Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Przedśmiertny list.

Dopiero w taksówce, ocierając się niemal łokciem o Wręcza, począł się zastanawiać co skłoniło dyrektora, żeby przyjął tak gorący udział w jego losie. Przewrotność, z jaką z nim postąpiono mogła oburzyć każdego. Ale dyrektor poświęcał się specjalnie — biegał, szukał go dwa dni, nie żałował czasu, zaniedbywał, nawet swe biurowe zajęcia.
Słowa Wręcza wyjaśniły tę zagadkę.
— Niech pan hrabia, nie sądzi — począł, pragnąc się wytłumaczyć ze starych grzechów — że wówczas, mówiąc o Gozdawie-Gozdowskim i o bilansach, myślałem poważnie!
Lekki uśmiech przemknął po twarzy Otockiego. Stanowczo Wręcz pozował na niewinnego baranka. Nie odrzekł nic.
— Pragnąłem — prawił dalej z miną pełną godności — wypróbować Darskiego, jego uczciwość... Zapewniam, pana hrabiego, że to wyłącznie miałem na myśli...
Aczkolwiek, genjalny projekt sfałszowania książek wyszedł nie od rzekomego Darskiego, a od Wręcza — Otocki nie zamierzał teraz nic prostować, tylko znów postarał się ukryć uśmiech. Dręczyła go, jednak, w pewnej sprawie, ciekawość.
— Jakżeż załatwił pan dyrektor — zapytał, odwzajemnił się Wręczowi tytułem za ciągłe nazywanie go hrabią — swoją tranzakcję z Gozdawą-Gozdowskim? Toć, o ile się dowie, że staje pan obecnie po mojej stronie będzie pan miał z niego śmiertelnego wroga!
— Pętak! Łachudra! — wyrwało się nagle szczerze Wręczowi, a twarz mu poczerwieniała z gniewu. — Kiedy ja z nim najuczciwiej, on chciał mnie oszukać...
— Chciał pana oszukać?
— Pewnie! Podczas decydującej rozmowy, a miała ona miejsce tego wieczoru, kiedy, grzecznie mówiąc, pan hrabia bez pożegnania mnie opuścił, robił takie propozycje, że jasno z nich wynikało, iż zmierza wkręcić się do banku, na głównego akcjonarjusza, bez grosza. Jeszcze, straszył...
— Straszył?
— Że wie, iż w banku są nieporządki i jeśli nie przyjmiemy go, aby stosunki „usanował“ — głos dyrektora zadygotał z gniewu — o naszej działalności władzom doniesie...
Otockiemu rozjaśniło się w głowie. Pojmował, czemu Wręcz uważa Gozdowskiego za ich wspólnego wroga.
— Acha! — bąknął.
— Wogóle — wyrzucał z siebie dyrektor, nie hamując się żadnemi względami — to zwyczajny łobuz i kombinator! Niema potrzeby panu hrabiemu tłumaczyć, gdyż sam najlepiej pan go zna! Te całe jego biuro, to wielka bujda, humbug i służyło tylko za pokrywkę do różnych ciemnych interesów. On kręci teraz pańskiemi pieniędzmi. Bo, po osadzeniu pana w sanatorjum, na wszystkiem łapę położył, a pańska niby żona, hrabina, wierzy mu ślepo... Dochodzi na tem tle, do różnych zatargów z Horyńskim, który też chciałby się dorwać do gotówki, ale Gozdowski jej z łapy nie wypuszcza. Zanadto lubi grać i hulać. Wymyślają też sobie ciągle, ale jak potrzeba, zawsze się pogodzą...
— Taka sprawa! — mruknął, domyślając się teraz prawdziwego sensu listu Horyńskiego, który zarówno Koryckiego, jak i jego w błąd wprowadził. Domyślał się, iż musiał pisać Horyński, iż i jemu część łupu się należy, skoro uczestniczył w tych machinacjach i że o ile Gozdowski będzie mu skąpił, bardzo później pożałuje tego.
