Clerambault/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

On wiedział o tem i rzecz dziwna, ta świadomość nie czyniła go niemiłym w obejściu, nie psuła jego charakteru. Sprawiało mu tyle przyjemności, że sam kocha, miał tyle uczucia, by obdarzać niem wszystkich, bliskich i dalekich, że uważał to za rzecz zupełnie naturalną, iż go wzajemnie kochano. Był starem dzieckiem. Od krótkiego czasu doszedł do sławy, po życiu wśród ciasnych stosunków, nie pozłacanych żadnym blichtrem. Miernotę tę znosił z łatwością, ale sława, jaką osiągnął, napełniała go radością.
Skończył lat pięćdziesiąt i nie odczuwał tego nawet; było wprawdzie kilka srebrnych nitek w jego grubych jasnych wąsach galijskich, ale serce zachowało wiek jego dzieci. Zamiast iść z prądem swego pokolenia, łączył się z każdą nową falą; za najlepsze w życiu uważał zapał młodości nieustannie odnawianej. Nie troszczył się o sprzeczności, w jakie go może wprowadzić ta młodość, będąca w ciągłem przeciwieństwie do tej, która ją poprzedzała. Te sprzeczności roztapiały się w jego duszy, bardziej entuzjastycznej, aniżeli logicznej, upojonej pięknem, które widział wszędzie rozsiane. Z tem łączyła się dobroć, która nie zgadzała się wprawdzie zupełnie z owym panteizmem estetycznym, ale którą czerpał ze swych własnych zasobów.
Stał się tłumaczem wszystkich myśli szlachetnych i ludzkich, sympatyzował z partjami postępowemi, z robotnikami, z ludźmi uciśnionymi, z gminem, którego prawie wcale nie znał, albowiem był z pochodzenia czystej krwi burżujem o poglądach szlachetnych, acz niejasnych. Bardziej jeszcze, aniżeli lud, kochał tłum; lubiał się w nim zanurzać, cieszył się, że się roztapia (tak mu się przynajmniej zdawało) w duszy ogółu. Był to w owym czasie szał modny w klasach wykształconych. A moda, jak to zwykle czyni, podkreślała jedynie w sposób silny nastrój ogólny ówczesnej epoki. Ludzkość kroczyła po drodze do ideału mrowiska. Owady najbardziej wrażliwe, artyści, ludzie intelektualni, byli pierwsi, którzy objawiali symptomy tego kierunku. Widziano w tem tylko zabawkę i nie spostrzegano stanu ogólnego, którego te objawy były zapowiedzią.
Ewolucja demokratyczna świata, która trwa od czterdziestu lat, nie zdołała urzeczywistnić w polityce rządów ludu, a tem mniej w społeczeństwie panowania mierności. Elita artystów zrazu słusznie opierała się temu podciągnięciu różnych inteligencyj pod jeden strychulec, ale będąc zanadto słaba, aby móc walczyć, usunęła się na bok, podkreślając z przesadą swoją pogardę i swoje osamotnienie; głosiła jako ideał sztukę, dostępną jedynie małej garstce wybranych i wtajemniczonych. Niema nic lepszego nad takie cofnięcie się w zacisze, gdy się w nie wnosi bogactwo wiedzy i serca i duszę tryskającą zapałem. Ale była wielka różnica między zebraniami literackiemi z końca dziewiętnastego wieku, a samotniami płodnemi, gdzie się skupiają zdrowe myśli. Dbali oni więcej o to, aby oszczędzać swój mały zasób intelektualny, aniżeli aby go ciągle odnawiać. By go oczyścić, wycofali go z obiegu. Z tego wynikło, że wkrótce nie miał wartości obiegowej. Życie ogółu płynęło obok niego, nie troszcząc się o niego wcale. Kasta artystów więdła wśród rafinowanych zabaw. Gwałtowne wichury, w czasie burzy wywołanej sprawą Dreyfusa, wyrwały kilka dusz z tego odrętwienia. Gdy wyszli ze swych cieplarń, tchnienie powietrza na dworze odurzyło ich. Rzucili się w dużą falę, która obok nich płynęła, z tą samą przesadną gorliwością, z jaką ich poprzednicy z niej się wycofali. Sądzili, że zbawieniem jest lud, że on jest wszystkiem, co jest dobre i co jest piękne, a pomimo niepowodzeń, jakich doznali w swoich wysiłkach, aby się do niego zbliżyć, inaugurowali nowy kierunek w życiu duchowem Europy. Z dumą uważali siebie za tłumaczów duszy zbiorowej Europy. Nie oni wszakże zdobywali ją; oni byli przez nią podbici; dusza zbiorowa uczyniła wyłom we wieży z kości słoniowej; osoby osłabione myślicieli poddawały się. A aby ukryć przed sobą swe poddanie się, nazywały je dobrowolnem. Filozofowie i estetycy, czując potrzebę przekonywania siebie samych, budowali teorje dowodzące, że prawo wymaga, aby się poddać fali życia jednomyślnego, zamiast nią kierować, albo mówiąc skromniej, iść ze spokojem swoją maluczką drogą. Chełpiono się, że się nie już sobą samym, że się nie jest już wolnym rozumem (wolność była w tych demokracjach hasłem przestarzałem). Szczycono się, że się jest jednem z ciałek krwi, które przynosi rzeka, jedni mówili, że to rzeka rasy, drudzy, że to rzeka życia ogólnego. Te piękne teorje, z których ludzie biegli i zręczni umieli wydobywać recepty sztuki i myśli, były w całej pełni rozkwitu w roku 1914.
