Cnotliwi/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XXIII.


Anastazja siedziała przed kominkiem w zwykłej już swojej wełnianej bluzie i czepcu o szerokiej lisztwie, a naprzeciw niej w postawie pełnej serdecznej i słodkiej życzliwości siedziała pani Apolonja. Z pomocą Tekli, z którą łączyła ją dawna jakaś kościelna znajomość, wdarła się ona do Anastazji, i trzecito już raz przynosiła biednej chorej kobiecie pociechę duchową, i balsam czułej ubolewającej przyjaźni.
Ktoby widział panię Apolonją za każdym razem jak wchodziła w bramę mieszkania Augusta i jego żony, musiałby ją posądzić o niezbyt chrześcijańskie zamiary, bo w szarych jej oczkach najczystsza migotała złośliwość, a nos rozkwitał purpurą przedwczesnego już uradowania, niby rubin pierwszej wody.
Dwie kobiety wiodły ze sobą powolną rozmowę, przerywaną kaszlem Anastazji.
— Tak, tak, dobra pani, mówiła ta ostatnia, bodaj trzeba już nazawsze wyrzec się nadziei wyzdrowienia, i pogodzić się z myślą, że życie moje minęło, a czas dzielący mię od grobu długiem tylko jest dogorywaniem zawcześnie wypalonej lampy...
— Trzeba mieć nadzieję w miłosierdziu Boga, który uzdrawia chorych i wskrzesza umarłych, perswadowała Apolonja; mów pani godzinki do Przemienienia Pańskiego...
Anastazja ponuro patrzyła w ogień.
— Modlić się! wyrzekła zwolna; o, jam się modliła, ale modlitwa moja nie mogła znać przebić grubej przesłony z grzechów moich, która rozpostarła się między mną a niebem...
— Z grzechów! zawołała Apolonja składając ręce, i cóż pani za grzechy popełnić mogłaś! Pani jesteś tak dobra, tak miła pomimo cierpień jakie znosisz, że pokochałam panią szczerze choć znam cię od niedawna, i codziennie modlę się za panią.
Anastazja podniosła na nią oczy trochę nieufne zrazu i podejrzliwe; ale twarz Apolonji jaśniała takiem słodkiem współczuciem, takiem chrześcjańskiem miłosierdziem, że coś nakształt wdzięczności ukazało się w posępnych, zapadłych źrenicach żony Augusta.
— Dziękuję pani za dobre słowo, wyrzekła — i puszczając wodze skargom do których skłonni są nieszczęśliwi a słabi, mówiła dalej. Jam taka nieszczęśliwa! po całych dniach siedzę tu u komina, bo choć całemu światu gorąco i pogodnie, mnie zawsze zimno, i dawno już zapomniałam kiedy zaczyna się wiosna i lato, a kiedy kończą się chłody zimowe. Mąż mój zajęty pracą biurową rzadko może być zemną; zawsze więc siedzę tu sam na sam ze wspomnieniami młodości mojej, która się wcześnie skończyła, bo od lat siedmiu jestem już taką, jaką mię widzisz pani w tej chwili... Nie widzę nigdy błękitu nieba ani drzew zieleni; powietrza nawet chronić się muszę jak trucizny, któraby mi śmierć przyśpieszyła. Z goryczą myślę że inne kobiety w moim wieku używają jeszcze świata i wszystkiego co on dać może, wtedy gdy ja dogorywam nędznie sama i opuszczona...
Umilkła, i znowu posępne wejrzenie wlepiła w ogień. Apolonja kiwała przez chwilę głową żałośnie.
— Sama? opuszczona? ozwała się przeciągle; przecież pani masz męża?
Na te słowa, niezadowolenie rozlało się po twarzy Anastazji, palce jej niecierpliwie zaczęły szarpać suknię.
— Mówiłam pani, odpowiedziała, że mąż mój zajęty jest pracą biórową.
Zjadliwy uśmiech zawisł na ustach Apolonji.
— Nietylko! szepnęła jakby do siebie, i smutnie kiwała głową.
Anastazja podniosła na nią oczy, które błysnęły nagle. Otworzyła usta, aby coś wyrzec, ale nic nie powiedziała; tylko wargi jej zwierały się i otwierały co chwilę pod wpływem walki, jaką toczyły w niej sprzeczne znać uczucia.
— Nietylko! powtórzyła wreszcie z trudnością; i czemże więcej, proszę pani?
Ton jakim słowa te były powiedziane, oznajmił Apolonji, że nie powinna się od razu zadaleko posuwać. Odpowiedziała więc z miną niezmiernej niewinności:
— Wszak widuję męża pani w towarzystwach.
