Bracia Zmartwychwstańcy/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.[1]



Coraz cieplejsze szły po sobie dni wiosenne. Królowa téż często wychodziła z dworem swoim, odbywając pobożne pielgrzymki do wystawionych w okolicy krzyżów, które teraz zastępowały dawne bożyszcza i słupy pogańskie.
Jeden z księży z tumu poprzedzał zwykle pobożną niewiast gromadkę, śpiewając pieśni, które duchowni czescy pierwsi na swój język przekładali, a te się łatwo spolszczyć dawały. Śpiewano i po czesku nie czując zbytniéj dwu pokrewnych mów różnicy.
W kilka dni po wyjeździe Ody, tak samo wyszły niewiasty wszystkie na pobożną przechadzkę. Królowa przodowała. W dworcu jéj, jak zwykle wszystko stało otworem, okna poodsłaniane były, drzwi odemknięte, choć żywa dusza w izbach się nie znajdowała. Straży téż w wewnętrznych dziedzińcach nie stawiono.
W chwilę po wyjściu królowéj, na jednym z podwórców zjawiła się rozglądając ostrożnie Panicha. Nie widząc nikogo, po cichu drzwi otwarła i zamknęła je za sobą. Oczyma śledziła wszystkie kąty, krokiem wolnym, jakby bez celu posunęła się ku oknom izb Emnildy, a gdy i tu nikt się nie pokazywał, podeszła do nich blizko. Nie rychło ośmieliła się głowę włożyć w otwór i wpatrzyć w pańskie komnaty. Ciekawość czy inna jaka myśl ją prowadziła? zajętą się być zdała silnie i jakby przestraszoną tém co czyniła a szła jednak.
We wnętrzu było pusto. Od okna odstąpiwszy powlokła się, obejrzawszy kilka razy ku drzwiom, te stały otworem. Mogła więc wnijść, nikt jéj nie widział. Wsunęła się po cichu i znikła. Dobra chwila upłynęła a z powrotem jéj widać nie było...
Gdy nareszcie wyszła, blada, jakby pijana i wystraszona, musiała się o ścianę oprzéć na czas jakiś, by nie upaść, bo nogi trzęsły się pod nią. Oczyma wodząc obłąkanemi, ręką wychudłą tarła czoło oblane potem, jakby z niego myśl jakąś natrętną zetrzeć chciała.
Po tém z przestrachem nagłym odbiegła prędko ku furcie którą weszła, wyśliznęła się nią i nie odetchnęła aż na drugiém podworcu, gdzie pod ścianą upadła, na pół omdlona. Widocznie coś się z nią stało niezwyczajnego, bo twarz i postawa jéj cała zmieniły się strasznie. Targała się jakby chcąc i niemogąc powstać, wreszcie płachtę zasunęła na oczy, niby nie chcąc by jéj kto z twarzy wyczytał myśli i tak pozostała skulona, uśpiona, póki ją głos Zyga nie zbudził.
Karzeł stał nad nią i wykrzywiał się dziwacznie.
— Stara ty czarownico — wołał — co ty tu ścianę królewską walasz, ocierając się o nią... Jeźli ci czas przyszedł zdychać, idź do psiarni...
Tym głosem obudzona Panicha podniosła nieco głowę, zasyczało jéj coś w ustach, ale głosu rozeznać nie było można.
— Upiłaś się gdzieś na podzamczu, śmiał się karzeł, a przyszłaś tu piwo wydychać. Że cię téż psy nie zjedzą.
Panicha ręką go odganiała, ale karzeł był złośliwy i sprawiało mu przyjemność dręczyć tych co mu się bronić nie mogli, jak osa opadł babę i brzęczał jéj nad uchem.
— Żal ci znać twojéj pani, do któréj chodziłaś czary dla niéj sposobić. Pojechała — nie wróci. Trzeba się było zabrać z jéj dworem, tamby ci lepiéj było.
Zyg przechylił się, zęby wyszczerzając i począł cichym głosem.
— Ty co umiesz czarować — zawołał szydersko — toćbyś i mnie powinna jaką dziewkę przyciągnąć, a to, od ilu lat jestem na dworze, żadna nawet niewolnica i chłopka, królewskiemu słudze się nie uśmiechnęła.
Panicha poczęła wstawać, aby się od zjadliwego karła uwolnić, lecz siły ją opuściły i opierając się oburącz na ziemi, zaledwie podnieść się potrafiła, gdy Zyg popchnął ją śmiejąc się i znowu padła przeklinając go, odgrażając się, nareszcie kij schwyciwszy, by mu się obronić. Zygowi tego tylko było potrzeba, i on téż kij miał pod ręką, stanął z nim jak z mieczem do walki.
