Clerambault/Część piąta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część piąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Miłość Clerambaulta nie znalazła wzajemności. Jakkolwiek od kilku miesięcy nic nie ogłaszał, nigdy nań tak bardzo nie napadano, jak obecnie. W jesieni roku 1917 ataki przeciw niemu doszły do niesłychanej gwałtowności. Śmieszny wydawał się brak proporcji między tą zawziętością, a słabym głosem tego człowieka. To samo działo się we wszystkich państwach na świecie. Kilkunastu słabych pacyfistów odosobnionych, osaczonych przez przeciwników nie mających do swego rozporządzenia żadnego wielkiego dziennika, którzy ledwie mogli podnieść swój głos uczciwy, acz nie donośny, wywoływało natychmiast burzę groźb i zniewag. Za najmniejszem sprzeciwieniem się potwór opinja publiczna popadał natychmiast w epilepsję. Mądry Perrotin, który nigdy nie dziwił się niczemu, pozostał rozważnie na uboczu i pozostawił Clerambeulta jego losowi (ponieważ jego serce tego pragnęło), tajnie jednak przeraża się tem rozpasaniem tyrańskiej głupoty. W dziejach ludzkości, po upływie wielu lat, można się z tego powodu uśmiechać, ale gdy się patrzyło na to zbliska, widziało się, że rozum ludzki omal że nie uległ wtedy zupełnej zagładzie. Nasuwało się pytanie, dlaczego ludzie stracili, w czasie tej wojny, w większej mierze spokój, aniżeli w jakiejkolwiek innej w przeszłości? Czy była ona w istocie sroższa? Dzieciństwo, brednie! Rozmyślnie zapomina się wszystko lo, co się działo w naszych czasach, przed naszemi oczyma: Armenja, Bałkan, wojny kolonialne, nowi konkwistadorzy w Chinach i w Kongo... ze wszystkich stworzeń na ziemi, najokrutniejsze, było zawsze, wiemy o tem wszyscy, plemię ludzkie. — Czy też ludzie się więcej przygotowali na tę wojnę? Ależ nie, przeciwnie. Ludy zachodu doszły do takiego stopnia rozwoju, że wojna stała się dla nich niedorzecznością i aby ją prowadzić, było niemożliwe zachować rozum. Musiało się go odurzyć, popaść w malignę, aby uniknąć śmierci, śmierci w rozpaczy i w czarnym pesymizmie. I oto dlaczego głos jednego człowieka, który zachował rozum, doprowadzał do wściekłości innych, którzy chcieli o nim zapomnieć. Ogarniała ich trwoga, aby głos ten nie obudził ich i aby nie ujrzeli się ocuconych, nagich i spodlonych.
Ponadto w tej porze położenie na wojnie wzięło obrót niepomyślny. Wielkie nadzieje zwycięstwa i sławy, tylekrotnie wzniecane, stawały się znów niepewne. Stawało się rzeczą prawdopodobną, że z jakiegokolwiekbądź punktu widzenia, wszyscy uczestnicy wojny bardzo źle na niej wyjdą. Ani interesy materjalne, ani ambicja, ani cele idealne nie będą zaspokojone, a ten gorzki zawód, że ofiarowano miljony ludzi bez żadnego rezultatu, doprowadzał do wściekłości tych, którzy się czuli za to moralnie odpowiedzialni. Musieli albo sami się oskarżać, albo mścić się na innych. Nie długo się namyślali. Wszystkich tych, którzy z góry przewidywali to niepowodzenie, którzy je zapowiadali i starali się jemu zapobiedz, czyniono teraz za to nieszczęście odpewiedzialnymi. Każde cofnięcie się wojska, każdy niezręczny krok dyplomatów, znajdowały swe wytłumaczenie w intrygach i machinacjach pacyfistów. Ci ludzie, pozbawieni popularności i których nikt niesłuchał, zostali teraz wyposażeni przez swoich przeciwników w groźną władzę, jak gdyby to oni byli organizatorami klęski. Aby nikt się tym względzie nie mylił, przewieszono im na szyi tabliczkę z napipisem: „Defetysta,“ tak jak niegdyś, w dawnych, dobrych czasach, ich braciom heretykom; brakowało tego jeszcze, aby ich palono na stosach. Kata wprawdzie jeszcze nie było, ale nie brakło pomocników jego.