Słowa te piorunujący wpływ wywarły na Anastazję; wyprostowała się, oczy jej silniej jeszcze błysnęły, i zawołała porywczo:
— W towarzystwach! i w jakichże towarzystwach pani go widujesz?
Zdawałoby się, że Apolonja nie spostrzegła niezmiernego wzruszenia kobiety, z którą rozmawiała, bo odrzekła tym samym tonem słodyczy i niewinności.
— Mieszka tu w X. pewna dość majętna wdowa z córką jedynaczką. Jestto panna bardzo piękna i niezmiernie zalotna, płocha, słowem sławna bałamutka i pociągająca najczęściej ludzi żonatych. U niejto mąż pani bywa codziennie.
Gdy Apolonja to mówiła, Anastazja opadła na poręcz fotelu całym ciężarem swego wpółbezwładnego ciała, i zdawało się że cała reszta krwi jaka jeszcze krążyła w jej żyłach, rzuciła się do jej twarzy — tak nagły a szkarłatny rumieniec zalał pomarszczone czoło jej i zwiędłe policzki. Obok tego, wargi jej zbladły i trzęsły się, a palce ze zdwojoną gwałtownością szarpały suknię.
Apolonja wpiła w nią wzrok zjadliwej słodyczy, i zwolna, zcicha, tonem który coraz więcej w ubolewanie przechodził, mówiła dalej:
— Tak, tak kochana pani; świat ten zepsuty i coraz więcej zapomina o prawach Pana Boga! Ta panna o której mówię wiele już poróżniła małżeństw, wielu mężów odciągnęła od żon nieszczęśliwych...
Anastazja podczas tych słów zdawała się z całej siły mocować z sobą; nagle podniosła głowę i rzekła:
— Bądź pani pewna, że pannie tej nie uda się uczynić tego z moim mężem. Pani go nie znasz: to człowiek uczciwy i pełen honoru, i pewno dla żadnej zalotnicy nie opuści nieszczęśliwej kobiety, której winien opiekę i pomoc.
Mówiła to głosem drżącym, w którym był i gniew i duma, i rozpacz daremnie tajona.
Apolonja dosłyszała tę ostatnią... Wzrok jej odwrócił się na chwilę od Anastazji, podniósł się w górę, i utkwił w oknie przeciwległej kamienicy...
— A jednak, wyrzekła po chwili, a jednak ludzie mówią, że mąż pani zakochany już w tej pannie!
Anastazja wydała okropny okrzyk.
— Zakochany! krzyknęła głucho, już zakochany! jak się nazywa ta panna? powiedz pani, jak się ona nazywa?
— Na co pani jej nazwisko? odparła Apolonja; powiem pani tylko jej imię i wskażę jej mieszkanie. Nazywają ją Wanda; piękne imię pani, nieprawdaż? a mieszka...
Tu powstała; kocim, skradającym się krokiem podeszła do okna, i profilem zwrócona do Anastazji podniosła wskazujący palec ku górnemu piętru przeciwległej kamienicy. W tej postawie stała kilkanaście sekund milcząc, a zielonawy błysk jej oczów, przywiązanych do okien mieszkania Wandy, zdawał się mówić: „jesteś piękna, młoda, niewinna! otoż za to uczynię ci niespodziewaną przysługę! wykopię przepaść pod tobą i człowiekiem, który cię kocha! poruszę na ciebie hydrę zazdrości i rozpaczy szalonej kobiety, i zobaczymy jak się z mojej matni wykręcisz! Samaś winna sobie! pocóżeś młoda i piękna“!
Skierowała na Anastazją kocie błyski zielonawych w tej chwili oczu; i pochylona nieco naprzód, z palcem wskazującym wyciągniętym ku oknom Wandy, wyrzekła:
— Tam, na pierwszem piętrze tej kamienicy, mieszka ona... ona, ta piękna zwodnica, która wydarła już pani myśl i serce męża, a wkrótce odbierze ci go całkiem.... Gdybyś pani ją widziała! prześliczna jest! wysoka, szczupła, biała jak alabaster, z wielkiemi szafirowemi oczami i płowemi włosami, które ze sztuką prawdziwej zalotnicy układać umie! A gra cudownie! Mąż pani codziennie słucha jej muzyki, a czasem grywają na cztery ręce! Gdybyś pani widziała jak patrzą na siebie! piękna z nich para doprawdy! Ludzie mówią że on panią porzuci najpewniej, że rozwiedzie się i ożeni z nią. Ja pani nie powiadam że tak będzie, bo nigdy nie obmawiam nikogo; wiem tylko, że ci ludzie kochają się.... a przynajmniej on ją kocha... Jeśli pani nie wierzysz, to siadaj co wieczór przy oknie, a będziesz go widziała jak wchodzi w bramę jej mieszkania, usłyszysz może jej muzykę i muzykę ich obojga.
