Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Ucieczka.

Pacjent Nr. 210 leżał w swym pokoiku. Pokoik ten, aczkolwiek przyzwoicie umeblowany, był podobny do więzienia i ten, kto tam się znalazł, czuł się, niby więzień.
Na oknie więc znajdowały się grube kraty, drzwi obito grubym materacem, a od zewnętrznej ich strony umieszczono mocne rygle. Z separatki tej, przeznaczonej zazwyczaj dla furjatów, nie sposób było się wydostać i dr. Tretter wiedział, że jego pacjent jest tam zamknięty bezpiecznie. Mógł z nim robić wszystko co chciał, gdyż dzięki grubym murom i materacom na drzwiach, najsłabszy odgłos nie przedostawał się do innych pokojów.
To też, wieczorem nie zajrzał do młodego człowieka. Odwiedził go tylko, po raz ostatni przed snem, pielęgniarz Antoni, a widząc, że na nocnym stoliku, stojącym obok łóżka, stoi w dalszym ciągu nietknięta szklanka z miksturą przyrządzoną przez doktora, z niezadowoleniem zapytał:
— Dlaczego pan nie wypił?
Pacjent Nr. 210 spojrzał niepewnie na pielęgniarza, drżał w łóżku, naciągnąwszy kołdrę aż pod brodę.
— Bo... bo... — bąknął — nie smakuje mi to lekarstwo. Jest gorzkie, niemiłe... Poza tem, mam wrażenie, że nie pomaga mi, a szkodzi. Czuję po niem szum w uszach, zawrót w głowie, a pamięć jakby znowu słabła...
— Nie trzeba rezonować — burknął opryskliwie Antoni, nie starając się ukryć swego rozdrażnienia — a spełniać zalecenia doktora! Głupstwa pan plecie! Tylko, dzięki miksturze, powróci pan jako tako do zdrowia...
— Kiedy...
— Proszę wypić!
Słowa te padły z ust Antoniego takim rozkazującym tonem, że młody człowiek zrozumiał, iż o ile natychmiast rozkazu nie spełni, zawartość szklanki przymusowo mu zostanie wlana do gardła.
— Ja piję! — szepnął, z widocznym przestrachem, patrząc na swego oprawcę — Piję!
Pochwycił długiemi, rasowemi palcami szklankę i odwróciwszy się nieco na bok, krztusząc się, jął sączyć płyn do dna. Czynił to powoli, z widocznym wstrętem i nieraz zachłysnął się porządnie. Wreszcie szklanka była pusta.
— Proszę! — wskazał ją Antoniemu i postawił z powrotem na nocnym stoliku.
Pielęgniarz mruknął coś niewyraźnie, poczem odwrócił się i nie życząc nawet pacjentowi dobrej nocy opuścił pokój.
— Będzie spał, jak zabity! — mamrotał, zasuwając ciężkie rygle — a jutro będzie chodził ogłupiały. Jeśli, wogóle, wstanie z łóżka... Ja, zato dziś mogę sobie pofolgować, bo napewno nie zbudzi mnie w nocy...
Młody człowiek pozostał sam.
Chwilę leżał nieruchomo, zamknąwszy oczy i niby nadsłuchując, czy nie powróci Antoni. Wreszcie, gdy żaden szmer, po dłuższym upływie czasu, nie zwiastował tego powrotu, porwał się ze swego posłania. Zdziwiłby się bardzo teraz pielęgniarz, gdyby mógł spostrzec, że jego pupil jest całkowicie ubrany.
— Wszystko tu straszne! — szeptał. — Nie podoba mi się w tym zakładzie! I ten Antoni, z miną zbója i ten doktór, który choć twierdzi, że nie wie kim jestem, wyraźnie unika mego wzroku! I to lekarstwo, po którem bezwzględnie mi gorzej... Nie odzyskuję po niem pamięci, a raczej ją tracę... To też, postanowiłem dziś uczynić próbę. Wylałem je za poduszkę...
Spojrzał na dużą, mokrą plamę, doskonale teraz widoczną na łóżku, z poza odsuniętej kołdry.
