Córka Tuśki/Część druga/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

— Chcę ci powiedzieć, Edku... że ja już nie idę za Porzyckiego. Pragnę, ażebyś o tem wiedział. A pragnę dlatego, ażebyś tej kwestyi już nie poruszał, ani wobec mamci, ani wogóle. Dobrze?
Edek z pod brwi ściągniętych na Pitę spojrzał.
— Możesz być pewna, że nie będę się zajmował twojemi romansami i głupstwami. Teraz nie czas na to. Jest coś ważniejszego w powietrzu...
Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Pita zaczęła spokojnie układać w szafie bieliznę, przywiezioną z Mokotowa. Cztery dni nie wychodziła z domu, lękając się spotkać z Porzyckim. Przypuszczała bowiem, że krąży gdzieś koło domu. Tuśka nie wychodziła także. Żyły tak zamknięte, jakby w trwodze przed tym mężczyzną, o którym myśl przecież ciągle wypełniała każdą ich minutę. Zajęły się drobiazgami domowemi i prześcigały się wzajemnie w staranności, z jaką urządzać zaczęły gniazdo na zimę. Zdawać się mogło, że czynią przygotowania na przyjęcie jakiegoś wielkiego szczęścia. Lecz w oczach ich była nie nadzieja, ale melancholia, a gesty ich były takich, które się nie śpieszą, a raczej starają się powiększyć czas trwania drobnych, mechanicznych zajęć.
Słońce skryło się za ciężkie, żółte chmury. Deszcz powolny, jesienny, smutny, padał na pożółkłe i drżące akacye dziedzińca. Z ulic miasta dolatywał niepokój i drżał w powietrzu tysiącem przyśpieszonych oddechów. Zdawało się, że jakiś prąd ukryty przeciąga wzdłuż domów i łopoce o szyby zamkniętych okien. Nic napozór nie poruszało się. Koronki stor rysowały się nieruchome. A przecież tchy gorące i lękliwe przebijały się przez kryształ szyb.
— Coś jest... coś jest...
W oczach dzieci zwłaszcza — takich Edków, Tarnawiczów, ten prąd tajemny zdawał się więznąć nagle i przedostawać się do wnętrz domów. Wielkie, cygańskie źrenice Edka zdawały się rozszerzać jeszcze, tak były teraz przepełnione czemś tajemniczem, a silnem, jak dwie czary onyksowe, wypełnione po brzegi płomieniem. Stał się małomówny, tajemniczy. Coś wiało od niego konspiracyą. Coś z tajnych, a gorących narad szeptanych wnosił w fałdach swej mundurowej bluzki.
Z niedbałością wzgardliwą obchodził się z tornistrem wiedzy, który nowy rok szkolny prezentował przed nim tej jesieni. Nigdy jeszcze nie troszczył się tak mało o książki, o podręczniki, o rozkłady, jak teraz. Miał, mówiąc o zaczętej nauce, jakiś nieznany wyraz i zmrużenie powiek niechętne i dziwne. Widoczne było, iż stał już w progu świątyni, w której życie bije w wielkie, nieustraszone skrzydła.
Coś z Mundka zaczynało znów wiać po mieszkanku na Wareckiej, jakiś dech chętny do walki, pragnący zaznaczyć, że się jest, mimo wszystko. Tylko tu nie było sentymentu ofiarnego Cheruba, lecz karność jakichś szeregów, ściśle spojonych i rozumiejących, że tylko ławą iść należy tam, gdzie zajść pragną.
W zwiększonym stopniu miał to w sobie Tarnawicz. On silniejszy — pochylał swą głowę, zahartowaną w borykaniu się z losem, wydzierał się z szeregu i szedł pierwszy, jak taran, rozbijając zda się nigdy nieprzebite mury. Nie robił to sentymentem, nie uczucie go niosło. Rozsadzało mu serce poczucie krzywdy, gniew, groza, rozpacz.
Nie siebie chciał ciskać w ofierze, lecz chciał żyć i mieć jaknajwięcej sił, aby walczyć i robić wyłomy, przez które parliby naprzód drudzy. Edek miał brwi ściągnięte, Tarnawicz pioruny w oczach. Wysechł, wychudł. Dźwigał swe czoło wielkie, uparte, chłopskie, a w niem myśl tak wielką, że ogarniała całe horyzonty i przerażała śmiałością.
