylko.
On powtórzył, wymawiając dobitnie każde zdanie, ażeby uczynić jasnem całe jego znaczenie.
— Sprawa jest załatwiona. Możesz pani powrócić spokojnie do Hawru.
Rozumiała dobrze; chciał powiedzieć przez to, że ich nie zaaresztują, że ich ułaskawiono. Było to nietylko pozostawienie urzędu, było to puszczenie okropnego dramatu w niepamięć, było to przebaczenie.
Mimowolnem poruszeniem instynktownej pieszczoty, jak ładne zwierzątko domowe, które w podziękowaniu patrzy i łasi się, pochyliła się ku jego ręce, ucałowała ją i przycisnęła do swoich policzków.
A tym razem nie cofnął ręki, sam bardzo wzruszony tkliwym wdziękiem tego podziękowania.
— Ale — odezwał się, usiłując przybrać surową minę — pamiętajcie sprawować się dobrze.
— O, panie!
Chciał ich pozostawić na swej łasce, kobietę i mężczyznę. Dlatego napomknął o liście.
— Pamiętaj pani, że akta tej sprawy tu pozostaną i że przy najmniejszem przewinieniu, wszystko może się zacząć na nowo... Zaleć pani zwłaszcza swemu mężowi, ażeby się nie bawił w politykę. Pod tym względem będziemy nielitościwi. Wiem, że już się raz skompromitował, mówiono mi o jakiejś kłótni z podprefektem, przytem mają go za republikanina, to bardzo źle... Tak. Niech będzie rozsądny, albo go usuniemy...
Stała już, teraz pilno jej było wyjść na ulicę, ażeby mieć dość przestrzeni dla radości, która ją dusiła.
— Będziemy panu posłuszni. Będziemy tem, co się panu spodoba, gdziekolwiek i kiedykolwiek pan rozkaże, zawsze będę pańską.
Zaczął się znów uśmiechać, z miną znużoną, tym wzgardzonym uśmiechem człowieka, który w ciągu długich lat wszystkiego zakosztował.
— O! nie będę tego nadużywał, moja pani, nigdy już nie nadużywam.
I sam jej otworzył drzwi od gabinetu.
Na progu obróciła się dwa razy z twarzą rozpromienioną, która mu jeszcze dziękowała.
Na ulicy Seweryna szła, jak warjatka, to po trotuarze, to środkiem, bez potrzeby, między powozami, narażając się na przejechanie.
Czuła w sobie potrzebę ruchu i krzyku.
Teraz pojmowała już, dlaczego ich ułaskawiono, nawet rzekła do siebie:
— Tak! boją się! niema niebezpieczeństwa, ażeby to chceli rozmazywać, głupia byłam, że się tak dręczyłam!... Ale nastraszę męża, niech się zachowuje spokojnie. Ocalona jestem! ocalona! co za szczęście!
Kiedy skręcała na ulicę św. Łazarza, zobaczyła na zegarze u jubilera, iż jeszcze dwadzieścia minut brakowało do szóstej.
— No! zafunduję sobie dobry obiad, mam jeszcze dosyć czasu.
Naprzeciw dworca kolejowego wybrała najokazalszą restaurację.
Usiadła sama przy stoliczku, obok lustra i okna, tak mogła widzieć ruch uliczny, i kazała sobie podać ostrygi, majonez z łososia i kurczę pieczone.
Wynagrodzić tem sobie chciała liche śniadanie.
Umierała z głodu, połknęła prędko kawał placka kaszkowego, który jej bardzo smakował i kazała jeszcze dodać do obiadu omlet z konfiturami.
Potem, napiwszy się kawy czarnej, już się spieszyła, bo tylko kilka minut miała do odejścia pociągu.
Jakób, rozstawszy się z nią, poszedł do siebie, przebrać się w odzież roboczą, poczem udał się do remizy, gdzie zwykle przychodził na pół godziny przed wytoczeniem lokomotywy.
Zazwyczaj obejrzenie maszyny zdawał na Pecqueux, chociaż ten na trzy razy był zwykle dwa razy pijany.