Gawiedź w drugim końcu dziedzińca stojąca, zbiegła się ze śmiechem, patrzeć na to osobliwe widowisko. Panicha nareszcie rzuciwszy kij, dźwignęła się z ziemi i klnąc Zyga, rzuciła do ucieczki. Karzeł i gawiedź gnali za nią i tak ze wrzawą wypędzili ją z dziedzińca, wśród powszechnego śmiechu. Psy obudzone hałasem, pognały za nią szarpiąc odzież i przyprowadzając niemal do szaleństwa.
Temu wypadkowi przypisywano, że nazajutrz Panicha była obłąkaną i w kruchcie kościelnéj śpiewała, skakała, plotła tak od rzeczy, iż ją z zamku precz wygnać kazano.
Miała ona przyjaciół na podzamczu i do nich się schroniła. Oddawna zwykła była u dalekich jakichś krewnych w ubogiéj chacie Drapaczów nocować i składać swe łachmany. Tu, gdy teraz wpadła z rozczochranym włosem, płachtami rozrzuconemi, jakby pijana, Drapacz o mało nie zamknął drzwi przed nią, tak się nastraszył. Wparła się siłą do lepianki wołając.
— Co to wy mnie nie znacie, ja królowéj pani sługa? ja chodzić będę we złocie i szkarłatach. Niewiecie nic. Będziemy mieli nową panią. Téj już nie długie panowanie. Co ja wiem — nie powiem. Weszłam do komnaty, nikogo nie było, com robiła? co komu do tego? co? — Ze ściany mi jakaś twarz okropnemi oczyma zaświeciła... grożąc, albo ja się boję? Nie boję się. Mówiła przerywanemi słowami, a Drapacz ręce łamał, milczeć jéj każąc i spać ją chcąc położyć. Nic o[2] nie pomogło. Panicha po swojemu bredziła do nocy, a nazajutrz rano wstała z tym samym śmiechem i szałem.
Chciała się wyrwać z podzamcza i wnijść na zamek znowu, lecz od wrót ją odpędzono i Drapaczowi nakazano surowo, aby zamknął ją i pilnował. Trzeciego dnia uspokoiła się nieco, nie wychodziła już ku grodowi obawiając się chłosty, lecz bredziła zawsze jedno, o królowéj nowéj — o swéj przyszłości, o oczach które na nią ze ściany patrzały.
We dworze mało kto postrzegł nawet, że Panichy nie stało. Trzeciego dnia właśnie, gdy miano jednego z Jaksów wyprawiać, zrana rozeszła się wieść, że królowa Emnilda zachorowała[3]
Na całym zamku, w mieście, gdziekolwiek się o tém dowiedziano, żal, boleść wielka i przestrach ogarnął ludzi; królowa bowiem była matką ubogich, orędowniczką wszystkich u króla, opiekunką biednych, co się do niéj czasem z kończyn kraju ściągali. Nie odmawiała nigdy opieki nikomu, a król rzadko prośbę jéj odrzucił.
Zdawna już na znużonéj twarzy świętéj niewiasty widać było jak jéj życie ciężyło wielkiém brzemieniem — często mówiła, iż się czuła słabą i nieobiecywała sobie długiego wieku — nie spoczywała jednak i nie zamykała się u siebie. Codzień przychodziła zająć swe miejsce przy panu, trwała na nabożeństwie, karmiła swoich ubogich.
Dopiero dnia tego po raz pierwszy strwożyli się wszyscy dowiadując, iż królowa leży i wynijść nie może. W przededniu wróciwszy z kościoła, Emnilda zażądała napoju, złoty jéj kubek stał na stole, kazała sobie weń nalać wody, wypiła ją i stawiając go, szepnęła, że woda dnia tego dziwny jakiś smak miała.
W godzinę po tém ćmami zaczęły jéj zachodzić oczy, uczuła ból w głowie i musiała usiąść naprzód, po tém się położyć. W nocy stan ten się pogorszył. Z cierpliwością wielką, boleści znosiła królowa, Bogu za nie dziękując.
Nazajutrz, gdy nie wyszła do jadalni i Bolesław nawykły od lat wielu widzieć ją u boku swojego, nie zobaczył téj twarzy co mu pokój i pociechę przynosiła — posłał zaraz niespokojny, a wnet i sam szedł do komnaty żony.
Zastał ją leżącą, bladą, z oczyma straszliwie jaśniejącemi jakiemś życiem potężném, w gorączce, z usty spalonemi, lecz przytomną i modlącą się. Rozmaite rady niewieście, któremi ją leczyć chciano — niepomagały. Z każdą godziną stan się pogarszał.