Pita odczuwała instynktownie, że to, co się dzieje w tej chwili, to, co pędzi, jak lawina, ku jakiejś ogromnej, dziejowej, przełomowej chwili, pochłania tych dwóch w zupełności. Jakiś wielki szacunek, tak, jak wtedy wobec Mundka, ogarniał ją całą. Jej zmartwienia, bóle, smutki miłosne malały i zdawały się jej zbyt drobne naprzeciw promienistego celu, do którego tamci dążyli.
Nie pytała o nic, lecz śledziła wzrokiem brata i Tarnawicza, gdy szeptali z sobą długo i gorąco. Podziwiała ich, jak dziwnie stali się dorosłymi, jak szybko dojrzał na ich twarzach ten wyraz właściwy tym, którzy działają. Nie myślała nigdy tak, jak wtedy przy Mundku, że i ona potrafiłaby wznieść się do ich wyżyn. Czuła, że tu coś więcej mieć trzeba, niż serce pełne miłości i chęci poświęcenia dla drugich. Czuła, że trzeba mieć... siłę.
Czwartego dnia nad wieczorem Edek powrócił z miasta trochę wcześniej. Usiadł przy stole, oparł się i zamyślił głęboko. Pita składała bieliznę do szafy i starała się robić jak najmniej hałasu, aby nie przerywać bratu toku myśli. Lecz on spojrzał na nią i ocknął się nagle, jakby sobie coś przypomniał:
— Aha!... — wyrzekł swoim nizkim, już prawie ustalonym głosem — spotkałem tego... komedyanta. Zaczepił mnie i powiedział, żeby ci powiedzieć, że po tobie nie spodziewał się nic podobnego, żebyś cofała swoje słowo. Tak powiedział.
Pita milczała. Nawet serce jej nie zabiło zbyt silnie, i to ją prawie zdziwiło.
— I jeszcze powiedział, że to my cię pewnie przerobili. Ale że to lepiej, żeś się namyśliła, bo gdybyś mu miała później zawód zrobić, to byłoby gorzej. I kazał się nam wszystkim kłaniać i przeprosić, że nie przychodzi się żegnać, ale że jedzie, czy coś... niby, że ma engagement gdzieindziej i że tu w Warszawie niema dla niego interesu.
Pita ciągle milczy.
Edek wyciągnął scyzoryk i okrawa z zapałem resztki paznogci.
— Ale... jeszcze ci co powiem! — ciągnie dalej. — To tak wyglądało, jak on to mówił, że on to mówi wszystko dla niepoznaki, a że on całkiem co innego myśli. Doprawdy! Nawet, kiedy odchodził, to pogwizdywał to obrzydliwstwo: „La donna e mobile“, czy coś jakoś. Ale jemu się tak gwizdać chciało, jak mnie w tej chwili tańczyć. On byłby do nas wlazł, tylko się czegoś bał. Coś mu drogę zagrodziło...
Schował scyzoryk, wstał i dodał:
— Dzięki Bogu!
Gotował się znów do wyjścia.
— Idę na chwilę. Jakby Tarnawicz przyszedł, to poproś go, żeby szedł do siebie, bo dziś nie będzie korepety. Nie mam czasu. Ja do niego zajrzę wieczorem.
Wyszedł krokiem pewnym i śmiałym.
Pita stała wciąż przy szafie, udając, że jest zajęta.
Gdy drzwi się za Edkiem zamknęły, oparła się o szafę, a ręce opadły jej wzdłuż ciała.
— Coś mu drogę zagrodziło... — myślała. — Wiem co. Zrozumiał; że ja wiem wszystko. Nie uwierzył w mój list. Czuję to ze słów, które mówił do Edka, ale uwierzył w to, że ja wiem i przez to samo jego żoną być nie mogę...
Zamknęła oczy, aby nie widzieć, jak powoli nadchodził brzydki, szary wieczór, jak tam ciemniał skrawek nieba za oknem, pomiędzy murami kamienic.
— Jak dobrze, że nie przyszedł... jak dobrze, że wyjeżdża... — snuło się jej sennemi myślami — jakie to byłoby straszne, gdyby tu się zjawił znów pomiędzy mną a mamą i zawołał po dawnemu: „Kukuryku!...“
Na to wspomnienie ścisnęło się w niej serce. Aż się coś porwało ku niemu, coś w oddali terkotało wesoło:

„Pod Ulm, pod Kulm, pod Austerlitz,
Wzięli w coś tam niemcy...“

Odjeżdża... Nigdy już...
Ale nie była to rozpacz; nie, to jakby tęskne wołanie małego dziecka za kimś, kto je pieścił, rozweselał i tulił. Było to uczucie bardzo silne, bardzo bolesne, a co najgorzej beznadziejne.
— Nigdy już... i nikt nie będzie taki, jak był on...