— Zrobiłem próbę! — szepnął dalej. — Przekonam się, jak się poczuję, bez lekarstwa... Bo, kim jestem? Jak się nazywam? Czemu mnie tu osadzono? Straszne, potworne, okropne...
W podnieceniu, przeszedł się kilkakrotnie po pokoiku, poczem zbliżył się do okna i przywarł rozpalonem czołem do zimnych, osłaniających je krat. Zdala widniało niebo usiane gwiazdami, a po niem płynął jasno księżyc, niby korab po bezkresnych dalach morza.
Ale młodego człowieka nie zaprzątał teraz obraz pięknej, letniej nocy.
— Kim byłem? — powtarzał z rozpaczą. — Chwilami, wydaje mi się, że mieszkałem na wsi w jakimś pałacu. Chwilami, że w mieście, w marnej izdebce... Wydaje mi się, że zaszły tam rzeczy straszne... Ktoś okropnie uderzył mnie w głowę, chciał zamordować... Lecz może to tylko sen, bo dziwne sny wciąż mnie trapią? Czy, obecnie jestem człowiekiem normalnym, czy warjatem... Wszak znajduję się w domu zdrowia... Jeśli nie zwarjowałem, to zwarjuję... Przecież, przypomina mi się, jak przez mgły, że czytałem w jakiejś książce, iż najpewniejszym sposobem doprowadzenia zdrowego człowieka do obłędu, jest umieścić go wśród warjatów...
W bezsilnej rozpaczy, szarpnął kratami, o które stał wsparty.
— Co dalej? Co dalej?
Może długo jeszcze snułby swe niewesołe rozmyślania, gdyby wtem nie przerwał ich niespodziewany wypadek.
Z za drzwi, rozległ się cichy skrzyp. Powoli odsuwanych rygli.
— Boże! — jęknął z przerażeniem. — Jeżeli Antoni spostrzeże, że jestem ubrany i nie wypiłem lekarstwa, będę zgubiony!
Jednym susem, znalazł się z powrotem na swem posłaniu i wysoko naciągnął kołdrę pod brodę. Jednocześnie starał się zakryć sobą plamę, widniejącą na poduszce.
Wpijał się wzrokiem w drzwi. Zdziwiło go tylko, że rygle ktoś odsuwa ostrożnie, a nie ze zgrzytem, jak zwykle to czynił pielęgniarz. Nagle, zdumienie rozlało się na jego twarzy.
W otwartych drzwiach ukazała się postać kobiety, — młodej dziewczyny, w białym fartuchu. Mógł ją doskonale rozróżnić, dzięki umieszczonej wysoko pod sufitem, nieco tylko na noc przyciemnianej, elektrycznej lampce. Widział przed sobą wcale przystojną pielęgniarkę, na której twarzy rysował się wyraz niepokoju i współczucia.
— Zmieniła pani Antoniego? — zapytał z zadowoleniem, sądząc, iż miast ponurego draba, wyznaczył mu do opieki dr. Tretter tę ładną i sympatyczną osóbkę.
Ale dziewczyna położyła palec na ustach.
— Cs... — szepnęła. — Niechaj pan mówi ciszej. Nie przybywam tu w oficjalnym charakterze! Przybywam, aby go ratować!
— Mnie ratować?
Zamknęła drzwi za sobą i zbliżywszy się do łóżka, tłumaczyła zniżonym głosem:
— Wiem, że zagraża panu poważne niebezpieczeństwo! Jak pan się nazywa? Gdzie mieszkają pańscy krewni, lub przyjaciele?
Z rozpaczą załamał ręce.
— Pani! — zawołał do młodej osóbki, nabrawszy do niej całkowitego zaufania. — Gdybym ja to wiedział! Od kilku dni, kiedy odzyskałem przytomność, stwierdziłem z rozpaczą, że straciłem całkowicie pamięć. Sam nie wiem, ani jak się nazywam ani kim jestem! A ten przebrzydły doktór twierdzi, że nie może mi w tej sprawie dopomóc, bo znaleziono mnie przypadkowo w pobliżu toru kolejowego.