Nie było naówczas lekarzy. Jedynym co słynął szeroko, był biskup pragski, starzec sparaliżowany sam, którego rady zdala zasięgnąć nie było podobna, a jego przywieść — nie możliwa... Rzucono się więc o pomoc do lekarza jedynego w niebiesiech, który mógł skinieniem życie przywrócić i uleczyć chorobę. Po kościołach wszystkich nakazano nabożeństwa. Z tumu przyniesiono relikwie świętych, rozesłano do klasztorów, aby uroczystemi modłami błagano Boga o zachowanie życia królowéj.
Na królu widać było smutek tak wielki, jakiego od utraty Pragi niepamiętano. Milczący siedział posyłając się dowiadywać co chwila, obiecując ofiary szczodre duchowieństwu, jeśliby królowéj zdrowie modlitwy jego przywróciły.
Dzień téż i noc nie ustawały ofiary i pieśni w kościołach.
Królowa Emnilda, przy któréj łożu Ryksa zajęła miejsce, otoczona całym swym niewieścim dworem przywiązanym do niéj jak do matki — leżała cierpiąca, choć nic nie zdawało się zwiastować pogorszenia. Osłabłą była, skarżyła się na boleści, lecz uśmiechała do otaczających.
Dzień i dwa całe przeszły bez żadnéj zmiany prawie — wstępowała więc nadzieja we wszystkich, iż się choroba sama przesili i królowa ocaloną zostanie.
Ona sama nie okazywała ani trwogi, ni zbytniéj o życie troski.
Trzeciego dnia zażądała duchownego, spowiedzi i przygotowania na podróż wielką... Po tém zdała się już spokojniejszą i mniéj cierpiącą, sen łagodny przymknął jéj powieki. Na dworze dziękowano już Bogu za ocalenie, które się pewném zdawało.
Król ślubował złoty krzyż do Gniezna...
Lecz gdy się obudziła Emnilda, zażądawszy widzieć syna i wnuka, ledwie miała siłę pochylić się ku nim, aby ich ucałować.
— Nie trwóżcie się — mówiła — nie płaczcie. Godzina moja przychodzi, idę na lepszy świat, do najdobrotliwszego z ojców, pełnego łaski. Tu jestem już niepotrzebna, tam spoczynek mnie czeka i szczęśliwość.
We śnie widziałam anioła pańskiego, który mi zwiastował, że powołuje mnie ku sobie Ojciec niebieski.
I sługom nakazała się przybrać w białe szaty a po tém po cichu modlić się zaczęła.
Płakali wszyscy... strach ogarnął znowu dwór. Przebyła jednak królowa i tę noc i dzień następny. Zaczęto się pocieszać nadzieją. — Zwolna uchodziło jakby wyczerpujące się życie, siły ubywały, nikły, ale uśmiech spokojny z ust jéj nie znikał. Jak w jednéj części wiernych choroba ta przestrach obudzała i obawę o przyszłość, tak w drugich dziwne z nią rosły nadzieje. Bezprym, choć królowa Emnilda była dlań zawsze łaskawą i wielekroć ojca starała się dlań serce ukoić — uśmiechał się dziko na wiadomość o chorobie. Gheza musiał chodzić nieustannie na zwiady i przynosić mu wieści, które w podworcach mógł pochwycić.
Tak samo niespokojnie wyglądał ks. Petrek końca choroby, którą zawczasu osądził śmiertelną. Było mu równie jak wszystkim przyjaciołom cesarstwa na rękę, doczekać zgonu królowéj. Znali oni Bolesława i spodziewali się albo Odę, lub inną niemkę na dwór wprowadzić, a z nią tajemny wpływ niemców ustalić, który miał przyszłość podkopać.
Ks. Petrek posługiwał się Harnem i innemi; powierzchownie smętnego wielce udawał, przed opatem z uwielbieniem mówił o świątobliwéj pani, lecz z niecierpliwością wyglądał jéj zgonu.
Naprzemiany to radując się w duszy, to troskając, gdy wieści lepsze przychodziły, spędzał znaczniejszą część dnia na czatach około dworu królowéj, nie zwracając na siebie uwagi wśród tłumu który go otaczał ciągle. Dzień i noc niemal całą stali ubodzy ludzie u ścian, spoglądając na wrota, cisnąc się, gdy komornika zobaczyli.
Ks. pisarz z innemi chodził na nabożeństwa błagalne i pokazywał się na nich jawnie, aby go tam wszyscy widzieli.
