Bracia Zmartwychwstańcy/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.



Po pierwszej swéj wycieczce tak nieszczęśliwéj do lasu, Jaksowie nie śmieli już wypraszać się więcéj za furtę klasztorną. Nie tyle się lękali Domosula, który nie widywał nikogo, jak nieco lekkomyślnego Jaśka z Tęczyna, i nie bez przyczyny. Nie przeczuwali jednak, że to co mogło być niebezpieczeństwem, szczęśliwym obrotem do przyspieszenia ich wyzwolenia przyczynić się miało. Życie téż klasztorne, zrazu tak straszne, znośniejszém się z każdym dniem stawało. Wszyscy ojcowie, z którymi się choć trochę rozmówić mogli, tak dla nich byli uprzejmi, tak weseli, tak dobréj myśli, że obcując z nimi, mimowoli smutku się pozbywało. Młody Odo był im tłumaczem i przewodnikiem, kilku téż innych zakonników potroszę się już rozmówić umiało.
Nie zbywało na przedmiotach obudzających ciekawość.
Klasztór był ich pełnym. Każdy niemal z braci św. Benedykta miał jakieś zajęcie. Chodząc po celach mogli się przypatrywać ze zdumieniem, jak się w rękach wprawnych kruszce w żądane kształty wyginały posłuszne, jak się w ogniu topiły bezbarwne mięszaniny, żywemi krasząc kolory. Andruszka mniéj był może ciekaw tych rzemiosł, które za poślednie majsterstwa uważał, niegodne, by się niemi wojak zajmował; Jurgę zajmowały te tajemnice i bawiło przypatrywanie się mnichów zajęciom rozlicznym.
Szczególny jednak urok miało dlań pismo, te znaki nieme, tajemnicze, które myśl w sobie spowiniętą mogły nieść na drugi koniec świata i w wieki odległe.
Nie przystało mu uczyć się go, lecz patrzéć lubił w wielkiéj izbie, gdy wszyscy ojcowie zajęci byli wielką robotą, jak to tam szła praca podziałem, raźnie i pięknie. Niekiedy do pośledniejszych zajęć z ochotą się braciszkom ofiarował, a oni śmieli się wesoło z tego niezgrabnego nowicyusza.
W klasztorach benedyktynów, w których przepisywanie rękopismów było niemal główném zajęciem, dzieliła się praca na wiele rąk i głów, począwszy od najpośledniejszéj do najważniejszéj i najzawikłańszéj.
Jurga mógł się tu przypatrzyć, jak o. Arnolf, staruszek niezbyt już silny i przygarbiony, nic więcéj nie robił, tylko atrament i kolory przygotowywał. Cały dzień czuwał nad niemi, odświeżał, rozrzedzał, dosypywał, dolewał. Znano go nawet lepiéj pod nazwą Ojca Atramentaryusa, niż pod jego imieniem zakonném.
Drugi braciszek siedząc u okna strugał trzciny i zacinał pióra. Ten miał młodsze oczy i pewniejszą rękę. Jak każdy inny i on od piór każdéj godziny mógł być oderwanym do noszenia wody, albo nawet rąbania drew, i szedł z takim pośpiechem a ochotą, jakby do najmilszéj sprawy.
Osobny stół miał ojciec Teodoryk, który pargamin czyścił i wygładzał. Tu i siły było potrzeba i zręczności.
Nad niejedną buntowniczą skórką dobrze się musiał namęczyć, lecz pociechę téż miał, gdy szorstka i twarda w rękach jego stała się śnieżystą i połyskującą.
Z niéj dopiero inny brat wycinał pod miarę równe kartki, przeznaczone do złożenia kodeksu. Z jednego kawałka szły często i ogromne karty do Chorałów i Graduałów, i malutkie zrzynki na pośledniejsze użytki.
Ze stołu tego przechodził pargamin do ojca Rubryki. Ojciec Rubryka siedział wygodnie i czerwonemi liniami kreślił na białych kartach przyszłe wiersze rękopismu. Dowodził on, jak zresztą każdy z ojców, iż najważniejszą ze wszystkich spełniał czynność. Śmiejąc się jedni po drugich dopominali się uznania, iż gdyby nie oni, nie byłoby rękopismów... a w istocie wszyscy się na nie składali.