Dziwny cień przebiegł po twarzy przystojnej pielęgniarki. Podobne zaniki całkowitej pamięci, nie były z literatury jej obce, a to co posłyszała, potwierdzało całkowicie jej poprzednie przypuszczenia.
— Tretter kłamie! — wymówiła z podrażnieniem, — kłamie świadomie, gdyż uczestniczy w jakimś uknutym przeciw panu spisku. Przywiozła tu pana prywatnem autem jakaś pani, którą tytułowano hrabiną.
— Nie znam żadnej hrabiny!
— Towarzyszył jej mężczyzna, o niemiłym wyglądzie i drapieżnej twarzy...
— Również nie znam nikogo!
Zwątpienie przemknęło w jej oczach.
— Nic sobie pan nie przypomina? Osoby, które opisałam nie budzą żadnych wspomnień z poprzedniego pańskiego życia?
— Nie... nie... — zawołał. — Nie... Najmniejszego wątku... Hrabina... Mężczyzna... Wszystko mi to jest całkowicie obce... Powtarzam pani, wciąż doznaję uczucia, że na moim mózgu, co do ubiegłych wypadków, leży jakaś mgła, której nie jestem w stanie przebić...
Chwilę zaległo milczenie.
— Ha, trudno! — szepnęła po pauzie. — Jeśli pan nawet nic nie pamięta, inaczej należy sobie dać radę. Przekonałam się ostatecznie, że jest pan całkowicie normalny, a tu, w tym zakładzie, nie wolno panu pozostawać ani chwili...
— I ja — przywtórzył — wyczuwam nieuchwytnie niebezpieczeństwo!
— Proszę uważać dalej! Owa hrabina, ktoś podsłuchał rozmowę — nie wspominała, że otrzymała te informacje od swej koleżanki — oświadczyła wyraźnie Tretterowi, że gdy pan odzyska przytomność, pańskie dni będą policzone... A Tretter ją zapewnił, że żywy pan się z tego zakładu nie wydostanie...
— Rozumiem! — wykrzyknął, przypominając sobie ową miksturę. — Wszystko pojmuję! Wie pani, dlaczego jestem ubrany i z nią rozmawiam. Sam powziąłem podejrzenia. Pielęgniarz Antoni, z polecenia doktora, zmuszał mnie prawie siłą do przyjmowania jakiegoś lekarstwa — wskazał na pustą szklankę, znajdującą się na nocnym stoliku — a po tem lekarstwie, stale mi było gorzej, nie lepiej i znów zanikała pamięć. Dziś, gdy podsuwał tę miksturę, udałem, że ją piję, a w rzeczy samej wyplułem ją zręcznie za poduszkę... Ot, jeszcze tu znajduje się plama...
Teraz, nie potrzebuje się dłużej ukrywać, porwał się z łóżka. Obrzuciła wzrokiem jego zgrabną postać, stwierdzając z zadowoleniem, że w każdej chwili może być gotowy do wyjścia.
— Zagraża mi więc niebezpieczeństwo — mówił tymczasem — i moje dni są policzone. Jak się ratować, co czynić? Nie wszystko to jeszcze, że nie połknąłem trującej mikstury... Jutro, nie wiem, czy uda mi się ten podstęp...
— Co czynić? — rzuciła krótko — Uciekać!
— Uciekać? — powtórzył. — Toć ten zakład to istne więzienie! Łatwo stąd się nie wydostanę?
Ona położyła dłoń na jego ramieniu. Patrzyła nań, jak patrzy na nieszczęśliwego brata, szczerze przywiązana, dobra siostra.
— Przewidziałam wszelkie trudności — oświadczyła — i teraz, zdarza się taka okazja, jaka nie prędko się powtórzy, Antoni, sądząc, że pan zażył lekarstwo i zasnął, zaryglował pana starannie, a sam upił się do nieprzytomności, bo czuje stały pociąg do butelki. Leży w sąsiednim pokoju i chrapie, nawet anioł nie zbudziłby go na Sąd Ostateczny. Dlatego, swobodnie mogłam przedostać się do pana, bo przyznaję się, że zaciekawił mnie jego los...