Tego dnia jednak, pod wpływem błogiego wzruszenia, jakiemu podlegał, sam się chciał upewnić o należytem działaniu wszystkich części składowych lokomotywy, tembardziej, że rano, jadąc, z Hawru, zauważył, jak mu się zdawało przynajmniej, większe jakby zużywanie siły dla mniejszej pracy.
W obszernej szopie zakrytej, poczerniałej od węgli, którą oświetlały zakurzone okna wysokie, pośród innych odpoczywających lokomotyw, maszyna Jakóba znajdowała się na czele, wysunięta już na tor, pierwsza gotowa do odjazdu.
Palacz z remizy nałożył już ognisko.
Była to jedna z lokomotyw pośpiesznych, z podwójnemi osiami, elegancka, delikatna, a zarazem potężna, z wielkiemi kołami lekkiemi, połączonemi przez lewary stalowe, z szeroką piersią, bokami wydłużonemi, silnemi, połączenie myśli z techniką, które stanowią wszechwładną piękność w tych istotach metalu, dokładność siły.
Jak wszystkie maszyny towarzystwa zachodniego, oprócz numeru porządkowego, a był nim numer 214, nosiła nazwę stacji, nazywała się Lizon, jak stacja na tejże kolei.
Ale Jakób, przywiązawszy się do niej, nazwał ją Lizą i nazywał ją tak z wielką czułością.
I coprawda kochał on wielce swą lokomotywę od czterech lat, odkąd nią kierował. Jeździł on i innemi, posłusznemi i kapryśnemi, odważnemi i leniwemi; wiedział, że każda ma swój temperament, że wiele z nich niewiele było warte, jak mówią to o kobietach z krwi i kości; jeżeli zaś tę tak pokochał to dlatego, że miała rzadkie przymioty wzorowej kobiety.
Łagodna była, posłuszna, łatwa do kierowania, bieg regularny zawsze mająca, dzięki dobrej waporyzacji...
Utrzymywano, że te zalety jej pochodzą z doskonałości części składowych i z wybornego materjału.
Lecz Jakób myślał inaczej, i co innego wiedział, inne maszyny, zupełnie tak samo zbudowane, i tak samo urządzone, nie wykazywały żadnego z jej przymiotów.
W niej była dusza, tajemnica fabrykacji, to coś, co robota mechaniczna dodaje nieraz metalowi, odrębna indywidualność maszyny, życie.
Kochał więc z wdzięcznością swą Lizę, która biegła i zatrzymywała się, jak klacz silna i uległa, kochał ją, bo, prócz stałej pensji, dawała mu jeszcze grosze, w postaci nagrody za oszczędności na paliwie.
Tak znakomicie ulepszona była pod względem wydajności pary, że potrzebowała daleko mniej węgla niż inne.
Jedno mógł jej tylko zarzucić, zanadto wielkie spotrzebowanie smaru; wielkie lokomotywy pożerały niezmierną ilość tłuszczu, był to ciągły głód, a nawet prawdziwe obżarstwo.
Napróżno starał się ją przekonać, bo coraz to się zadyszała, taki to już był jej temperament.
Wreszcie cierpliwie już znosił to jej łakomstwo, tak, jak się zamyka oczy na pewne przywary u osób, odznaczających się zresztą wysokimi przymiotami, i nieraz żartował ze swym palaczem, że do niej, jak do pięknych kobiet można było zastosować przysłowie: kto smaruje, ten jedzie.
Podczas gdy ognisko syczało, Liza powoli nabierała życia, Jakób kręcił się dokoła niej, przyglądając się każdej z jej składowych części, starając się odkryć, dlaczego zrana więcej zjadła smarów, niż zwykle.
I nic nie mógł dociec, lśniła się od czystości, i to takiej czystości, jaka tylko być może przy najtroskliwszem pielęgnowaniu lokomotywy przez maszynistę.
Bo też widziano zawsze, jak ją wycierał, jak ją czyścił, zwłaszcza po przyjeździe.
Tarł ją z całych sił, korzystał, że była jeszcze ciepła, ażeby łatwiej usunąć plamy i skazy.