— A wszystko to dzieje się z pańskiej kieszeni! — z takiem oburzeniem mówił dyrektor, że nos jego był fioletowy z pasji. — Rządzą się, niczem szare gęsi, sądząc, że na stałe pozostanie pan w sanatorjum, lub umrze i ich już są pańskie miljony... Gałgaństwo!.... Łajdactwo!
Otocki zerknął nań z ukosa i pomyślał, że Wręcz nie musi być w gruncie zły, skoro go tak oburza podłość i niesprawiedliwość. Ale...
— Dlatego też, uważam — wyrwało się dyrektorowi szczerze wyznanie — że daleko lepiej się stanie, kiedy wyprowadzimy na światło dzienne wszystkie intrygi tej bandy, żeby pan hrabia mnie powierzył zarząd swemi interesami... O, nie przyczynię najmniejszego uszczerbku, znacznie powiększę dochody. A pan hrabia, po tych przejściach, zbyt jest wyczerpany, by miał sam poświęcać się finansowym kłopotom...
Otocki, mało nie parsknął śmiechem. Wylazło szydło z worka. Więc, to była przyczyna zainteresowania się Wręcza jego osobą! Uganiał się za nim, że z potu aż był mokry — a na innych oburzał, chcąc w swą opiekę go wziąć i dzięki jego fortunie, poprawić swe nadwątlone interesy, gdy z „tranzakcji“ z Gozdowskim nic nie wyszło i miast go oszukać, sam o mało nie został oszukany.
— Naprzykład, mój bank — mówił, zapominając w zapale o zwierzeniach, poczynionych poprzednio rzekomemu Darskiemu i przemawiając teraz tak, jakgdyby siedział przy nim naiwny kapitalista — doskonała lokata — sto za sto... Oczywiście — spostrzegł się, że zagalopował zbytnio — należy tylko poczynić pewne w nim zmiany...
— Zaczekajmy drogi dyrektorze! — odparł wesoło. — Jeszcze nie odzyskałem mojego majątku i jestem ubezwłasnowolnionym szaleńcem!
Na szczęście, taksówka przystanęła przed domem, w którym zamieszkiwała panna Lola i Wręcz nie miał czasu rozwijać dalej swego genjalnego planu. Nie dawał, jednak, za wygraną i pełen był otuchy.
— Odzyska, hrabia... Chciałem powiedzieć, odzyskamy! A później ja się zajmę... Zobaczy pan... — powtarzał, gdy już szli po schodach, wiodących do mieszkania panny Loli, jakby uważając majątek młodego człowieka za swój własny.
Panna Lola znajdowała się w domu.
Widocznie, nie spodziewała się, że Wręcz tak prędko odnajdzie zbiega, bo na jego widok zadziwiła się, ale jednocześnie i ucieszyła szczerze.
— Jest fałszywy Januszek! — zawołała radośnie. — Odnalazł go grubas! Jak to dobrze... A ja sądziłam, że nie tak łatwo pójdzie... Gdzieście się spotkali?
Mocno uścisnęła rękę Otockiego, podczas gdy on całował jej rączkę.
— Nie żaden Januszek, a hrabia Jarosław Otocki! — pompatycznie poprawił ją Wręcz, któremu, zapewne bardzo imponowało arystokratyczne nazwisko i tytuł, — i począł opowiadać, w jaki sposób odszukał i sprowadził młodego człowieka.
— Świetnieś się spisał! — pochwaliła go. — Rada będzie Oleńka! A ja mam być dla pana hrabiego z respektem? Oczywiście... oczywiście... Choć niedawno rozmawialiśmy bardzo poufale i namawiał mnie do różnych grzechów? Ach, ty fałszowany Januszku! — pogroziła filuternie palcem. — Odrazu, domyśliłam się, że to nie mój Darski i nie dałam się namówić?