— Co prawda, nie sądziłam, że pan całkowicie stracił pamięć, ale gdy tu szłam, już powzięłam zamiar dopomożenia mu do ucieczki. Powtarzam, Antoni chrapie, w oknach mieszkania doktora Trettera jest ciemno i oddawna śpi na górze. Będziemy mogli prześlizgnąć się swobodnie... Wyprowadzę pana boczną furtką... Jest pan ubrany, wszystko znakomicie się składa...
Przyszedł mu nagle skrupuł do głowy.
— Ale, — zapytał — czy panią nie spotka za to duża przykrość?
— Najmniejsza! — odrzekła. — Tretter nabierze przekonania, że to Antoni zapomniał zasunąć rygle, po pijanemu. Antoni przeżyje kilka niemiłych chwil, co mu zresztą, oddawna należy... Nie traćmy czasu i chodźmy...
— Chodźmy! — powtórzył młody człowiek z radosnym błyskiem w oczach. — Pani jest, doprawdy aniołem!
Nie zwróciła uwagi na ten szczery wykrzyknik, podeszła do drzwi i otworzyła je. Obrzucił, po raz ostatni wzrokiem swój niewielki pokoik, jakby sprawdzając, czy czego nie zapomniał, lecz wnet się uśmiechnął. Prócz ubrania, kapelusza i chusteczki do nosa, przecież nie posiadał innego majątku.
Raźno podążył za swą wybawicielką.
Następny pokój był ciemny, lecz dobiegło z niego głośne chrapanie. W półmroku dojrzał rozwalonego na ceratowej otomanie pielęgniarza, który spał z otwartemi ustami.
Później jeszcze jakiś pokój, w którym pachniało chloroformem. Potem schody — i ręka młodej dziewczyny pochwyciła go za ramię.
— Ostrożnie! Kilka stopni! Już jesteśmy na dole!...
Nacisnęła klamkę i znaleźli się w parku. Owiało ich ciepłe powietrze majowej nocy, a drzewa otaczające dom zdawało się, szeptały radośnie:
— Bogu dzięki... Bogu dzięki...
Najcięższa część zadania została spełniona. Ale, należało jeszcze, dotrzeć do furtki, otwierającej całkowitą drogę do swobody. I to powiodło się znakomicie, nawet żwir nie skrzypiał pod ich stopami, gdy szli do parkanu, okalającego zakład dr. Trettera. W oknach domku stróża było ciemno, a kręcący się tam pies, widocznie dobrze znając pielęgniarkę, począł się do niej łasić.
Klucz, na szczęście, tkwił od wewnątrz, w zamku furtki. Lekko skrzypnął jeno, gdy przekręcała go powoli.
— Jest pan wolny — szepnęła, szeroko otwierając furtkę i wskazując na dróżkę, ciągnącą się śród pól. — Za tą ścieżką, znajduje się lasek. Gdy pan go minie, ujrzy pan zdala światła kolejowej stacji... A później, sama nie wiem, co mu radzić...
— Pojadę do Warszawy — rzekł, aby ją pocieszyć, pojmując, iż choć odzyskał wolność, sam nie wie teraz, co począć ze sobą. — Tylko...
Zrozumiała. Wyjęła z kieszeni fartuszka jakiś zwitek i prawie siłą wetknęła mu go do ręki.
— Zabrałam to ze sobą na wszelki wypadek! — wymówiła. — Toć nie ruszy się pan nigdzie bez pieniędzy...
Zawahał się.
— Doprawdy, pani... Jak mogę przyjmować podobnej ofiary od nieznajomej... Chociaż, nie jest pani dla mnie nieznajomą... Znamy się zaledwie godzinę, a uczyniła więcej, niż rodzona siostra... Kiedy i czem odpłacę się jej za to...
Mimo mroku nocy, spostrzegł, że czerwień lekko zabarwia jej policzki.
— Głupstwo! — szepnęła. — Skromna pożyczka! Żałuję, że nie mam więcej! Odda mi pan, kiedy zechce! Nie potrzebne mi są te pieniądze...
Milczał chwilę, ujęty niezwykłą szlachetnością jej postępowania.