Umilkła i patrzyła na Anastazję, która podczas jej mowy zakryła oczy drżącemi rękami; przez chude jej palce przeciskały się obfite łzy.
Parę minut było milczenie; po ustach Apolonji przebiegał uśmiech tryumfu, oczy jej błyskały jak u kota, który dręczy mysz wijącą się przed nim z bólu i trwogi.
Nagle Anastazja odjęła ręce od twarzy i podniosła głowę. Zmieniona była do niepoznania. Wzrok pałający gniewem i obrażoną dumą utkwiła w Apolonji.
— Pani! zaczęła drżącym głosem, dla czego powiedziałaś mi to wszystko? Poco wdarłaś się do mego domu? czy aby urągać chorobie i znękaniu memu? czy aby rozedrzeć bardziej jeszcze biedne serce moje? Kto cię prosił o to abyś śledziła uczucia i postępowanie mego męża, i przychodziła do mnie z wieściami, o które cię nie prosiłam? Nosisz krzyż na piersi, ale go nie masz w sercu, kobieto, jeśli język twój rani i pali jak stal rozpalona. Nie miałam do ciebie ufności od razu, a teraz wiem już kto jesteś... Ale posłuchaj...
Głos Anastazji wzmagał się coraz, nieznana jakaś siła w nią wstępowała.
— Posłuchaj, mówiła dalej, wyciągając rękę do Apolonji, która stała w zdumieniu i zmięszaniu; wiedz że kocham mojego męża; kocham tego szlachetnego człowieka, któremu skrzywdziłam, złamałam życie, a który nigdy nie powiedział mi słowa wyrzutu, i otacza mnie, zestarzałą i niedołężną opieką swego zacnego ramienia, jak gdybym była młodą i powabną. Kocham go i czczę, i dla tego nie zniosę aby ktokolwiek w obec mnie źle o nim mówił. A ktoby to uczynił, tegobym prosiła aby wyszedł z mego domu... Wyjdź pani... wyjdź ztąd natychmiast...
Ręką wskazała drzwi i z podniesioną głową patrzyła na Apolonją swemi ciemnemi zapadłemi oczami, które w tej chwili dumne, gniewne i szlachetne, zajaśniały dawną pięknością.
— Pani! zaczęła Apolonja przybierając usta w najsłodszy swój uśmiech, tylko życzliwość i litość dla pani powodowała mię...
— Wyjdź pani, wyjdź ztąd! krzyknęła Anastazja prostując się; kto cię prosił o życzliwość twą, kto cię prosił o litość? Ja ich nie potrzebuję od ciebie! Ukąsiłaś mię jak żmija! wyjdź ztąd, i powiedz ludziom którzy cię pytać będą, że jedynem mojem nieszczęściem jest choroba, a on żadnego powodu do zmartwienia nie daje mi nigdy! Czy słyszysz? żadnego! nigdy! Jest najlepszym mężem, jak jest najlepszym człowiekiem! Wiedz sama i powiedz innym, że kocham go; że jeśli jest na świecie kobieta która go kocha, kocham i ją za to że ma dla niego miłość... że jeśli będzie potrzeba uczynić to dla jego szczęścia, usunę się z jego drogi błogosławiąc i kochając go zawsze...
Płacz spazmatyczny rozdarł pierś Anastazji; upadła na poręcz fotelu zakrywając oczy rękami. Kilka minut trwało milczenie przerywane tylko łkaniem nieszczęśliwej. Płacz Anastazji uspakajał się stopniowo; kiedy odsłoniła oczy, Apolonji nie było już w pokoju.
Czas jakiś siedziała nieruchoma, drżąca cała, a blade wargi jej szeptały od chwili do chwili: „kocha inną! więc kocha inną!“
Nagle zawołała głośno.
— Teklo! Teklo!
Wnet ukazała się służąca.
— Przysuń mój fotel do okna! rzekła do niej Anastazja.
Sługa wykonała rozkaz.
— Otwórz okno! dodała jej pani.
Na ten niezwykły rozkaz zdumiała się Tekla.
— Ależ, proszę pani... zaczęła.
— Otwórz okno, mówię ci! zawołała Anastazja z nerwową niecierpliwością.
