Clerambault/Część pierwsza/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Nazajutrz, po jego powrocie na front, rozwinęła się wielka ofenzywa wiosenna, którą gadatliwe dzienniki oznajmiały nieprzyjacielowi już od kilku tygodni. Karmiono tem nadzieje narodu podczas ponurej zimy oczekiwania i nieruchomej śmierci. A cały naród ogarnął dreszcz niecierpliwej radości. Był przekonany o zwycięstwie i wołał: „Nareszcie!“
Pierwsze wiadomości zdawały się mu przyznawać słuszność. Wymieniały, jak to się samo przez się rozumie, tylko straty nieprzyjaciół. Twarze wszystkich promieniały szczęściem. Rodzice, których synowie, kobiety, których mężowie byli w okopach, czuli się dumni, że ich potomkowie i osoby przez nich umiłowane biorą udział w tych krwawych zapasach; w uniesieniu, jakie ich ogarnęło, nie przychodziło im nawet na myśl, że osoby im drogie mogą paść tam ofiarą. A gorączka była tak silna, że Clerambault, ojciec czuły, kochający, troskliwy dla osób sobie bliskich, obawiał się, że syn jego nie wróci na front dość wcześnie, aby brać udział, „w tem święcie“. Pragnął, aby tam już był; płomienne oczy jego popychały go tam i trącały w otchłań; dawał go na ofiarę, rozporządzał nim i jego życiem, nie troszcząc się o to, czy było to także wolą jego syna. Nie należał sam do siebie i nie mógł rozumieć, aby ktoś, kto był mu bliski, mógł do siebie należeć. Ciemna wola mrowiska pochłonęła wszystko.
Jednak resztki dawnego przyzwyczajenia duszy, która się sama analizuje, sprawiły, że odnalazł niespodziewanie nieco śladów swej dawnej natury: jak nerw wrażliwy, którego się dotyka, — głuche uderzenie, cień bolu. Przemija to jednak i człowiek wypiera się potem tego...
Po upływie trzech tygodni, ofenzywa wyczerpana nie posunęła się naprzód ani o kilometr. Dzienniki poczęły odwracać uwagę publiczności, nastręczając jej gdzie indziej nowy trop. Maksym nie pisał nic od czasu swego wyjazdu. Szukano zwykłych motywów, aby się uzbroić w cierpliwość, motywów, jakich dostarcza usłużny rozum, ale serce nie wierzyło im. Upłynęło dalszych ośm dni. W rodzinie Clerambault wszyscy troje, gdy byli razem, udawali spokój. Ale w nocy, gdy byli sami w swych pokojach, dusze ich nękała straszna trwoga. W czasie tych długich godzin, uszy ich słuchały z natężeniem, łowiły odgłos każdego kroku idącego po schodach; nerwy groziły urwaniem się, przy każdym dźwięku dzwonka, wskutek szmeru ręki, która zbliżała się do drzwi.
Zaczęły nadpływać pierwsze urzędowe wiadomości o poniesionych stratach. We wielu rodzinach, zaprzyjaźnionych z rodziną Clerambault, wiedziano już o swych poległych i o swych ranionych. Ci, którzy stracili wszystko, zazdrościli tym, którym ich ukochani, chociaż skrwawieni, może pokaleczeni nawet, mieli być zwróceni. Wielu oblekło się śmiercią swych drogich, jak gdyby cieniem nocy; dla nich skończyła się wojna, skończyło się życie. U innych jednak, rzecz dziwna, pierwotna egzaltacja trwała dalej: i tak widział Clerambault pewną matkę, którą patrjotyzm jej i żałoba przejmowały gorączką do tego stopnia, że się prawie radowała śmiercią swego syna. Mówiła z jakąś dziką radością:
— Oddałam wszystko! Oddałam wszystko!...
Była jak owa kobieta nieprzytomna, w ostatniej sekundzie przed śmiercią, która się topi z miłości wraz ze swym ukochanym. — Ale Clerambault, słabszy od niej albo budząc się z szału, myślał sobie w duchu:
— Ja także dałem wszystko, — nawet to, co do mnie nie należało.
Zwrócił się do władz wojskowych. Tam jeszcze nic nie wiedziano. W ośm dni później nadeszła wiadomość, że sierżant Clerambault Maksym został zapisany do rejestru, jako zaginiony, od nocy z 27 na 28 ubiegłego miesiąca. Także i w biurach w Paryżu Clerambault nie mógł się dowiedzieć żadnych bliższych szczegółów. Wyjechał do Genewy, zwiedził biuro Czerwonego Krzyża, Ajencję opiekującą się jeńcami wojennymi, nie dowiedział się niczego, rzucił się na poszukiwanie śladów, uzyskał pozwolenie wypytywania się po szpitalach i po punktach koncentracyjnych w kraju, u kolegów swego syna, którzy mu dawali informacje wprost z sobą sprzeczne — (jeden twierdził, że dostał się do niewoli, drugi widział go nieżywego na polu bitwy, poczem, nazajutrz, obaj przyznali, że się pomylili... O Boże! Co to za męczarnia!...) — i wrócił po dziesięciu dniach tej drogi krzyżowej, postarzały, złamany na duchu, zupełnie wyczerpany.