Obejrzała się. Szare światło zalało kąciki, wydobywając niektóre szczegóły ubogich mebli. I Picie przyszło na myśl, iż ona właśnie jest skazana, aby resztę życia spędzić nieodwołalnie wśród tych skurczonych przedmiotów, bladych i dziwnie w tej chwili ziejących melancholją nicości.
Nie ubóstwo ich jednak przeniknęło duszę Pity rozpaczliwym skurczem. Nie to, tylko to przeświadczenie, to zrozumienie, że ona jest w tej chwili inną zupełnie, jakby przetworzoną, nie taką, która potrafiła z miłością klęknąć przed ubożuchną serwantką i Jezuskiem śpiącym na swym glinianym krzyżyku. Ta Pita, która wchodziła obecnie w ten świat, w którym już pozostać miała, ani śladu zapamiętania dziecięcej tkliwej nadziei nie niosła w sobie.
Nie miała żółci, ni goryczy. Lecz jakąś rozśpiewaną litanję mniszek, które słyszą ciągle zatrzaskującą się po za niemi kratę w dniu ich obłóczyn. Nie mają skrzętności i chęci dusz, budujących ze swej przeszłości i teraźniejszości kaplic, przed któremi spędzą swe istnienie.
Dozwalają, aby te kaplice nie wznosiły się wcale, lub aby już z samego początku były jedną masą gruzu. One wciąż pozostają wsłuchane w trzask drzwi, opadających po za niemi...
A przytem Pita więcej teraz odkrywa dokoła siebie tych dziwów, o których sądziła jak ci, którzy mówią o jakiejś zarazie z sąsiedniej ulicy. Ten i ten zachorował, umarło tylu... Ale do nich zaraza nie dojdzie nigdy! Tak Pita sądziła, że oni, tu na Wareckiej przeżyją swoje życie w sprawach uczuciowych. I oto jej matka, ona, uległy wichurze, która niemi szarpała. Lecz Pita widzi coś więcej. Pita rozumie teraz zaostrzonym instynktem, że i ojciec jej ulega jakiejś komplikacyi sentymentalnej. Nie łudzi się więcej. Fakty stają przed nią teraz jawne i niezaprzeczalne. Żebrowski kocha się we Władce. Tak, Pita to rozumie. Ona tylko wprawdzie zrozumieć może, że ojciec kocha się, bo brutalny fakt zmysłowego połączenia się Władki i ojca jest dla niej jeszcze niedościgniony. Ale odczuwa, że ojciec przylgnął tam, gdzie go nie odtrącano, a raczej ciągniono dobrem słowem i dobrem spojrzeniem.
— Jak pies... przecież nie pójdzie tam, gdzie go biją, ale gdzie go głaszczą — tłumaczy — a tatko rzeczywiście nie miał nigdy dobrego słowa.
Usprawiedliwia jednak i matkę:
— Tylko że mamcia była kim innym zajęta, nie mogła być przecież fałszywa...
— I jakie to wszystko straszne... jakie dziwne...
Przychodzą jej na myśl słowa, które słyszała tu dawniej, zamienione przez Władkę i służącą w turkocie maszyny, gdy leżała chora o pewnej szarej godzinie.
— Nie może to panna naciągnąć jakiego starego na maszynę?
A Władka odpowiedziała:
— To niełatwo.
Tak coś, może nie dosłownie, ale w każdym razie sens był taki.
Na maszynę!...
I te świstki, zgubione przez ojca pod parkanem w Mokotowie, które ona podniosła i ma jeszcze u siebie. „Maszyna do sprzedania“... i znów: „Maszyna do sprzedania“... A Władka mówiła niedawno, że ma nową prawie maszynę Singera...
Władka naciągnęła ojca na maszynę...
A więc udawała tą dobroć, tę łagodność, aby tylko „stary“ kupił jej maszynę.
To straszne. To takie, jakby wielkie bagno zaczęło nagle zwartym wałem posuwać się ku Picie i zalewać przestrzeń jej horyzontów życiowych.
Jaki smutek! jaki straszny smutek!...
Jedno przecież dobrze, że ojciec nic nie wie.
Wydaje się zadowolony i ożywiony. Niech przynajmniej on jeden.
Ale Pita nie pragnie już budować sobie kaplicy, przed którą miałaby spędzać resztę życia. Czuje, że nie z drogich kamieni, ani marmuru byłyby jej ściany, lecz z brył błota, a tego ona nie chce... nie chce...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już ciemno prawie.