Po chwili żona Augusta siedziała już sama jedna przy otwartem oknie. Zrazu, powietrze od którego odwykła zakrztusiło ją; poczęła kaszlać gwałtownie, ale zdawało się że kaszel ustąpił przed wysiłkiem jaki uczyniła nad nim, uspokoiła się, i spojrzała w górę.
Dzień był pochmurny ale ciepły. Nad dachami przeciwległych domostw nizko wisiały szare, spokojne obłoki. Jakby pod obłokami temi zawieszona, niby w ramach obrazu, między draperją białej firanki, w otwartem oknie pierwszego piętra siedziała Wanda. Siedziała profilem zwrócona do ulicy, i widać było tylko głowę jej, ramiona, i rękę trzymającą książkę, w której oczy jej były utkwione. Siedziała nieruchoma, jak posąg piękna; na twarzy jej rozlewał się spokój czystej myśli i niewinnego serca, a tylko po łagodnych ustach błądził odcień smutku.
Anastazja utkwiła w niej pałające oczy.
— Więc to ona! ona!.. szeptała do siebie; usta jej wykrzywiły się gorzkim śmiechem, a z oczu wzniesionych w górę strzeliło coś nakształt nienawiści. Ale im więcej patrzyła na Wandę, tem mniej było goryczy w jej uśmiechu, i nienawiści w oczach.
— Cóż mi mówiła tamta, szepnęła do siebie znowu, że ona jest zalotnicą i płochą dziewczyną! — o, to nieprawda! ja znam się na tem!
Patrzyła długo, coraz większa boleść twarz jej zalewała, ale gorycz i nienawiść ustępowały stopniowo.
Nagle z za szarych obłoków strzelił promień słońca, upadł prosto na głowę Wandy, i ześliznął się na trzymanej przez nią książce. Podniosła głowę zbudzona tą światłością która mignęła przed nią; lekkie westchnienie poruszyło przezroczystemi fałdami jej sukni, i podjęła szafirowe oczy, smutne ale spokojne spojrzenie przesuwając po ciemnych chmurkach, włóczących się w górze na tle szarem...
Anastazja z całem wytężeniem patrzyła na nią; twarz jej zmieniała się coraz bardziej, jakby z lica Wandy spływała na nią słodycz i żal spokojny. Splotła ręce z boleścią lecz bez goryczy ni gwałtowności, i wyrzekła zcicha:
— To anioł! on kocha ją niezawodnie!
Pochyliła głowę na dłonie, i płakać zaczęła. Płakała długo ale cicho; łkania jej były głębokie i bolesne, ale pozbawione zwykłych jej spazmatycznych rzucań się i krzyków. Kilka razy przestawała płakać, i zdawało się że się modliła.
Przez kilka dni następnych przechodzący ulicą na której mieszkali Wanda, August i jego żona, mieli szczególny widok. W oknie pierwszego piętra wysokiej kamienicy, siedziała piękna, smutna panna z oczami utkwionemi w książkę, albo w pływające wysoko obłoki. Naprzeciw, przez okno położone nizko nad ziemią, wyglądała twarz żółta i pomarszczona, w czepcu o szerokiej lisztwie, z oczami zapadłemi i utkwionemi w piękną zadumaną pannę.
Dwie te osoby stanowiły między sobą tak uderzającą sprzeczność, że przechodnie wskazywali je sobie nawzajem. — Ta kobieta chyba z piekła wyszła tak jest szkaradną! mówili jedni wskazując żółtą twarz w białym czepcu; ta panna chyba z nieba zstąpiła tak jest piękną! powiadali drudzy patrząc na okno pierwszego piętra. Rzadko kto zauważył, że na licu istoty podobnej do anioła rozciągał się coraz grubszy cień ziemskiej boleści, a twarz przypominająca sobą brzydkie czarownice traciła stopniowo cechującą ją zrazu głuchą złość i nienawiść; a oblekała się szlachetnem jakiemś uczuciem, przez które przeglądała rodząca się i wzmagająca rezygnacja.
Nareszcie dnia pewnego, na brzydkiej żółtej twarzy po długiem patrzeniu w okno przeciwległe, ukazał się wyraz postanowienia. Ściągnęły się czarne energiczne brwi, zapadłe oczy błysnęły rozpaczą, ale na bladych drżących ustach zawisła dobroć i wargi wyszeptały: „stało się! trzeba im ustąpić! niech będą szczęśliwi!“
Nazajutrz oba już okna były zamknięte. Przechodnie nie dziwili się temu, gdyż jesień się zaczynała, a z nią pora zimna i wilgotna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.