Dnie te w trwodze przebyte, wydały się wiekami...
Królowa gasła widocznie, a otaczający jéj łoże łudzili się jeszcze nadzieją. Czasem orzeźwiona zdawała się silniejszą, przemówiła słów kilka, uśmiechnęła do Teodory Sieciechównéj, przemówiła do Ryksy, zbladłą ręką pogłaskała wnuka, po tém opadała senna, znużona i powieki jéj zamykały się zsiniałe. Dzień jeden nie przyjmowała już pokarmu, zaledwie mogąc do ust spiekłych wziąć kroplę wody.
W nocy przebudzona, ujrzawszy u stóp łoża Sieciechównę, skinęła na nią. Noc to była ostatnia...
— Teodoro moja — rzekła — czas się zbliża, nie łudźcie się i modlitwami nie wstrzymujcie duszy mojéj. Jéj się tak pragnie ulecieć na łono ojcowskie. Któż wie, czy doczekam rana. Idź — proszę, powiedz ojcu swojemu, że raz jeszcze chcę króla i pana pożegnać mojego, niech przyjdzie ku mnie.
Zapłakana pobiegła Sieciechówna, zbudzono Bolesława, który natychmiast wieść się kazał do królowéj. Zobaczywszy go, wysiłkiem ostatnim podniosła się Emnilda, ręce wyciągając ku niemu. Kazano się wszystkim oddalić, król padł na siedzenie.
— Panie mój — odezwała się silniejszym niż wprzódy głosem królowa — panie mój, mnie Bóg powołuje, chciałam cię pożegnać i za lata strawione z tobą dziękować. Przed oczyma mojemi widną jest przyszłość — niech ci Bóg da siły do dźwignięcia jéj, bądź szczęśliwym! Nie zapominajcie o duszy mojéj.
— Przyszłość widzisz? — zapytał król — Powiedz mi ją?
— Nie wolno mi jéj odkryć tobie, i ty — widzieć ją będziesz gdy przyjdzie godzina. Mężnym bądź. Pomnij tylko, że ta którą weźmiesz po mnie ciebie pana mojego winna być godną. Nie patrz na młodość, nie daj się uwieść wdziękowi, abyś nieprzyjaciela nie posadził w domu twym, u stołu twojego.
Umilkła królowa, nie rzekł téż słowa Bolesław. Przyszły mu na myśl lata przeżyte z córką Dobromira, nie zamącone niczém, pogodne — czyste, w ciągu których stokroć on potrzebował przebaczenia, a nigdy nie miał przebaczać powodu. Żal niezmierny ścisnął męzkie serce jego — zdało mu się, że z tą niewiastą odchodzi szczęście, które mu jéj modlitwy u Boga wyjednywały. Zbliżył się ku niéj, usta szeptały jeszcze modlitwę, lecz gdy całował raz ostatni, uczuł je jak lód zimnemi i rysy okryły się bladością śmiertelną. Z rękami na piersiach złożonemi, w których ściskała krzyż, z tą na ustach modlitwą, przy pożegnaniu męża, cicho i spokojnie królowa Emnilda skonała.
Na krzyk dziki który się wyrwał z ust króla, nadbiegł dwór cały i padł rozłzawiony u łoża widząc martwą królowę.
Sieciech natychmiast zbliżył się do pana, aby go od smutnego oderwać widoku. Wyprowadzono króla, a z drugiéj strony drzwiami wszystkiemi biegli ludzie z płaczem i jękiem do ciała. W mgnieniu oka rozeszła się po dworcu i dziedzińcach wieść straszna — królowa umarła! Emnilda nie żyje...
Była to chwila, gdy dzień się robić poczynał, ubodzy ludzie budzili się do pracy, gdy żałobny dzwon ozwał się na tumie i ks. Petrek porwał się ze snu. Zrozumiał on głos ten poranny i drgnął. W chwili już był odziany, na nogach i wybiegł ze swéj izdebki. Ludzie zawodząc i płacząc, snuli się w dziedzińcach, tłum czarny widać było koło dworca. — W powietrzu latały słowa „królowa umarła!“
Dziwny uśmiech skrzywił mu usta i w mgnieniu oka twarz przyoblókł żałobą.
Naprzeciwko niemu biegł Harno, nie od palatium pańskiego, ale z podzamcza; przestraszony jakby i nad miarę pomięszany. Księdza zobaczywszy nie mówiąc doń nic — począł go ciągnąć nazad do jego mieszkania. Ks. Petrek mógł się łatwo domyśleć, iż coś innego mu niósł, niż wiadomość o zgonie, o którym już wszyscy wiedzieli.