Otocki uśmiechnął się i wcale nie miał zamiaru ustalać, kto komu pierwszy czynił awanse i kto kogo namawiał do „grzechu“. Nabierał przekonania, że Lola jest w gruncie, poczciwą dziewczyną i pragnie dopomóc mu bezinteresownie, bez ukrytych celów, jak to czynił Wręcz. Zresztą, każda kobieta ma już taki zwyczaj, że gdy spotka ją odmowa, stale wytłumaczy, że to ona wzgardziła pierwsza. Nawet Ewa w raju, całą winę zepchnęła na węża.
— Cieszę się również — odrzekł — że mój sobowtór się odnalazł i jedzie pani do niego, do Paryża. Mówił mi o tem dyrektor.
— Tak... tak... — wykrzyknęła. — Jadę do Januszka! Jest to tajemnica, aby nikt nie wyśledził, gdzie przebywa. Hrabia, przypuszczam, nie zdradzi? — dodała, dając do zrozumienia, że sam znajduje się w podobnej sytuacji. — A mój, prawdziwy Januszek pisze, że zagranicą ze mną się ożeni, ułoży z wierzycielami i z wszelkiemi honorami powrócimy, rychło, do Warszawy...
— Żeby miał pole do nowych kantów! — tak cicho burknął Wręcz, że nie dosłyszała złośliwego frazesu.
— Winszuję! — raz jeszcze powtórzył Otocki.
Ale Lola, wnet zmieniła temat. Należało przejść, bez zwłoki do tego, co obecnie było najpilniejsze.
— Wspominał panu już Wręcz — mówiła — w jaki sposób, natknęłam się na nici intrygi, którą tak podle oplątano pana. Moja koleżanka wyznała mi o roli, jaką kazano jej odegrać i pragnie swój błąd naprawić. Pojedziemy do niej zaraz... Opowie panu wszystko, gdyż bliższych szczegółów nie chciała nawet mnie wyznać...
— Kiedy widziałaś ją, po raz ostatni? — zagadnął Wręcz.
— Wczoraj wieczorem byłam u niej! Ma się, coraz gorzej, krwotoki stają się częste i nie długo pożyje! Oddawna gnębią ją suchoty, ale to nagłe pogorszenie przypisuje karze Boskiej! Mówi z trudem, szeptem i błaga, że chce pana zobaczyć jaknajprędzej. Choć, obie, traciłyśmy już nadzieję, że pana uda się odszukać... Z tego względu, postanowiła napisać swą spowiedź...
— Napisać?
— Oświadczyła mi wyraźnie, kiedyśmy się wczoraj rozstawały, że obawiając się, iż niespodziewanie umrze, zanim pana zobaczy, wszystko opisze, by po jej śmierci zastał jakiś ślad... Miała to, uczynić w nocy, a dziś list mi doręczyć w zapieczętowanej kopercie, zaadresowanej na pańskie nazwisko.
— Śpieszmy do niej, a stanie się zbyteczny list! — zawołał. — Ja, również, pragnąłbym ujrzeć pannę Oleńkę prędko! Znów w mej głowie kojarzą się obrazy, lecz nie tworzą całości... Pamiętam, naprzykład, że mieszka na Mokotowskiej... Czy nie jest wysoką, szczupłą brunetką?
— Tak... tak...
— Tyle sobie przypominam, a później pamięć znów płata figla i wspomnienia się urywają.. Majaczy mi się, tylko, niby przez mgłę, jakaś potworna scena...
Panna Lola spojrzała nań ze zdziwieniem, ale nie śmiała o nic zapytać.
— Nie traćmy czasu i jedźmy! — wykrzyknęła, nakładając kapelusik.
Dochodziła godzina druga. Rychło przebyli niewielką przestrzeń, dzielącą ulicę Wspólną od Mokotowskiej. Kamienica, w której zamieszkiwała Walendziakówna, lub raczej pani Waleńska, był to trzypiętrowy, stary dom, w pobliżu Pięknej, o ponurym wyglądzie. Minęli, spore, zasadzone drzewami podwórze i prowadzeni przez pannę Lolę, skierowali się do prawej oficyny.