Kilku młodszych braci pisało, i nad niemi Jurga stawał najdłużéj, przypatrując się z podziwieniem, jak pod ich palcami rodziły się te znaki dziwnie powyginane, niektóre rozrosłe, wystrojone w purpurę i złoto, otoczone floresami, jak dworem jakim, poczwarkami, stworzeńkami, dziwacznemi wzory.
Czasem jeden z piszących miejsce zostawił próżne na tego magnata drugiemu bratu, który najzręczniéj umiał wypieścić naczelnika liter i wystroić go odświętnie. Jurga te wielkie głoski nazywał królami i książęty, resztę wojskiem, co szło za niemi.
Cóż dopiero było mówić, gdy wypadła cała karta zamalowana figurami, których znaczenie tłumaczyli mu ojcowie. Tu trzeba było misterstwa wielkiego i barw rozlicznych a świetnych. Nie jeden raz zmęczył się biedny kunsztmistrz na to, aby w końcu westchnął boleśnie, znajdując dzieło swe inném, niż je w duszy nosił. Boleść Chrystusowa nie dość mu była bolesną, piękność Matki Boskiéj nie dosyć piękną, anioły nie dosyć powietrzne... Więc smucił się on, drudzy go pocieszali, a Jurga podziwiał, jak ręka ludzka w tak drobnych rozmiarach tyle pomieścić mogła.
Szło potém dzieło pracy rąk tylu do tego, co je czytał po głosce i poprawiał, mozoląc się więcéj może niż ten, co je przepisywał.
Naostatek w rogu pod oknem siedzący z pomocnikami staruszek wiązał rozpierzchłe karty, zbijał je w całość i okrywał okładzinami, do wartości kodeksu zastosowanemi. I było się tu czemu napatrzyć, bo choć często prosta deska drewniana służyła dla ochrony, obciągano ją kosztowną materyą jedwabną, obijano klamrami srebrnemi i mosiężnemi. Rękopisma przeznaczone dla książęcych i pańskich kaplic ubierano w kość słoniową, blachy srebrne i kamienie drogie.
A gdy w pocie czoła wywiedziona na świat księga skończoną była i odnieść ją miano do przeora, co za radość. Jak się każdy cieszył, co się do tego choć w cząstce jakiéjś przyłożył!.. Pysznił się ojciec Atramentarius, i braciszek Rubryka, i ten co gładził skórę, i ten, co pióra zacinał...
Nikt powiedzieć nie mógł, ażeby skarb ten drogi był jego dziełem, składali się nań wszyscy. Może téż zwyczaj tego podziału pracy u ojców benedyktynów miał na celu właśnie, by nią żaden dumnym być nie miał prawa. Wiadomo z reguły zakonnéj, iż ilekroć postrzegał przełożony, że braciszek zręcznością w kunszcie jakim mógł się wbić w pychę, odejmował mu pracę tę, a dawał inną, aby pokorę przypominał i nauczył jéj.
Jurga bawił się z braćmi i zabawiał ich razem. Nie wzbraniano mu przesiadywać w téj izbie, którą był sobie upodobał. Znajdował go tu często przeor i uśmiechał mu się zapytując, czy się téż czego nie nauczył.
— Nic, przewielebny ojcze — śmiał się wojak sam z siebie — jedno co umiem, to krew czerwieńszą od najpiękniejszéj z tych farb przelewać...
— A żebyś to wiedział, jak śliczne rzeczy, jak ciekawe, nawet dla rycerza znajdują się w tych skórkach — mówił przeor — jakie się tu opisują przygody osobliwe, czyny wielkie, boje sławne...
Odo, który był przytomny, dodał pocichu.
— Żeby nasz gość mógł przeczytać lub usłyszeć tę śliczną historyę Walthera, którą mnich w San Gallen tak pięknie wierszem opisał.
— Tém ciekawsząby ona dla niego była — dodał przeor — iż tu pono na Tyńcu ów Walther życie swe miał zakończyć...
— O historyi Walgierza Wdałego — przerwał Jurga — już mi Jaśko z Tęczyna wspominał, ale jéj nie znam...
— Tak, mówią, że ów Walther i Walgierz jedną są osobą... — dodał przeor — baśnie o nim prawią. Najpiękniejsza jednak ta, którą nasz brat z San Gallen ułożył wierszem godnym dawnych poetów...