— Pani — wymówił wreszcie, przypomniawszy sobie, że nawet nie zna jej nazwiska, ani imienia. — Czy wolno choć wiedzieć, komu zawdzięczam moje ocalenie?
— Nazywam się Janina Korycka! — zabrzmiała odpowiedź. — Czy panu tak koniecznie do szczęścia potrzebna była ta wiadomość?
— Ależ wciąż o tem tylko myślę, jak...
— A ja myślę — przerwała — w jaki sposób pan sobie w Warszawie da radę? Nie łatwa sprawa... Proszę sobie zapamiętać, co powiem. Gdyby panu było bardzo ciężko i źle, na Czerniakowskiej pod Nr. 308 mieszka moja matka. Odwiedzam ją stale w niedzielę, gdyż te dnie mam wolne...
— Pani Korycka! Czerniakowska 308! — powtórzył.
— Tak! Może pan zapamięta! Dziś mamy poniedziałek, raczej wtorek, bo już północ minęła... Za pięć dni więc będę u matki. Wtedy, znów służę wszelką pomocą...
— Panno Janino! Panno Janeczko! — stawię się napewno! Choć po to, aby panią zobaczyć...
Może jeszcze zamieniliby kilka słów, lecz wtem jakiś podejrzany szmer zwrócił ich uwagę. Na szczęście, tylko gałąź opadła z któregoś drzewa, ale szelest ten przypominał im, że niezbyt jest bezpiecznie, przedłużać w obecnych warunkach rozmowę.
— Niech pan już idzie! — szepnęła.
Ucałował jej drobną rączkę i począł się oddalać z żalem. Jakże bliską mu była ta śliczna dziewczyna, jego nieoczekiwana wybawicielka.
Ona tymczasem, ostrożnie zamknęła furtkę i cicho przekręciła z powrotem klucz w zamku. Poczem, skręciła umyślnie w boczną, ciemną aleję, by niespostrzeżenie dostać się do domku, w jakim znajdował się jej pokój.
— Jak sobie poradzi? — rozważała. — Wszak nie pamięta nic! Bez nazwiska, bez przyjaciół, bez pieniędzy? Toć wetknęła mu do ręki zaledwie grosze... Może do niedzieli coś wymyślę, a on do tego czasu nie zginie...
Nie spostrzegła nawet panna Janeczka, że osoba nieznajomego młodego człowieka, poczynała ją interesować coraz więcej.
I to nie ze względu, że dopomogła mu do uniknięcia prawie pewnej śmierci, — a przez wzgląd na jego bladą, smukłą twarz i wielkie, niebieskie, marzące oczy.
— Zobaczymy! — szepnęła, rozbierając się powoli i kładąc do łóżka, gdy niespostrzeżenie dla nikogo, bez żadnych przeszkód, powróciła do swego pokoiku; znajdującego się w pawilonie pielęgniarek — Zobaczymy!

Tymczasem, młody człowiek — były pacjent Nr. 210 zakładu dr. Trettera — szybkim krokiem podążał w stronę stacji.
Szczęśliwie minął dość gęsty, sosnowy lasek, później dużą łąkę, tonącą w poświacie srebrzystych promieni księżyca — i wnet zarysował się przed nim szeroki kolejowy tor, a tuż przy nim niewielki, drewniany, słabo oświetlony budynek.
— Kochana dziewczyna! — pomyślał z rozrzewnieniem, chowając zpowrotem banknoty i srebro do kieszeni. — Złota Janeczka! Może to jej całomiesięczny zarobek? Sobie, lub matce od ust odjęła, by mnie ratować? Czem się odpłacę za tyle dobroci i poświęcenia?
Przystanek! Wdrapał się na nasyp, przeskoczył przez szyny i zatrzymał się w pobliżu pierwszej napotkanej latarni. Wyciągnął zwitek, wetknięty mu prawie siłą do ręki przez pielęgniarkę, pannę Janinę i przeliczył pieniądze. Były tam cztery papierki dwudziestozłotowe i dwie srebrne dziesięciozłotówki, razem sto złotych.