— Tu! Drugie piętro! — wyjaśniła Lola. — Zajmuje dwa pokoje wraz ze starą ciotką! Ciotka, nie opuszcza jej na chwilę i nam otworzy, bo biednej Oleńce nie starczyłoby siły zwlec się z łóżka.
Szybko pobiegła pierwsza po kamiennych, krętych schodach. Nasz bohater podążył za nią, a na końcu, sapiąc, wdrapywał się Wręcz.
A gdy wspinał się, po oślizgłych stopniach, coraz jaśniejsze mu się stawało, że drogę tę zna i że już ją przebywał. Że szedł, również, jak dzisiaj, aby wyświetlić jakąś tajemnicę i że szedł bardzo niespokojny, w wielkiej duchowej rozterce. Pamiętał, że przystanął na pierwszem piętrze, na zakręcie i zawahał się, czy ma iść dalej... A później?... Pocóż, łamać sobie głowę, — zaraz wszystkiego się dowie.
— Jesteśmy! — panna Lola zastukała trzykrotnie do drzwi niewielkiego mieszkanka. — To mój umówiony znak!
Długą chwilę nikt im nie otwierał.
— Cóż to znaczy? — zapytała ze zdziwieniem.
Wnet, jednak, rozwarły się drzwi, a na progu pojawiła się postać starszej, siwowłosej kobiety. Na twarzy jej znać było ból, a policzki miała mokre od łez.
— Pani płacze? — wymówiła. — Czyżby pogorszyło się Oli?...
Pokiwała głową.
— Ola umarła! — wymówiła cicho.
— Umarła? — przestrach zabrzmiał w głosie panny Loli. — Co za nieszczęście!
Stara kobieta zapraszała ich gestem do środka.
— Niech państwo pozwolą! Domyślam się kim pan jest — zwróciła się do Otockiego — i co sprowadza pana! Hrabia Jarosław Otocki?
A gdy skinął głową, dodała:
— Niestety, zbyt późno pan hrabia przybywa! Nie doczekała się pana, biedna Oleńka!
Weszli i minąwszy pierwszy pokój, znaleźli się w dość bogato urządzonej sypialni zmarłej. Wszystko świadczyło tam o upodobaniach i „zajęciu“ nieboszczki. Pełno tam było makat i dywanów i najprzeróżniejszych kosztownych, a niepotrzebnych cacek i drobiazgów, a na tualecie znajdowały się jeszcze, porozstawiane w nieładzie liczne flakony z perfumami oraz tualetowe przybory. Ściany zdobiły duże fotografje zmarłej, przedstawiające ją w strojach „artystycznych“, więc prawie całkowicie nago. Tchnienie śmierci, jednak, nadawało teraz powagę temu kokociemu urządzeniu, a nieboszczka leżała wyprostowana, wśród koronkowej pościeli olbrzymiego łóżka, niczem wielka woskowa kukła.
Podczas, gdy Lola, przypadłszy do zmarłej, szlochała głośno, Otocki, stojąc obok Wręcza, wpijał się wzrokiem w martwą twarz tej, która wedle słów własnych, miała mu wyrządzić wielką krzywdę. Choć, choroba i śmierć musiała zmienić jej rysy, wydała mu się znana. Jak, również znane mu było urządzenie pokoju. Napewno... Siedział tam, w tym szerokim i głębokim, pokrytym jedwabiem fotelu, póki... Póki, nie rozegrała się jakaś tragedja... Ale, jaka? Chyba, o niej się dowie, gdyż aczkolwiek śmierć położyła pieczęć wiecznego milczenia na usta Waleńskiej, wyraźnie mówiła Lola, że miała pozostawić na piśmie wyznanie...