Ktoś wszedł przez kuchnię. Pita poznała chód Tarnawicza. Otworzył drzwi i zbliżył się powoli, jakby ociemniały, do stołu. Na dworze było jeszcze widnawo. W ciemnych klatkach już prawie czerń zupełna.
Ale i on przeczuł dziewczynę, stojącą nieruchomo o kilka kroków od niego.
— Edka niema?
— Nie.
— Pani sama?
— Mama śpi.
— Drzwi zamknięte?
— Tak!
— Chcę pani coś powiedzieć.
Padają te słowa w ciemni urywanemi, przyciszonemi głosami.
— Słucham pana.
— Wiem, że pani nie idzie za mąż... ale to nie jest rzecz główna... Główne to, że dziś, jutro, może się stać coś takiego, że ja... że my... ja i pani nie zobaczymy się więcej.
— Pan wyjeżdża?
Głos Pity drży.
— Nie... nie jadę. Ale może się coś stać, co nas rozdzieli. Coś silniejszego od nas. Niech pani przypomina sobie to wszystko, co ja pani mówiłem. I proszę zastosować w życiu. Dobrze?
— Tak, tak, ale niech mi pan wytłumaczy...
— Nie, nie. Nie wiem jeszcze: co i jak. Może nie, może się nic nie zmieni. W każdym razie pani taką ze szklanego pudełka nie może być dłużej. To sobie proszę zapamiętać. A teraz idę...
Zwrócił się szybko ku drzwiom, zatrzymał się, jakby chciał dodać coś jeszcze. Pita dyszała ciężko. Ta chwila ważyła się w powietrzu, jakby przed burzą ciężkie, straszne minuty.
— I... przepraszam!... — zacharczał prawie Tarnawicz.
Otworzył drzwi i wyszedł.
Bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, Pita wyciągnęła za nim ręce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po jakiejś godzinie Edek powrócił, a Tuśka wyszła ze swego pokoju i weszła do kuchni, gdzie Pita sama czyściła lampy i nalewała naftę. Marcysi nie było. Wyszła do sklepiku. Na kominie palił się ogarek świecy w kuchennym lichtarzu. Edek zatrzymał się koło wodociągu i puszczał wodę, pragnąc zaczerpnąć świeżej i chłodniejszej. Był zdenerwowany i niespokojny. Zapytał siostrę, czy był Tarnawicz. Tuśka stała obok komina i mechanicznie przewieszała przerzucone przez sztaby ścierki.
Nagle rozległ się łopot nóg po schodach i drzwi od sieni szarpnięte otworzyły się. Wpadła Marcysia.
— Rewizya! — krzyknęła przyciszonym głosem. — Idą, z komisarzem i stróża wzięli. O!.. słychać ich... idą... Jezus Marya!...
Wszyscy zmartwieli, wsłuchani w odgłos ciężkich kroków, pod któremi zdawały się uginać schody...
— Idą... tu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po twarzy Tuśki przebiegły płomienie.
— Po... ciebie?... — wyrzuciła ze ściśniętej krtani, patrząc na syna.
— Nie wiem!..
Kroki żandarmów były już pode drzwiami. Och, ilu ich, jakże ciężko idą... jakby dźwigali jakieś kłody na pochylonych i odzianych w sieraki barach.
Jednym ruchem Tuśka przypada do syna. Porywa go w ramiona wspaniałym gestem. Tuli do siebie, zapominając o sercowych bólach, o wszystkiem. Wytężyła wzrok, wytężyła słuch, wytężyła muskuły. Siła ku niej spływa, moc matki broniącej swego płodu. Jest piękna i wielka. Pita spogląda na nią i w duszy jej wzbiera wielka miłość. Do matki, do brata... Podbiega do nich. Tuli się do ramienia matki. I tak stoją nieruchomi, złączeni najsilniejszym, nierozerwalnym węzłem.
Silniejszym niż wszelka moc.
Moc groźna i nieugięta.
W purpurze i w blasku złota.
Z lasem bagnetów i kluczy więziennych.
Moc serc.
Moc dusz!
Ta wielka, mocarna moc!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Nie tu! nie tu!
— Idą wyżej.
— Gdzie? gdzie?
— Jezus, Marya! — mówi Pita — Jezus, Marya!... oni idą po... niego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powiedziała on.
I to wydarło się z jej duszy. To wydarła się prawda z jej serca.
To był ten prawdziwy on, który w tej chwili blady, lecz z wielką godnością nie dziecięcą, lecz męską, wstawał od swej lampy, przy której uczył się, na przyjęcie szeregu tych, którzy po niego, jak po swoją własność przyszli.
To był jej... on.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.