Zastał żonę w paroksyzmie bolu hałaśliwego, który u tej łagodnej i dobrodusznej kobiety obrócił się w szaloną nienawiść przeciw nieprzyjaciołom. Wołała o zemstę. Po raz pierwszy Clerambault nie odpowiedział jej na to. Nie miał dość sił, aby nienawidzić; zostało mu się ledwie tyle, aby mógł cierpieć.
Zamknął się w swym pokoju. Podczas tej swej dziesięciodniowej strasznej wędrówki ledwie miał czas oddać się myśleniu. Jedna myśl hipnotyzowała go nieustannie, dniem i nocą. Był jak pies, który tropi ślady: prędzej biec, coraz prędzej! Powolność powozów, pociągów kolejowych, przejmowała go rozpaczą. Zdarzyło mu się, że gdy raz zamówił pokój na noc, pojechał dalej tego samego wieczora, nie chcąc wypocząć w nocy. Ta gorączka pośpiechu i oczekiwania trawiła go nieustannie. Uniemożliwiała mu rozumowanie logiczne i to było jego szczęściem. Ale teraz ta pogoń się urwała i dusza jego znajdowała się bez tchu, w stanie zupełnego wyczerpania. Clerambault miał obecnie pewność, że Maksym nie żyje. Nie wyjawił tego swej żonie, zamilczał przed nią niektóre szczegóły, które odbierały wszelką nadzieję. Należała bowiem do rzędu tych ludzi, dla których jest potrzebą życiową zachować, nawet wbrew wszelkiemu rozsądkowi, połysk kłamstwa, który ich mami aż do tej chwili, kiedy wielka fala boleści się wyczerpała. A być może, że Clerambault był przedtem także takim człowiekiem. Teraz jednak nie był nim już więcej, widział bowiem, dokąd to omamienie go zawiodło. Nie osądzał jeszcze niczego, nie próbował wypowiadać swego zdania. Spoczywał wśród swej nocy. Za słaby, aby się podnieść, aby szukać poomacku drogi dokoła siebie, był podobny do człowieka, który po upadku porusza swe ciało potłuczone, nabiera za każdym bolem świadomości życia i stara się zrozumieć, co się stało. Niedorzeczna otchłań tej śmierci przejmowała go grozą. Ten piękny młodzian, którego z taką radością, z takim trudem pielęgnowano i wychowano, całe to bogactwo rozkwitającej nadziei, ten mały nieoceniony wszechświat, jakim jest takie młode życie ludzkie, te wieki przyszłości. I to wszystko zburzone w niespełna jednej godzinie... Dlaczego? Dlaczego?...
Trzeba było przynajmniej wmówić w siebie, że to nastąpiło dla jakiejś rzeczy wzniosłej i koniecznej. Clerambault czepiał się z rozpaczą tej liny ratunkowej, przez kilka następnych dni i nocy. Gdyby palce jego puściły ją, upadłby prostopadle na dół. Z jeszcze większym uporem bronił świętości sprawy. Zresztą nie chciał się nawet wdawać w żadną dysputę w tym względzie. Ale palce jego zwolna ześlizgiwały się po tej linie; każde poruszenie strącało go w dół, albowiem każde nowe potwierdzenie słuszności sprawy budziło w sumieniu jego głos wewnętrzny, który mówił:
— Gdybyście nawet mieli dwadzieścia tysięcy razy więcej słuszności w tej walce, czyż wasza słuszność, na którą się powołujecie, warta jest tych wszystkich nieszczęść, jakiemi należy ją okupić? Czyż wasza sprawiedliwość wymaga tego, aby miljony niewinnych ofiar padały, jako okupienie niesprawiedliwości i błędów innych osób? Czyż zbrodnia zmywa się zbrodnią, morderstwo morderstwem? I czy trzeba było, aby wasi synowie byli nietylko ofiarami tych zbrodni, ale i współwinnymi, aby byli mordowani i aby byli mordercami?...
Przypominał sobie ostatnie odwiedziny swego syna, ostatnie rozmowy z nim i rozbierał je w myśli. Ile rzeczy pojmował teraz, których wtedy nie rozumiał! Milczenie syna, niemy wyrzut w jego spojrzeniach. Najgorsze było to, gdy musiał wyznać przed sobą, że rozumiał to już wtedy, gdy syn jego był tutaj, ale że nie chciał się do tego zastosować.
A to odkrycie, które od kilku tygodni ciążyło na nim, jak groźba straszliwa, — to odkrycie kłamstwa wewnętrznego zmiażdżyło go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.