— Kiedy to się stało? — zapytała nagle starą ciotkę Lola, ocierając łzy chusteczką.
— Przypuszczam — zabrzmiała odpowiedź — że około jedenastej rano! Nie byłam w domu! Wyszłam, jak zwykle o dziewiątej, po zakupy do miasta, a gdy wróciłam, nie żyła...
— O jedenastej!
— Teraz dręczą mnie wyrzuty! Zastałam ją już zimną, ale całkowicie ubraną! Widocznie, kiedy poczuła, że ostatnia chwila się zbliża, chciała jeszcze biec, u ludzi szukać ratunku, ale sił zabrakło. Leżała, na podłodze, nawet w kapelusiku... Później ją dopiero, przeniosłam na łóżko... A mnie — tu znów ból zadźwięczał w głosie starszej pani — gdy konała, nie było...
— Biedna...
— Chciałam panią natychmiast, zawiadomić, panno Lolu, ale nie miałam kogo wysłać. Teraz, właśnie, chciałam zejść do dozorcy i prosić go...
Wręcz, który pierwszy otrząsnął się z przykrego wrażenia, postanowił przystąpić wprost do sprawy, która ich sprowadziła, przerwał:
— Szanowna pani, wie zapewne, po co tu przybyliśmy?
— Wiem... wiem... — odrzekła. — Cóż, kiedy Oleńki już nie ma? A tak — zwróciła się do Otockiego — pragnęła pana widzieć! Wciąż wspominała o panu!
— Pozostawiła list?
Starsza pani potrząsnęła głową.
— Nie! Niema listu!
Otocki poczuł, jak zimne ciarki przebiegły mu wzdłuż pleców.
— Jakto niema listu! Przecież panna Lola mówiła, że...
— Mówiła mi wyraźnie, Oleńka — przytaknęła, a w jej oczach zamigotał równie niepokój — że wczoraj napisze swe szczere wyznanie, i pozostawi je w zapieczętowanej kopercie, gdyż czuje, że jej chwile są policzone...
— Więc?
Ciotka zmarłej, podniosła brwi do góry, jak ktoś, kto sam z tej sprawy nic nie rozumie.
— Pisała list! — wyrzekła.
— Tedy pisała! — okrzyk ulgi wyrwał się z piersi Loli, Otockiego i Wręcza.
— Pisała... ale znikł?
— Znikł? Niemożebne... Trzeba dobrze poszukać!
Beznadziejnie rozwiodła ręce.
— Dobrze się naszukałam i nie mogłam znaleźć. Wiedziałam, przecież, że państwo prędzej, czy później po ten list się zgłoszą. I Oleńce początkowo widocznie zależało bardzo, by pan hrabia go otrzymał, bo pisała całą noc... Sama widziałam, a nawet byłam zła, bo szło jej z trudem, i silniejszej, nawet, dostała gorączki. Musiała się jednak rozmyślić i zniszczyła list, gdy w domu byłam nieobecna, tuż przed śmiercią...
— Ale dlaczego? — oczy Loli stawały się coraz większe ze zdziwienia. — Z jakiej przyczyny? Zniszczyła? Nic nie rozumiem...
— I ja nic nie rozumiem! Ale listu niema!
Nagle, Wręcz uderzył się w czoło i zapytał:
— Nie spostrzegła pani nigdzie resztek tego listu?
— Nie!
— Cóż z niemi się stało?
— Powtarzam, nie wiem!
— A czy nikt pani nie odwiedzał, nie przebywał w tem mieszkaniu już po śmierci nieboszczki?
— Owszem!
— Kto?
— Pan Gozdawa-Gozdowski!
— Gozdawa-Gozdowski! — jęknął Wręcz, ściskając mocno ramię Otockiego. — On?
Staruszka poczęła wyjaśniać.