— Ojcze mój — zawołał w progu. — Byłem posłany na podzamcze przez Sieciecha, (pochwycił się za głowę) ojcze mój — com słyszał, co widziałem. Z chaty Drapacza wystawiwszy głowę rozczochraną krzyczała Panicha, ta straszna baba co się do markgrafównéj włóczyła, krzyczała, że ona będzie nową królową... Oda... i że nie kto tylko ona, Panicha, wszystko to zrobiła.
Ks. Petrek rzucił się usta mu gniotąc ręką.
— Milcz przeklęty głupcze! — krzyknął — to obłąkana... sama nie wie co prawi. — Milcz! chceszli być pewien głowy na karku. Nie śmiej mówić o tém nikomu. Idź, rozkaż Drapaczowi, by zabił okno, aby jej nie wypuszczał, by nikt nie śmiał tego powtarzać.
Chociaż wolą było zmarłéj, ażeby pogrzeb jéj odbył się tak, jakby w zakonie życie skończyła, choć kazała się pogrzebać w sukni mniszéj, jako pokorna służebnica Chrystusowa, Król o tém słuchać nie chciał... Bolesław nakazał, aby oddano cześć zwłokom królowéj największą, ze wspaniałością je grzebiąc obok Mieszka, tam gdzie on sam téż chciał spoczywać. Rycerstwo, panowie, duchowieństwo natychmiast zwołani zostali. — Z Gniezna i Trzemeszna mieli przybyć kapłani, a mnogi lud i tak już gród oblegał.
Trzeciego dnia po zgonie odbył się więc z przepychem owych czasów niezmiernym, z jałmużnami i darami, z nabożeństwem uroczystém, pogrzeb pobożnéj pani, za którym szło co żyło w mieście i okolicy.
Gdy nazajutrz po tém rozpłynęły się tłumy i powszednie życie wróciło w zamku nad Cybiną, choć jak zwykle nie brakło ludu na nim i gwaru, pustka którą po sobie zostawiła Emnilda, dała się czuć wszystkim. Młoda Ryksa równie pobożna, zajęta dziecięciem swém i mężem, żyjąca w zamknięciu, mniéj dostępna, nie mogła jéj zastąpić. Królowi brakło téj towarzyszki wiernéj, któréj siedzenie pokryte czarném suknem stało próżne.
Opat widząc go chmurnym i niepocieszonym, starał się naprzód skłonić do zgodzenia się z wolą Bożą, potém odwrócić myśl jego od téj żałoby, przypominając mu dwa poselstwa, które wyprawione być miały. Oba one powstrzymane zostały z powodu choroby królowéj.
Na wzmiankę o tém, król w istocie odżywać się zdawał.
— Jaksowie oczekują i moi dwaj księża na pańskie rozkazy — odezwał się opat.
— Niech jadą — odparł król.
Naówczas opat obszernie począł kreślić plan podróży i opowiadać, jakiemi listy do Rzymu miał ich opatrzéć.
Listy te, przeciw zwyczajowi, nie ks. pisarz Petrek przysposabiał, ale benedyktyn, którego umyślnie dla sporządzenia ich sprowadzono do tumu, zkąd wcale nie wychodził.
Szło następnie oznaczenie wagi złota, jakie z sobą dwa poselstwa zabrać miały. Bolesław oznaczył ją bardzo wysoką, lecz zabranie takiego skarbu dla wagi jego w podróży było prawie niepodobieństwem.
Wszystkie te szczegóły, o których musiał król mówić, myśli jego nieco oderwały od wspomnienia królowéj. Dla tém pewniejszego omamienia ks. Petrka, którego się opat obawiał, kazał mu wygotować list do arcybiskupa nowy, polecający modlitwom jego duszę królowéj, przy czém dar dla duchowieństwa u grobu św. Maurycego miał być dołączony, a razem prośba nagląca o pośrednictwo u cesarza w sprawie korony.
Tym listem jakby mocno zajęty opat spędził kilka godzin razem z ks. Petrkiem. Pisano go i przerabiano, przyczém i o wielkim żalu króla a smutku jego mowa była.
— Przewielebny ojcze — odezwał się ks. Petrek w końcu — wszystkim nam wiernym sługom miłościwego, wielkiego pana naszego idzie o utrzymanie go w najdłuższe lata!.. Niech mi więc będzie przebaczoném, jeźli się odezwę w téj rzeczy.
Opat spojrzał ciekawie.