Poczęto, aby nabrać rozmachu, od ludzi naj mniej niebezpiecznych, od kobiet, nauczycieli, których nikt nie znał i którzy nie umieli się dobrze bronić. A potem zwrócono się ku grubszym rybom. Była to wyborna sposobność dla polityków pozbycia się niebezpiecznych współzawodników, którzy byli w posiadaniu ważnych tajemnic i mogli nezajutrz znów dostać się do władzy. Zwłaszcza, podług starej recepty, mieszano zręcznie oskarżenia, zaszywano do tego samego worka pospolitych zbrodniarzy i ludzi, których charakter lub wyższy umysł budziły niepokój, — aby w tej mieszaninie publiczność oszołomiona nie próbowała nawet odróżniać człowieka uczciwego od łotra. W ten sposób ci, którzy nie byli dość skompromitowani swojemi uczynkami, byli nimi przez swoje stosunki. A gdy ich brakowało, można się było o nie postarać; podejmowano się nawet tego, aby ich dostarczyć, w razie potrzeby, naprędce przykrojonych na miarę aktu oskarżenia.
Czy można było twierdzić na pewno, że Ksawery Thouron, gdy przybył w odwiedziny do Clerambaulta, uczynił to w wykonaniu jakiegoż polecenia? Mógł bardzo dobrze przyjść z własnego popędu. I kto mógłby był powiedzieć dokładnie, w jakim zamiarze przybył? Czy sam to wiedział? Znajdą się zawsze w bagnie wielkiego miasta awanturnicy bez skrupułów, nie mający uczciwego zawodu i trawieni gorączką, którzy szukają wszędzie, jak wilki „quem devorent“ (kogoby pożreć). Mają ogromny apetyt i takąż ciekawość. Wszystko jest dla nich dobre, aby tylko napełnić tę beczkę bez dna. Czy to czarne, czy to białe, robią wszystko bez wahaniu. Są gotowi wrzucić człowieka do wody, a innym razem sami tam skoczyć, by go ocalić; nie boją się o swoją skórę, chcą tylko karmić zwierzę w sobie i — zabawiać je. Gdyby przesłało na chwilę stroić grymasy i żreć, zginęłoby z nudów i z obrzydzenia z powodu własnej nicości. Ale niema obawy, jest na to za mądre; nie traci czasu, aby myśleć, jakby ginąć piękną śmiercią i stojącą na wzór rzymskiego imperatora.
Nikt nie mógłby przeto powiedzieć, czego Thouron właściwie pragnął, gdy przybył po raz pierwszy — do Clerambaulta. Był jak zawsze wygłodniały, zadumiony, bez wyraźnego celu, wietrzący za pieczenią. Był jednym z owych bardzo rzadkich ludzi w jego zawodzie (są to wielcy dziennikarze). którzy, nie zadawszy sobie poprzednio trudu, aby przeczytać to, o czem mówią, mogą sobie wyrobić o tem na poczekaniu pojęcie żywe, jasne, a często nawet, jak gdyby cudem, dość prawdziwe. Wygłosił Clerambaultowi bez wielu błędów jego „Ewangelję“ i udawał, że w nią wierzy. Być może, że nawet rzeczywiście wierzył wtedy, gdy to mówił. Dlaczego nie? Był także pacyfistą w pewnych godzinach: to zależało od wiatru, jaki właśnie wiał i od postawy pewnych kolegów zawodowych, których wtedy naśladował, albo których zwalczał. Clerambault był wzruszony. Nie wyleczył się nigdy zupełnie z dziecinnego zaufania do pierwszego lepszego, który się odwoływał do jego pomocy. A nadto prasa w kraju nie rozpieszczała go zanadto. Wynurzył się tedy z całem wylaniem serca, ze swych najtajniejszych myśli. Dziennikarz wysłuchał go z pozorną pokorą i nabożeństwem.