— Zdziwiłam się nawet bardzo, kiedy się zjawił. Bo, choć, jak państwo wiedzą, łączyły go dawniej z Oleńką bliskie stosunki, ostatnio nie chciała go widywać. Nazywała łotrem i zabraniała wpuszczać do mieszkania. Ale, kiedy dziś przybył i dowiedział się, że nie żyje, nie śmiałam się sprzeciwiać, bo koniecznie chciał zobaczyć, poraz ostatni, nieboszczkę. Bawił, może dziesięć minut...
— Była pani cały czas w pokoju?
— Nie! — drgnęła. — Wyprawił mnie do kuchni, pod pozorem, że widok zmarłej uczynił na nim takie wrażenie, iż mu słabo i prosi o szklankę wody...
— Łotr! — wykrzyknął Wręcz, nie krępując się nawet, panującą w pokoju atmosferą, pełną majestatu śmierci. — To on, ukradł list!
Otocki skrzywił się boleśnie. Znów, wszelkie nadzieje obracały się w niwecz i znów groźny wróg triumfował, zacierając za sobą wszelkie możliwe ślady.
— Niewątpliwie! — szepnął.
— Chodźmy stąd! — oświadczył teraz już cicho Wręcz, nie wypuszczając ramienia Otockiego. — Bezcelowe jest, pozostawać tu dłużej...
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na zmarłą i pożegnawszy się ze starą ciotką, opuścili smutne mieszkanie, przygnębieni.
Dopiero, gdy znaleźli się na ulicy, panna Lola zatrzymała się, a z jej ust padło zapytanie:
— Co robić?
— Ha! — rzekł Wręcz. — Ja nie ustąpię tak łatwo! Ten łotr Gozdowski sprzątnął nam z przed nosa bardzo ważny dowód, ale jeszcze sprawy nie wygrał!
— Sądzi pan? — spojrzał nań Otocki.
— Przekonany jestem! Koronkową prowadzi grę, ale ta koronka, wreszcie pęknie! Drogi hrabio! — energiczne nuty nagle zabrzmiały w głosie dyrektora. — Toć nie wszystkich da się ogłupić i skradziony list nie pomoże! Będzie udowadniał, że jest pan obłąkany, my będziemy twierdzili, co innego i zażądamy ekspertyzy lekarskiej. Będzie opowiadał, że rzucał się pan na swą żonę, hrabinę, z nożem, my wyciągniemy historję z Olą Waleńską i stwierdzimy, że wszystkie te machinacje i kłamliwe oskarżenia, mają wyłącznie za cel, ograbienie pana z majątku... Moje świadectwo, oraz słowa Loli i panny Janeczki muszą wystarczyć...
— Tak! — zawołał. — Wstąpimy po pannę Janeczkę i udamy się do odpowiedniej władzy! Niech, wreszcie, raz to się skończy...
— Szczególnie! — dodał Wręcz, ze zwykłym samochwalstwem — że skoro ja się panem zaopiekowałem, pomyślnie sprawę doprowadzę do końca! Jakem Wręcz, herbu Leliwa! Któż ośmieli się nie uwierzyć Wręczowi? A później, jak pan mi da plenipotencję na prowadzenie swoich interesów...
Raptem urwał. Gdy tak stali przed kamienicą, w której mieszkała zmarła, na rogu Pięknej i Mokotowskiej, z tyłu podszedł do nich niespodzianie jakiś mężczyzna. Manewrował on tak, by dopiero w ostatniej chwili go spostrzegli i ciężko opuścił swą dłoń na ramię młodego człowieka.
— A... pan Wręcz, w towarzystwie hrabiego! — rzekł niby odpowiadając na poprzednie słowa dyrektora. — Nie pomogą tym razem żadne wykręty, ani kłamstwa!
Przed niemi stał policyjny wywiadowca, uśmiechając się ironicznie. Ten sam, który odwiedził dyrektora, a później w hotelu o mało nie zatrzymał młodego człowieka.
— Nie pomogą! — powtórzył. — I po raz drugi nie ucieknie mi pan, panie Jarosławie Otocki!