— Na smutek miłościwego pana nie ma ratunku innego, tylko tę świątobliwą panią, nieodżałowanéj pamięci królowę, zastąpić inną u boku jego niewiastą. Lepiéj stokroć jest, aby świętym związkiem małżeńskim został z inną połączony, niżby miał pokątnéj szukać pociechy w ladajakich miłostkach...
Opat Aron słuchać się zdawał z uwagą, nie przecząc wcale, czém ośmielony nieco ks. Petrek mówił daléj.
— Myśmy do poskramiania naszych namiętności nawykli... lecz królowie a rycerze hamować ich nie umieją... Caro infirma... królowéj potrzeba...
— Nie rychło o tém mówić się będzie godziło — przerwał opat.
— Lecz potém zapóźno być może, gdy król zakosztuje swobody, do któréj czasu swych wojen był nawykły — mówił pisarz. — Im krótsze będzie wdowieństwo jego, tém dla duszy jego zbawienniéj.
Tu zatrzymał się nieco i zawahawszy ciągnął daléj.
— Pomiędzy ludźmi we dworze mowa jest, iż za pobytu markgrafównéj Ody, rzucał na nią miłościwy pan pożądliwém okiem... Niewiasta nieco płocha, dla dostojeństwa królewskiego młodośćby swą poświęciła chętnie... Ludzie mówią, że wcale nie patrzała krzywo na miłościwego pana...
— Samiście rzekli, że niewiasta płocha... — wtrącił opat.
— Lecz ustałaby płochość w stadle małżeńskiém — mówił ks. Petrek — a zkądże miłościwemu panu żonę weźmiemy, jeźli nie z pomiędzy chrześciańskich rodów... niemieckich, z któremi połączenie wojnom téż zapobiedz może...
— Rada wasza — odparł opat Aron — może być pożyteczną, chociaż wybór zdaje mi się niedobry... Król towarzyszki nowéj zapragnie, a nikt mu jéj nie może odmówić... bodaj jednak wybrał inną...
Uśmiechnął się ks. Petrek.
— Z tego co po dworze chodziło wnosząc — dodał — zda mi się, że innéj nie zechce... a nie byłożby lepiéj dla tego, kogo wezwie do swéj rady, by mu to przyniósł właśnie, co ma na myśli?..
Rzuciwszy tak od niechcenia to, co chciał zdać na opata, ks. pisarz przez czas jakiś zajął się mocno aktem, który miał przysposabiać, potém, niby sobie coś przypomniawszy, rzucił trzcinkę, którą pisał.
— Zapomniałem téż donieść waszéj przewielebności, jak to powinienem był z obowiązku — odezwał się — jakie tu niedorzeczne chodzą plotki... Wiem przecie z ust waszych i z własnego poselstwa, iż innych starań o koronę nie ma, tylko przez cesarza i arcybiskupa... a są płosi ludzie, co utrzymują, że wprost do Ojca świętego do Rzymu ma być poseł ztąd wyprawiony... Juściż, gdyby tak być miało, jabym coś o tém wiedział. Baśń jest sklecona licho...
Opat posłyszawszy to poruszył się niezmiernie, mimo mocy jaką miał nad sobą, zbladło mu lice i wybuchnął gniewem.
— Że ludzie plotą takie baśnie, nie dziwię się, ale dziwno mi, że mi je wy ojcze powtarzacie...
— Z obowiązku — rzekł zniżając głowę ks. Petrek. — Wasza przewielebność o wszystkiém musi być zawiadomioną. Niedorzeczność plotki ja wiem najlepiéj, com nieco po świecie bywał i znam moc cesarską a czujność tych, co mu służą... Do Rzymu się dostać ztąd... gdyby nawet stokroć się przebrał ktoś, nie potrafi... ani ja, co znam drogi i ludzi, ważyłbym się sam, anibym radził komu... Szedłby na zgubę pewną...
W oczy spojrzał opatowi mówiąc ks. Petrek, lecz już Aron uspokojony przybrał szyderski wyraz twarzy.
— Zaprawdę — odezwał się — baśń godna tych próżniaków, co na dworze nie mając się czém zabawiać, z palca sobie wykręcają niebywałe rzeczy... Mój ojcze, ani słuchać tego, ani na to zwracać uwagę... I ja nieraz słyszę, czemu gdybym chciał dać ucha, przyszłoby zwątpić o ludziach i co gorzéj, o stanie naszym kapłańskim. Alboż myślicie, że mnie nie usiłowano wmówić, iż wy, którzy jesteście prawą ręką moją, służycie arcybiskupowi magdeburskiemu i cesarzowi, a na dwór ich donosicie, co się u nas mówi i dzieje?