Zachwycały one serce naiwnego Clerambaulta. Nic nie przemawiało lepiej do jego serca pełnego uczuć i do jego chwiejnej duszy. Temu, kto nie panuje nad sobą samym, łatwo jest poddać się. Poddaje się innym, wszechświatowi, tej władzy opatrznościowej, niepojętej, nieokreślonej, na którą człowiek składa ciężar, by za niego myślała i układała zamiary. Wielki prąd płynął tuż obok i dusze te leniwe i ociężałe, zamiast iść dalej swą własną drogą na brzegu, uważały za rzecz bardziej prostą i bardziej upajającą, dać się unosić temu prądowi... Dokąd? Nikt nie zadawał sobie trudu, aby o tem myśleć. Będąc w bezpiecznem schronisku na swoim zachodzie, nie kłopotali się myślą, że ich cywilizacja może utracić nabyte korzyści. Pochód ludzkości na drodze do postępu wydawał im się tak samo pewny, jak obracanie się ziemi, a to przekonanie pozwalało im czekać z założonemi rękoma; zdawano się na Naturę, a ona, żłobiąc swą otchłań, czekała na nich w dole.
Ale Clerambault, jako dobry idealista, rzadko patrzył na swoje stopy. Nie przeszkadzało mu to wcale mieszać się w sprawy polityki naoślep, co było w owym czasie zamiłowaniem literatów. Wtrącał tam swoje słowo, ni w pięć, ni w dziewięć, zachęcany do tego przez dziennikarzy, poszukujących materjału dla siebie, wpadał w ich sidła i zabierał się naiwnie do rzeczy poważnych. Zresztą dobry poeta dobry człowiek, inteligentny acz nieco głupi, o czystem sercu i słabym charakterze, wrażliwy na słowa podziwu i nagany, przystępny wszystkim sugestjom swego środowiska, niezdolny jednakże do niskiego uczucia zazdrości lub nienawiści, niezdolny również przypisywać te uczucia drugim. W całym układzie uczuć ludzkich był zawsze krótkowidzem na to, co złe, a dalekowidzem na to, co dobre. Jest to typ pisarza stworzonego na to, aby podobać się publiczności, albowiem nie widzi wad i błędów ludzkich, a złoci natomiast ich drobne zalety. Nawet ci, których to nie wyprowadza w pole, są za to wdzięczni; gdy ktoś nie może czemś być, pociesza się, że się przynajmniej tem wydaje, a człowiek lubi zwierciadło, które upiększa miernotę.
Ta powszechna sympatja, która wprowadzała w zachwyt Clerambaulta, sprawiała również nadzwyczajną rozkosz tym trojgu osobom, które go w tej chwili otaczały. Szczyciły się nim, jak gdyby był ich dziełem. To, co człowiek podziwia, wydaje mu się poniekąd, jak gdyby je sam stworzył, a jeżeli ktoś jest jeszcze w bliskim stosunku do osoby podziwianej, gdy jest z tej samej krwi, przestaje odróżniać dokładnie, czy jest jej twórcą, czy też sam od niej pochodzi. Oboje dzieci i małżonka Agenora Clerambaulta spoglądali na swego wielkiego człowieka oczyma roztkliwionemi i zadowolonemi, jak na swoją własność. On zaś, który górował nad nimi swojem płomienistem słowem i wyniosłą postacią, o barczystych plecach, znosił to cierpliwie: wiedział dobrze, że to własność trzyma za łeb właściciela.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.