Chwilę stał w zadumie, poczem jakby przypomniawszy sobie, że nie wolno mu poddawać się słabości, drgnął i energicznie ruszył naprzód. Śmiałym krokiem wszedł do stacyjnego budynku i rozejrzał się po małej salce, zawieszonej rozkładami jazdy oraz różnobarwnemi reklamowemi plakatami. Była całkowicie pusta, a w jej głębi jasno migało okienko — z napisem „Kasa“.
— Czy prędko odchodzi — zapytał, możliwie obojętnie zaspanego kasjera — pociąg do Warszawy?
— Osobowy! Za dziesięć minut! posłyszał odpowiedź.
— Chwała Bogu! Za dziesięć minut! — mało nie wykrzyknął głośno. — A o której przybywa na miejsce?
Kasjer spojrzał na ścienny zegar. Ten wskazywał kwadrans po północy.
— Jedzie się niecałe pół godziny! — mruknął. — Będzie pan przed pierwszą!
— Proszę o bilet drugiej klasy!
Z biletem w kieszeni, wyszedł przed budynek i odetchnął głęboko. Obawiał się najwięcej, że może na najbliższy pociąg przyjdzie mu czekać wiele godzin, a przez ten czas jego ucieczka zostanie zauważona.
— Tylko, dziesięć minut! — powtórzył w duchu z radością. — Dziesięć minut, a później...
W podnieceniu, oczekując na pociąg, jął się przechadzać wzdłuż szyn kolejowych. W rzeczy samej, ruch, jaki niezadługo zapanował na stacyjce świadczył, że rychło nadejdzie pociąg. Gdy przedtem wydawała się całkiem obumarła i pusta, teraz pojawił się dróżnik z zaświeconą latarką a kędyś z mroku wypłynął starozakonny kupiec, w długim chałacie w towarzystwie grubej, otulonej w chustkę żydówki, oboje z ogromnemi koszami. Dalej, od strony pola, wesoło pogwizdując, wędrowało trzech jakichś podmiejskich andrusów, zapewne, by przez ciekawość asystować przy odejściu pociągu.
— Poczęstowałby nas hrabia, papierosem! — odezwał się jeden z nich, kiedy z nim się zrównali. — Hrabia jedzie do Warszawy, to tam se kupi! A my palim ostatnie i nie dostaniem już na tej stacyjce, bo bufet zamknięty!
— Nie mam papierosów! — odciął krótko, gdyż istotnie ich nie posiadał.
— Te! Taki fajno ubrany, a taki skąpy...
Odszedł o kilka kroków dalej, nie chcąc być narażonym na dalsze zaczepki. Andrusy popatrzyli za nim w ślad, lecz widocznie, wywnioskowawszy z jego miny, że nie przydadzą się na nic natarczywe nawet prośby, pozostawili go w spokoju i usiedli na ławce, może w oczekiwaniu innej ofiary.
— Jenszy frajer dulcem wygodzi... Nie ten, wydymany...
Puścił mimo uszów epitet i wyglądał pociągu. Jeszcze kilka minut, a zniknie stąd bezpowrotnie i nigdy nie ujrzy przeklętego zakładu dr. Trettera. Jeszcze kilka minut, a znajdzie się w przedziale pociągu, by rozpocząć z życiem nową walkę.
— Lecz, cóż to?
Gdy wydawało mu się już, iż zdala połyskują olbrzymie ślepia zbliżającego się pociągu, wtem drugi szczegół zwrócił jego uwagę.
Noc była jasna, księżycowa. Zdala spostrzegł, iż łąka, ta sama, którą on przebył, udając się na stację, biegnie jakiś człowiek. Biegnie, wymachując rękami, a jego postać dziwnie mu jest znana.
— Tretter? — mało nie wykrzyknął z przerażeniem. — Czyżby się mylił? Nie, napewno. Tretter!
Zadygotało w nim wszystko. Więc, gdy ledwie kilka minut dzieliło go od ocalenia, znów miał wpaść w szpony doktora? Zauważył ucieczkę i sam tu biegnie, aby go pochwycić. Co czynić? Zrezygnować z zakupionego biletu i śród mroków nocy szukać ocalenia? Lecz Tretter, nie da za wygraną, narobi na stacji alarmu, rzucą się za nim.