Nigdy też nie forsował jej zanadto, zawsze jej dawał bieg prawidłowy, nie opóźniał jej wcale, aby później pędzić ją, dla zyskania na czasie.
I tak dobrze ze sobą żyli, że przez lat cztery, ani razu nie skarżył się na nią w księdze remizy. gdzie maszyniści zapisują żądania naprawy lokomotywy, i to najczęściej źli maszyniści, próżniacy lub pijacy, którym wiecznie coś się psuje w ich lokomotywie.
Lecz tego dnia, i Jakóbowi ciążyło na sercu to marnotrawstwo smarów i ogarniał go nawet niepokój, czuł brak zaufania do niej, pragnął upewnić się, czy mu się nie będzie źle sprawowała w drodze.
Pecqueux jeszcze nie przyszedł. Jakób rozgniewał się nie na żarty, kiedy nareszcie powrócił, a język mu się plątał, po śniadaniu z jakimś przyjacielem.
Zazwyczaj obaj ci ludzie żyli z sobą w zgodzie, przy tak długiem towarzyszeniu sobie, przy tych ciągłych przejazdach z jednego końca kolei na drugi, zawsze obok siebie na lokomotywie, razem wstrząsani jej ruchem, razem milczący, połączeni tą samą pracą i temi samemi niebezpieczeństwami.
Maszynista, chociaż był młodszy o lat dziesięć, po ojcowsku postępował ze swym palaczem, zasłaniał jego wady, pozwalał przespać mu się godzinkę, kiedy był pijany; Pecqueux wywzajemniał mu się za pobłażliwość prawdziwem przywiązaniem jak u psa, a zresztą był doskonałym robotnikiem, w swoim zawodzie, naturalnie po za pijaństwem.
Trzeba powiedzieć, że i on także kochał Lizę, co właśnie sprzyjało do dobrego stosunku z maszynistą. Oni we dwóch i lokomotywa, tworzyli prawdziwie idealne stadło, nigdy nic sobie nie robili na złość.
Dlatego Pecqueux, dotknięty takiem gniewliwem powitaniem, spojrzał na Jakóba z podwójnem zdziwieniem, kiedy usłyszał, że i na maszynę zrzędzi.
— E! cóż znowu? ona jest czarodziejką!
— Nie! nie! nie jestem spokojny.
I chociaż każdą cząstkę znalazł w porządku, nie przestawał kiwać głową.
Wszystko to powinno go było uspokoić, a jednak wciąż czuł niepokój.
Bo w sercu jego była już nietylko Liza.
Inne uczucie w niem się wzmagało, uczucie dla tej istoty tak miłej, tak delikatnej, którą widział wciąż na ławce skweru obok siebie, tej istoty, która tak pieszczotliwie błagała go o miłość i o opiekę.
Kiedy się opóźniał z jazdą w drodze, pomimowoli, kiedy puszczał lokomotywę swoją z szybkością osiemdziesięciu kilometrów, nigdy nie pomyślał o niebezpieczeństwie, na jakie mogli być narażeni podróżni.
I oto teraz sama myśl odwiezienia do Hawru tej kobiety, prawie nienawidzonej jeszcze zrana którą wiózł do Paryża z niezadowoleniem, z niejaką nawet przykrością, teraz przejmowała go niepokojem, obawą wypadku, skutkiem którego wyobrażał ją sobie zranioną z jego winy i umierającą na jego ręku.
Odtąd miłość dla niego stała się obowiązkiem. Liza podejrzewana, powinna się była dobrze sprawować w drodze, jeżeli miała nadal zachować względy swojego maszynisty.
Piąta wybiła; Jakób i Pecqueux weszli na małą platformę, łączącą tender z lokomotywą i ostatni, na znak swego zwierzchnika, odsunął klapę i kłąb białej pary napełnił poczerniałą szopę.
Potem, posłuszna śrubie regulatora, powoli obracanej przez maszynistę. Liza ruszyła z miejsca wyszła z remizy, zagwizdała, ażeby utorować sobie drogę.
Prawie natychmiast mogła się zapuścić w tunel Batignolles. Ale przy moście Europejskim musiała zaczekać i, wcale nie prędzej, niż o godzinie regulaminowej, zwrotniczy przepuścił ją do pociągu, o wpół do siódmej odchodzącego, do którego dwóch ludzi przyczepiło ją mocno.