Ks. Petrek siedzący nad pulpitem zatrząsł się cały; głowa jego spuszczona nad pargaminem nierychło się podniosła i głos nie dobył się z ust, aż gdy ochłonął.
— Niepoczciwa to potwarz — rzekł cicho i drżąco — niegodna, by mówić o niéj...
Opat się podniósł z siedzenia.
— To téż — odparł spokojnie — widzicie, że o niéj nigdy wam nie wspomniałem, choć oddawna mnie nią karmiono, ani się zmniejszyła dla was ufność moja...
W milczeniu posunął się pisarz szybko do ucałowania ręki opata, który z postawą pewną siebie i dumną niemal, wyszedł z izby.
Pisarz odprowadziwszy go do progu z pokorą, wrócił chwiejącym się krokiem. Za progiem zaraz stanął nieruchomy, osłupiały, jak wryty i z oczyma w ziemię wlepionemi długo, długo, zapominając o wszystkiém, co go otaczało, pozostał.
Słowa opata Arona jak rozpalone iskry latały mu po głowie. Był więc zdradzonym, odgadniętym, on co sądził, że schwytanym być nie może i jest bezpiecznym.
Co miał radzić na to, nie wiedział sam. Z głową w dłonie ujętą poszedł do stołu, zapatrzył się w pargamin, odepchnął pulpit i padł na swe siedzenie.
— Kto mnie mógł zdradzić?.. — pytał ciągle. — Więc chytry ten wąż i tam może ma swoich, co mu donoszą, co szli za mną, co podsłuchiwali?..
Strwożony trząść się zaczął jak w febrze.
— Jeżeli opat słyszał o tém.. król wie... a król... rzucić może do ciemnicy... zesłać do benedyktynów, którzy mnie zamkną jak więźnia na wieki!.. Uciekać!.. jak i dokąd?.. Niepodobieństwo!..
Męczeństwo, na które mógł być skazanym, pomimo gorliwości dla sprawy kościoła, przerażało go. Nie był na nie przygotowanym. W myślach powstał zamęt niewysłowiony i wreszcie ks. Petrek, nie umiejąc go pokonać, padł na kolana do modlitwy, szukając w niéj ratunku.
Ale i modlić się nie umiał. Usta powtarzały wyrazy, myśl biegła gdzieindziéj. Przypominał sobie, iż pisma arcybiskupie miał w izbie, że je u niego znaleść było łatwo, teraz, gdy go już miano w podejrzeniu. Skończywszy więc krótką i roztargnioną modlitewkę, wstał, drzwi zaryglował i zajął się wyszukiwaniem kartek, które natychmiast chciał zniszczyć.
I w tém trudność była wielka, bo spalenie ich mogło być dostrzeżoném, a skóra niełatwo się pali. Postanowił je więc zakopać gdzieś w miejscu bezpieczném. Coprędzéj zebrawszy zwitki, wysunął się ostrożnie na podwórze i wyszedł krokiem szybkim za okopy. Tu wszędzie było ludu tak wiele, iż w pobliżu miasta nie mógł zrobić nic, musiał wnijść w las, gdzie, jak mu się zdawało, nikt go już postrzedz nie mógł. Pod starego dębu korzeniami naprędcę wykopawszy dołek ks. Petrek, wrzucił co przyniósł z sobą, zasypał ziemią, zakrył liśćmi, udeptał nogami i lżéj odetchnął, gdy się ta czynność szczęśliwie dokonała. Obejrzał się jeszcze dokoła, nie było nikogo, żadna gałązka się nie poruszała, las i okolica milczały.
Spokojniejszy wziął za kij wracając ku miastu powoli, zacząwszy się modlić nanowo. Zbierał myśli, aby coś postanowić na przyszłość. Co miał czynić? Ucieczka byłaby przyznaniem się do winy, któréj żadnego dowodu nie miano. Ktoś go zapewne z pogłosek na dworze magdeburgskim pochwyconych mógł oskarżyć, ale gołe słowa łacno było odeprzéć. Opat Aron prawdopodobnie może im nawet nie wierzył. Ks. Petrek chciałby był módz zajrzéć w jego duszę? lecz czuł, że to jest niepodobieństwem. Ze wszystkiego jednak wypadało mu pozostać na dawném stanowisku, starać się nanowo obudzić zaufanie i — służyć jak dawniéj sprawie kościoła i cesarstwa. Postanowił być ostrożniejszym, ale niemniéj gorliwym. Cierpliwość i pokora były jeszcze najlepszém lekarstwem na podejrzenia.
W tych myślach zbliżył się ks. Petrek do miasta.