— Co robić?
Tymczasem, Tretter zbliżał się coraz bardziej. Istotnie, sam rzucił się w pogoń, gdy odwiedziwszy w nocy, celę pacjenta Nr. 210, zastał ją pustą, a obok niej pijanego do nieprzytomności, pielęgniarza. Rzucił się, jak stał, bez marynarki i kapelusza, nie chcąc tracić sekundy czasu i nie zabrawszy nikogo do pomocy ze sobą z zakładu. Może nie chciał w drażliwą sprawę wtajemniczać innych, może sądził, że i tak sobie poradzi. Tedy, biegł na pół ubrany, zziajany, z rozwianemi włosami i brodą, niby sam oszalał, a na jego twarzy odbijało się przerażenie, że z rąk może mu się wymknąć ofiara.
— Łapajcie! Trzymajcie! — ryczał zdala i snać musiał poznać młodego człowieka, bo wyciągał rękę w jego kierunku.
— Co począć?
Tretter już przeskakuje przez szyny kolejowe i wnet tu się znajdzie. A z drugiej strony, teraz naprawdę nadchodzi pociąg, słychać dudnienie kół i odległy gwizd maszyny. Ale Tretter przybędzie przed pociągiem, zanim zdąży doń wskoczyć...
— Co robić?
Czuł, jak chłodny pot rosi mu czoło. Lecz, raptem niespodziewana myśl, niczem błyskawiczna, przemknęła w jego głowie.
— Słuchajcie! — zawołał, podbiegając do siedzących na ławce trzech andrusów. — Chcecie zarobić pieniądze?
Andrusy, którzy mierzyli go dotychczas wzgardliwemi spojrzeniami, ożywili się nagle, a jeden z nich nawet powstał z ławki.
— Pieniądze? — mruknął — Czemu nie? Zawsze przyda się forsa!
— Widzicie — prędko tłumaczył, wskazując na biegnącego wzdłuż plantu Trettera — widzicie tego mężczyznę z potarganą czupryną i zwichrzoną brodą? To warjat! Mój pacjent! Uciekł z zakładu dr. Trettera! Słyszeliście pewnie o tym zakładzie? Jestem tam lekarzem.
— Co nie mamy znać? To pan tam je doktór?
— Tak! tak!... Uciekł, bo inaczej nie pojmuję, skąd znalazł się na wolności! A ja nie mam czasu nim się zająć i muszę natychmiast jechać do Warszawy! Tedy dam wam dwadzieścia złotych — mignął, wyciągniętym z kieszeni banknotem — zwiążcie go i odstawcie do sanatorjum! A gdyby stawiał opór, nie krępować się... — wykonał energiczny ruch ręką, niby kogoś porządnie zdzielał po łbie.
— To si wi! — z porozumiewawczym błyskiem w oczach przytwierdziły andrusy.
— Niebezpieczny warjat! — szybko rzucał dalej. — Wszystkich nazywa warjatami. A sam siebie uważa za naczelnego lekarza, dr. Trettera! Ciągle się rzuca i ludzi goni! O, słyszycie, jak wrzeszczy?
W rzeczy samej, dr. Tretter pędem biegł w ich stronę, wydając głosem okrzyki. Jakże nie miał pędzić, gdy jego zbieg, stał o kilkanaście kroków przed nim, rozmawiając z jakiemiś oberwusami. Dziwiło tylko doktora, że mimo, iż ten spostrzegł, nie ucieka, a spokojnie nań oczekuje. Utwierdziło to Trettera jednak w mniemaniu, że tem łatwiej uda się go pochwycić.
— Trzymajcie! — ryczał, ile w piersi starczyło sił. — Trzymajcie warjata!
Wygląd doktora na tyle był niezwykły, iż andrusom na chwilę nawet nie przyszło do głowy, że nie jest on szaleńcem. Wszak widzieli mężczyznę, pędzącego bez marynarki, z potarganą czupryną i wykrzywioną z wściekłości twarzą, nienaturalnie wymachującego rękami — podczas, gdy obok nich stał wytwornie ubrany pan, całkowicie zasługujący na zaufanie. A banknot dwudziestozłotowy wywierał nieodparty, magiczny wpływ.