Już miano niebawem odjechać, brakowało bowiem tylko pięciu minut, a Jakób wciąż wychylał się z lokomotywy, zdziwiony, iż nie widzi Seweryny w tłumie popychających się podróżnych.
Pewny był, że nie wsiądzie do wagonu, nie odwiedziwszy go przedtem.
Wreszcie zjawiła się, prawie biegnąc, z obawy spóźnienia.
I rzeczywiście przeszła wzdłuż całego pociągu i zatrzymała się dopiero przy lokomotywie, z twarzą ożywioną i widocznie uradowaną.
Wspięła się na drobnych nóżkach i podniosła twarzyczkę uśmiechniętą.
— Niech się pan nie boi, nie spóźniłam się, jestem.
On również śmiał się, zadowolony, że już była.
— Dobrze! bardzo dobrze!
Ona znowu się wspięła i odezwała się ciszej:
— Mój przyjacielu, jestem zadowolona, bardzo zadowolona... Wszystko dobrze poszło, lepiej niż mogłam pragnąć.
Zrozumiał, o czem mówiła, i on się także bardzo ucieszył.
Potem pobiegła już do wagonów, ale raz jeszcze odwróciła głowę i odezwała się żartobliwie:
— Tylko teraz niech mi pan kości nie połamie.
Jakób zaś zawołał wesoło:
— E! niech się pani nie boi.
Już zamykano drzwiczki, i Seweryna ledwie zdążyła wsiąść.
Jakób, na znak nadkonduktora, zagwizdał, poczem otworzył regulator.
Pojechano.
Był to taki sam odjazd, jak owego pociągu tragicznego w lutym, o tej samej godzinie, wśród tego samego ruchu na stacji, wśród tego samego zgiełku i tego samego dymu.
Lecz teraz jeszcze było widno. Zmrok zapadał, ale jeszcze przejrzysty, łagodny, upajający.
Seweryna wyglądała oknem.
A na lokomotywie Jakób, stojąc po prawej stronie, ciepło ubrany w kaftan wełniany, z okularami na oczach, przypomocowanemi w tyle głowy, pod czapką, nie spuszczał wzroku z drogi, wychylał się co chwila, ażeby lepiej widzieć ciągnącą się przed nim przestrzeń toru.
Wstrząsany podskakiwaniem maszyny, na co nawet nie zwracał uwagi, rękę prawą trzymał na szybrze, regulującym bieg, jak sternik na kole parowca, i manewrował ruchem niewidocznym a ciągłym, to miarkującym prędkość, to przyśpieszającym, lewą zaś ręką ciągle używał świstawki, bo wyjazd z Paryża jest trudny, pełen przeszkód. Gwizdał przy większym spadku toru, przed stacjami, przy tunelach, przy każdym większym zakręcie drogi.
Gdy zdaleka spostrzegł sygnał czerwony, przeciągle zagwizdał, ostrzegając o sobie, i przebieg! jak piorun.
Zaledwie od czasu do czasu rzuca! okiem na manometr, obracając małą korbę pompki, skoro ciśnienie dosięgało dziesięciu kilogramów.
A wzrok jego zwracał się na tor kolejowy wciąż naprzód, czuwając nad najdrobniejszymi szczegółami, z taką natężoną uwagą, że nie widział pozatem nic innego, że nie czuł nawet jak wiatr zrywał się na burzę.
Manometr opadał; otworzył drzwi od ogniska, opuszczając zasuwę.
Pecqueux, przyzwyczajony do odgadywania myśli z ruchów, zrozumiał: młotem roztłukł kawałki węgla i, zagarnąwszy łopatą, wsypał dość równą warstwę na całej szerokości rusztu.
Gorący żar piekł nogi im obudwu; poczem, gdy drzwi zostały zamknięte, przejął ich do kości ostry powiew powietrza lodowatego.
Noc zapadała, Jakób podwajał ostrożność.