Młody człowiek zbladł, a Wręcz stał się purpurowy na twarzy...
— Cóż to znaczy?
— To znaczy, że kiedy byłem u pana, panie dyrektorze, oświadczył pan, że nie zna obłąkanego i rozstał się z nim, natychmiast, w „Livoy‘u“. Tymczasem stwierdziłem, że mieszkał u pana przez dwa dni i że nadal, utrzymujecie stosunki, skoro razem was spotykam! A domyśla się pan chyba, co grozi za udzielanie przedstawicielom władzy fałszywych informacyj.
— Ależ, panie! — zawołał, zrozpaczony Wręcz, nie broniąc się nawet z postawionych mu zarzutów. — Jeśli tak postąpiłem, miałem po temu ważne powody! Ale, zapewniam pana, ten pan nie jest obłąkany... Niech, pan go nie zatrzymuje...
Wywiadowca wzruszył ramionami.
— Nie moja rzecz jest decydować w tej sprawie! Mam wyraźny rozkaz i muszę odstawić chorego Jarosława Otockiego tam, dokąd mi odstawić go polecono!
Lola nie wytrzymała, a ze zdenerwowania aż łzy zakręciły się w jej oczach.
— Panie! — wykrzyknęła. — Hrabia Otocki jest tak samo zdrów, jak pan, lub ja! To wszystko brudne intrygi rodziny, z Gozdawą-Gozdowskim na czele! Chcą mu zagrabić majątek! Wyraźnie to mówiła przed śmiercią, moja przyjaciółka Oleńka Walendziakówna, ta artystka.
Po twarzy wywiadowcy znów przebiegł niedowierzający uśmiech. Niby Walendziakównę znał i mówił:
— Czy można przywiązywać wagę do słów podobnej osoby?
Tymczasem, dokoła grupki naszych bohaterów, poczynali się już gromadzić gapie, zwabieni niezwykłem widowiskiem.
— Błagam pana! — wołała dalej, chwytając Otockiego za ramię. — Niech pan go nie zabiera...
— Proszę mi nie przeszkadzać w urzędowych czynnościach! — ostro wyrzekł wywiadowca i skinął na przejeżdżającą taksówkę.
Otocki, tym razem, nie zamierzał stawiać oporu.
— Zawiadomcie o tem, co zaszło, pannę Janeczkę — szepnął cicho do Wręcza i popchnięty lekko przez wywiadowcę, znalazł się w samochodzie.
Wóz ruszył z miejsca. Na chodniku pozostała Lola z Wręczem, z niewyraźnemi minami, narażeni na tysiączne zapytania gapiów. Nie wiedzieli, nawet, dokąd wywiadowca wiezie młodego człowieka.
Ten, tymczasem, siedząc obok swego więźnia w taksówce, dziwnie jakoś spoglądał na niego. Może podziwiał własną odwagę, że mimo poprzednich doświadczeń, udało mu się ująć go bez niczyjej pomocy. Może obawiał się, że obłąkany, którego Tretter przedstawiał, jako niebezpiecznego warjata, nagle dostanie ataku furji — i będzie musiał stoczyć z nim ciężką walkę.
Wtem, jednak, uśmiechnął się lekko.
— Panie Otocki! — rzekł. — Proszę nie sądzić, że jestem taki naiwny, jak to wydawać się może! Chciałem tylko Wręczowi dać małą naukę, żeby sobie nie przypisywał całej zasługi „wykrycia“ tej bądź, co bądź niezwykłej sprawy! Od chwili, ostatniego naszego spotkania, przemyślałem wiele i niech pan będzie pewien, że gdybym pana uważał za szaleńca, napewno, nie zatrzymywałbym go i nie jechał z nim sam w samochodzie, a zażądał policyjnej asysty! Dlatego też, wiozę pana nie do sanatorjum, a do prokuratora.
Otocki odetchnął głęboko i mocno uścisnął jego rękę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.