Znajomość odrazu tak blizko zawarta, nie mogła pozostać na tym punkcie. Nastąpiła wymiana listów, w których jeden z nowych przyjaciół się wywnętrzał z wszystkich swoich myśli, a drugi go do tego nakłaniał. Thouron zachęcał Clerambaulta, aby wyjawił swe poglądy w krótkich rozprawach popularnych i przyrzekał, że rozpowszechni je, w kołach robotniczych. Clerambanult wahał się i odmówił w końcu. Nie jakoby potępiał w zasadzie, jak to czyni, obłudnie zwolennicy panującego porządku niesprawiedliwości, tajną propagandę nowej prawdy, skoro żadna inna propaganda nie jest możliwa; (każda prawda uciskana chroni się w głąb katakumb). Ale, co do swej osoby, nie czuł się stworzony do takiej czynności. Zadaniem jego było wypowiadać głośno, co myślał i przyjmować następnie na siebie wszystkie następstwa słów swoich. Słowa rozejdą się potem same; nie potrzebował roznosić ich między ludzi. Zresztą jakiś tajny instynkt, do którego byłby się wstydził głośno się przyznać, ostrzegał go przed usługami, z któremi jego komiwojażer natrętnie się narzucał. Nie mógł jednak mimo to powściągnąć jego gorliwości. Thouron ogłosił w swoim dzienniku obronę Clerambaulta; opowiadał tam o swoich odwiedzinach u niego i o swoich rozmowach z nim, wykładał poglądy mistrza i opatrywał je w swoje komentarze. Clerambaulta, gdy je czytał, ogarnęło zdumienie; nie poznawał tam sam siebie. Jednak nie mógł wypierać się ojcostwa, albowiem znajdował, wplecione w komentarze Thourona, cytaty ze swych listów, których wyrazy były dokładnie przytoczone. Tu jeszcze mniej się poznawał. Te same słowa, te same zdania, przybierały w tekscie, do którego zostały wsunięte, ton i kolor, którego on im nie dał. Do tego należy jeszcze dodać, że cenzura, dbała o dobro państwa, w cytatach tych wycięła, to tu, to tam, całe wiersze lub kawałki wierszy, to znów końce ustępów, często całkiem niewinne, ale których usunięcie budziło w podnieconych duszach czytelników przypuszczenie najpotworniejszych rzeczy. Wynik tej akcji nie dał długo na siebie czekać; było to tyle, co dolewać oliwę do ognia. Clerambault nie wiedział, którego świętego prosić o pomoc, by nakłonić swego obrońcę do milczenia. Nie mógł mieć do niego żalu, albowiem Thouron otrzymywał hojnie swoją porcję pogróżek i zniewag, nie zmrużywszy oka; skóra jego była już przyzwyczajona do garbowania.
Gdy już obydwaj byli należycie pokropieni, Thouron począł sobie przywłaszczać pewne prawa wobec Clerambeulta. Naprzód próbował go nakłonić, aby kupił akcje jego dziennika, potem wpisał go, nie zawiadomiwszy go nawet o tem, do komitetu honorowego tego dziennika. Gdy Clerambeult, dowiedziawszy się o tem w kilka tygodni później, nie był z tego zadowolony, Thouron wziął mu to za złe. Stosunki ich wzajemne wskutek tego znacznie się oziębiły, Thouron jednak mimo to nie przestawał, od czasu do czasu, w swoich artykułach chlubić się, „swoim znakomitym przyjacielem...“ Clerambault znosił to cierpliwie i był zadowolony, że się go w ten sposób pozbył. Stracił go zupełnie z oczu, gdy wtem nagle dowiedział się, że Thouron został aresztowany. Obwiniano go o udział w pewnym dość nieczystym interesie pieniężnym, a ogólne wzburzenie, jakie wówczas panowało, widziało w tej sprawie rękę wroga. Sprawiedliwość uległa wskazówkom z góry danym, skorzystała naturalnie ze sposobności, by znaleźć związek między tem szachrajstwem a rzekomą pacyfistyczną działalnością, jaką Thouron rozwinął w swoim dzienniku w sposób niejednostajny, przerywając ją często nagłemi napadami szału wojennego. Naturalnie zrobiono go uczestnikiem wielkiego spisku defetystów, a konfiskata jego korespondencji dała możność skompromitowania wszystkich tych, których chciano skompromitować. Thouron miał zwyczaj przechowywać starannie wszystkie swoje listy, a otrzymywał je od wszystkich stronnictw; miano tedy wolny wybór i korzystano z tego.
Clerembault dowiedział się z dzienników, że był jednym z łych wybranych. Teraz były one pełne radości i triumfu. A więc wreszcie pochwycono go przecież. Teraz wszystko się wyjaśniło. Bo czy nie prawda, skoro jeden człowiek miał inne poglądy, aniżeli wszyscy ludzie, musi być w tem jakiś tajny nikczemny powód; szukajcie tylko, a znajdziecie go... I znaleziono go. Nie czekając dłużej, jeden z dzienników paryskich doniósł „o zdradzie Clerambaulta. u Nie było wprawdzie najmniejszego śladu o tem, w aktach sprawiedliwości, ale sprawiedliwość pozwoliła mówić i nie prostowała; rzecz ta nie obchodziła jej wcale. Cleramhault, zawezwany do sędziego śledczego, napróżno prosił, aby mu wyjawiono zbrodnię, jaką mu się zarzuca. Sędzia był wobec niego bardzo uprzejmy, okazywał mu względy, należne człowiekowi, którego nazwisko było tak sławne, ale zdawało się, że się nie śpieszy wcale, aby tę sprawę rychło ukończyć. Miało się wrażenie, że czeka jeszcze na cóż... I na cóż czekał właściwie? — Na zbrodnię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.