Rzadko czuł Lizę tak posłuszną jego woli; miał nad nią zupełną władzę, kazał jej jeździć, jak chciał, z zupełną samowładnością pana, a jednak nie folgował swej surowości, obchodził się z nią jak z poskromionem zwierzęciem, któremu zawsze należy niedowierzać.
Tam po za sobą, w pociągu, pędzącym całą siłą, widział delikatną postać, która mu się powierzyła z zaufaniem i uśmiechem na ustach.
Na tę myśl lekki go dreszcz przejmował, mocniej ściskał śrubę, kierującą ruchem, wzmagające ciemności przebijał spojrzeniem uporczywem, szukając sygnałów płomienistych.
Po przejechaniu łuków, jakie tworzy droga przy Asvieres i Colombes, odetchnął już trochę.
Aż do Montes wszystko było dobrze, jechało się po torze kolejowym, jak po stole, zupełnie swobodnie.
Za stacją Montes musiał pchać bardziej Lizę, ażeby dostać się mogła na dość znaczną wyniosłość, ciągnącą się parę wiorst.
Potem, nie zwalniając wcale, puścił ją na prostą drogę przez tunel Rolleboise, tunel długości dwóch kilometrów, które przebył w niespełna trzy minuty.
Już tylko jeden tunel miał przed sobą, tunel Roule, opodal od Gaillon, przed stacją Sotteville, niebezpieczną stacją, na której łatwo było o wypadki, z powodu powikłania sieci kolejowej, ciągłego wekslowania i ciągłego nagromadzenia wagonów.
Całą swą istotę skupił w oczach, które czuwały, w ręce, która prowadziła, i Liza, zadyszana i dymiąca, przejechała Sotteville pełną parą i zatrzymała się dopiero w Rouen, skąd wyruszyła, nieco spokojniejsza, pnąc się trochę wolniej na wzgórze, wznoszące się aż do Malonnay.
Księżyc wszedł bardzo jasny, siejąc srebrzyste światło, które pozwalało Jakóbowi rozróżniać najmniejsze krzaczki, a nawet kamienie przydrożne, szybko uciekające wdał przy biegu pociągu.
Kiedy przy wyjściu z tunelu Malonnay, zwrócił na prawo spojrzenie, zaniepokojone cieniem, jakie rzucało na tor rozłożyste drzewo, tuż obok rosnące, poznał ustronny zakątek, ów mały zagajnik, skąd widział morderstwo.
Okolica pusta i dzika roztaczała się z ciągłymi pagórkami, z ciemniejącymi skrajami lasów i z ponurą samotnością.
Następnie w Croix-de-Maufras, w nieruchomym blasku księżyca, nagle ukazał mu się ów dom w całem swem opuszczeniu i osamotnieniu, z okiennicami pozamykanemi, z wiejącym smutkiem.
I Jakób, sam nie wiedząc dlaczego, tym razem uczuł jeszcze większe ściśnienie serca, jakgdyby znajdował się przed swojem nieszczęściem.
Natychmiast jednak inny widok nasunął się jego oczom.
Obok domu Misardów przy barjerze, zamykającej przejazd przez plant, stała Flora.
Teraz, ile razy przejeżdżał tędy, zawsze widział ją na tem miejscu, jak go wyczekiwała, jak go wyglądała.
Nie poruszyła się, zwróciła tylko głowę, ażeby jaknajdłużej nie stracić go z oczu, w tym błyskawicznym pędzie pociągu.
Wysoka jej sylwetka odbijała się masą czarną na świetle białem, włosy jej złotawe lśniły tylko połyskiem od księżycowego blasku.
Jakób, puściwszy znów szybciej Lizę w przejeździe przez Montville, później zwolnił jej bieg cokolwiek, a wreszcie przed ostatnią stacją pozwolił jej pogalopować trzy mile z tą szybkością, z jaką śpieszą konie, czując, że już stajnia blizko.
Znużony był niezmiernie, kiedy pociąg zajechał wreszcie, wśród turkotu i dymu przed dworzec w Hawrze.
Seweryna, zanim poszła do swego mieszkania, przybiegła doń i powiedziała tonem wesołym i czułym:
— Dziękuję: do jutra...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.