— Co będziem czekać? — syknął wyższy z łobuzów, prawie wyrywając papierek z dłoni młodego człowieka. — Jazda, chłopaki, na warjata...
Dr. Tretter prawie znajdował się przy nich. Jego ręka już wyciągała się, by pochwycić za kołnierz zbiega...
— Łapcie, łapcie... — wołał.
Wtem stała się rzecz nieoczekiwana. Jeden z andrusów podstawił nogę i szanowny właściciel zakładu dla nerwowo chorych, runął na ziemię, jak długi. W tejże chwili, dwaj inni, siedli mu na piersiach, unieruchamiając go całkowicie.
— Czyście oszaleli? — zdążył wybełkotać, zaskoczony niespodziewaną napaścią.
Tymczasem młody człowiek wołał:
— Nie zważajcie na to, co będzie gadał! Będzie w was wmawiał, że jest dr. Tretterem! Odprowadźcie go siłą do lecznicy, tam was dodatkowo wynagrodzą... Pielęgniarz Anto...
Reszta zdania utonęła w potężnym hałasie. To pociąg z szumem i świstem wpadł na stację.
— Wsiadać! — rozległ się głos konduktora. — Pół minuty tylko zatrzymuje się pociąg.
Tretter rzucał się niby ryba na piasku.
— Puście! Puście! — wył prawie. — Przecież on...
Młody człowiek już wskoczył do przedziału drugiej klasy. Zatrzasnął za sobą drzwiczki. Przedział był pusty. Szybko opuścił okno.
— Kłaniajcie się odemnie pielęgniarzowi Antoniemu! — krzyknął w stronę skłębionej grupy.
Rozległ się gwizd. Pociąg ruszył, a twarz młodego człowieka po raz pierwszy od wielu dni rozjaśnił uśmiech.
— Wyobrażam sobie, co tam będzie się działo! — szepnął.
Znikł już pociąg w nocnym mroku, a dr. Tretter wciąż szarpał się i wyrywał z rąk swoich oprawców.
— Dranie! Skurczybyki! Zbóje! — ryczał. — Coście narobili! Uciekł mi warjat! Jestem doktór Tretter!
Ale oświadczenie to wywołało tylko chóralny śmiech andrusów.
— Gadaj zdrów! — kwiczeli z radości. — Warjat odstawia doktora! Nie zbujasz nas, bratku! Idziesz sam do zakładu, czy mamy po szyi przyłożyć?
— Psubraty! Łajdaki! — dalej ryczał. — Jestem, naprawdę dr. Tretterem! Puście mnie w tej chwili! Choć telegraficznie zarządzę pogoń!
Lecz, próżne były wszelkie tłumaczenia i protesty. Nawet dróżnik, przyglądający się tej scenie, uśmiechał się tylko, przekonany, że łobuzy ciągną do zakładu zbiegłego z tamtąd warjata, chcąc zań otrzymać sowite wynagrodzenie. Dr. Trettera nie znał, a nawet gdyby go znał, nie poznałby go w tym wytarzanym w piasku mężczyźnie.
Wreszcie, dr. Tretter, otrzymawszy szereg porządnych szturchańców i bez żadnego respektu ciągnięty za swą wspaniałą sino-czarną brodę, wciąż rycząc i broniąc się, niesiony prawie przez trzech silnych, młodych chłopaków, znalazł się w swym zakładzie.
— Dranie! Dranie! — wył, gdy wyjaśniła się sytuacja. — Za dwadzieścia złotych, daliście uciec prawdziwemu warjatowi, a mnie wytarzaliście w piasku! Toć dałbym wam dwieście, gdyby stało się odwrotnie.
Łobuzom przeciągnęły się miny. Nie śmieli już żądać, przyobiecanej im przez rzekomego „lekarza“, dodatkowej nagrody za „dostarczenie do zakładu warjata“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.