Uszło bacznego oka jego w chwili przestrachu, jaki zrazu go ogarnął, iż przy zakopywaniu zwitków pargaminowych miał świadków.
Traf chciał, że się dwaj Jaksowie przed rozstaniem swém chcieli na osobności rozmówić po bratersku. Wyszli więc godziną wprzódy do lasu i położyli się na ledwie oschłéj ziemi nieopodal od miejsca, w którém stał dąb stary... Szelest nadchodzącego spiesznie pisarza zwrócił ich uwagę, zamilkli i byli mimowolnymi świadkami zakopywania jakiegoś, jak się im zdawało, skarbu. Zaraz po odejściu ks. Petrka, którego mało co znali, Andruszka zaczął się śmiać z nieostrożności księdza i wniósł, żeby go nauczyć większéj baczności w ważnéj sprawie. Śmiejąc się poszli na miejsce, które dobrze widzieli i począwszy grzebać, dobyli z łatwością ukryte zwitki. Zdziwiło ich to, dlaczego ksiądz potrzebował taić się z niemi.
— Nieczysta to rzecz — rzekł Andruszka — a może właśnie pan Bóg chciał, byśmy jaką zdradę niebezpieczną odkryli. Czytać z nas nikt nie umie... idźmy do opata...
Opat Aron znajdował się w tumie; gdy ich zobaczył nadchodzących, sądząc, że coś o podróży mówić mu mają, począł od tego aby spokojni byli i oczekiwali na rozkazy.
— My tu nie z tém przychodzim — odezwał się Andruszka — ale ze śmieszną sprawą, która może ma jaką wagę.
I począł opowiadać jak się rzecz miała. Na twarzy Arona odmalowała się radość i zdziwienie, sięgnął po zwitki chciwie i pocałował w głowę Andruszkę.
— Istotnie — rzekł rzucając oczyma na kartki — oddaliście królowi przysługę... choć wypadkiem. Proszęż was, milczcie o tém.
Skłonili się Jaksowie.
— Ks. Petrka mimo że oddawna wiem, iż nas zdradza, dlatego trzymam właśnie, aby go innym nie zastąpiono. Źleby było, gdyby się czegoś domyślał. Nie mówcie nic... i nikomu...
Gdy opat z pomocą z drugiéj celi przywołanego mnicha zabierał się do czytania, Jaksowie wyszli uradowani.
Ks. Petrek wróciwszy do swéj celi, choć znacznie w duchu ukojony, niemniéj jeszcze z myślami gorączkowemi całą noc przepędził. We śnie zdało mu się, że zakopane nieostrożnie zwitki ktoś dobył z ziemi. Obudził się w potach zimnych, ogarnęła go trwoga, bo naówczas i długo potém jeszcze w sny wierzono. Jak świt więc pędzony niepokojem pobiegł w las w zamiarze wydobycia pargaminów i ukrycia ich bezpieczniejszego gdzieindziéj.
Jakiż go przestrach ogarnął, gdy ujrzał już zdala rozrzuconą ziemię i próżny dołek. Blady upadł u stóp dębu, prawie utraciwszy przytomność. Ktoś musiał więc go podpatrzéć, dobyć i — zanieść do grodu te świadectwa zdrady, które były dlań wyrokiem potępienia.
Nie mogąc długo przyjść do siebie, siedział ks. pisarz na ziemi, z oczyma osłupiałemi, sam już nie wiedząc, co poczynać. To co dla bezpieczeństwa uczynił, zgubiło go, albo zgubić mogło co chwila. Na zwitkach stało jego nazwisko... wyprzeć się ich było niepodobieństwem.
Prawie do południa przesiedziawszy tu, w ostatku uciekł się ks. Petrek do modlitwy i drżący, odmawiając co za najskuteczniejsze uważał, machinalnie się powlókł na zamek, gdyż ucieczka była niepodobieństwem bez przygotowania. Gotów już był na nieuchronne męczeństwo. Jednakże wróciwszy do drzwi swéj celi, znalazł u nich wiadomość tylko, że go do opata wzywano. Poszedł do niego natychmiast. Ani z twarzy ni z mowy nie mógł się wcale domyśleć, aby tajemnica jego odkrytą została. Opat Aron żądał spisania jakiegoś nadania nowego, które król czynił dla Sieciechowa. Gorliwie się wziął do niego ks. pisarz i nieco uspokojony wrócił do celi, aby tam wykaligrafować akt, który mu spisać polecono.
Podróż do Magdeburga, od dnia do dnia odkładana, zaniechaną została, ks. Petrek został ze swą trwogą na dawném stanowisku.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być IV.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być to.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.