Tego dnia skończyło się na pobieżnéj wzmiance o Walgierzu, lecz Jurga wyszedłszy z biblioteki, zaniósł znudzonemu Andruszce wiadomość o historyi, o któréj mu wspomniano, a ten mocno się nią zajął, jako czyny rycerskie i nadzwyczajne przygody opiewać mającą.
Nieszczęściem trudno tu było kogo uprosić, coby płynniéj mógł zrozumiałym językiem wytłumaczyć braciom poemat o Walgierzu. Odo, choć dobréj woli, źle mówił po polsku, inni ani czasu, ani języka potemu nie mieli.
Jurga chodząc do księży ciągle się o tego Walgierza dopytywał. Ten i ów coś mu więcéj o nim przebąknął, lecz tylko ciekawość podrażnił a nie zaspokoił. Przeor aż się śmiejąc litował nad Jurgą, iż tak pięknéj baśni nie będzie mógł poznać, gdy przypadek nastręczył niespodzianego i ochotnego pośrednika między spragnionemi a niedostępném dla nich źródłem.
Jednego dnia Odo wbiegł z oznajmieniem o księdzu z Krakowa, który się ofiarował wieczorem, w izbie gościnnéj opowiedzieć im szeroko dzieje owego pana na Tyńcu, tak sławnego w świecie całym.
Andruszka szczególniéj się tém ucieszył, lubił on bardzo słuchać nawet baśni starych dziadów i opowiadań bab starych, cóż dopiero gdy mu tu rycerskie dzieje obiecywano. Oczekiwano spełnienia, a gdy godzina wieczorna nadeszła, Jaksowie pospieszyli do gospody, gdzie i przeor się znalazł, a temu nie o znaną baśń chodziło, ale o przysłuchanie się językowi, którego pilno wyuczyć się starał.[1]
Ów ksiądz z Krakowa w odwiedziny przybyły, niemłody już człowiek, a bywały na świecie i po dworach, wesoło i ochoczo powitał swoich słuchaczów i zasiadł u komina przy kufelku, zapewniając przeora, iż mu opowiadanie, choćby nie jeden wieczór potrwać miało, samemu uczyni przyjemność.
— A! zaprawdę — rzekł — godna rzecz posłuchać historyi téj, w któréj niejedna pożyteczna dla ludzi światowych nauka się mieści, szczególniéj co do obejścia się z niewiastami, i jako losy człowieka zmienne są, a szczęściu własnemu nigdy zawierzać zbytnio, ani go na płochéj miłości niewieściéj opierać się nie godzi.
Ten tedy Walgierz możny pan a komes na Tyńcu, gdy do nas już światło wiary zaglądać zaczęło, a same wojny uczyły, iż na Zachodzie rycerstwo i wszelka umiejętność zakwitała, któréj my jeszcze doma nie mieliśmy, wyprawił się był dla nauki wojennego rzemiosła i dobrego obyczaju, na dwór króla francuzkiego.
A był mężem urodziwym, roztropnym, odważnym i wszelkiego dobra chciwym. Tam przybywszy na dwór królewski naprzód jął się przypatrywać, jako drudzy z orężem, końmi i w obyczaju sobie poczynali, a łatwo to wszystko pojąwszy i przyswoiwszy, w krótkim czasie innych niemal wyprzedził, tak że go wszyscy wysoko szacować zaczęli. A jako był w latach młodości i krewkości, nie mógł téż widzieć codziennie córki królewskiéj Heligundy, nie powziąwszy dla niéj miłości gwałtownéj. I ta mu téż na nią wzajemnością zdawała się odpowiadać, ale zdala tylko widywać się i oczyma z sobą rozmawiać mogli.
Piękna królewna innym téż na dworze pozawracała głowy, między którymi szczególniéj niejaki Arinald się odznaczał, który u niéj cale łaski nie miał, chociaż pilno starał się o nią.
Walgierz widząc, że mu dziewka przeciwną nie była, u króla téż jéj ojca o wzięcie się starał i tego sobie zyskać potrafił.
Przyjęty na dwór, otrzymał nawet urząd podczaszego i u stołu posługując tém łacniéj mógł do królewnéj się zbliżyć, która przypatrując mu się więcéj, coraz serdeczniéj skłonną dlań być zaczynała, i okazywała mu to jawnie, mając sobie od ojca nadaną swobodę wielką.
Walgierz, chcąc ją sobie bardziéj pozyskać, ponieważ z domu wyniósł umiłowanie pieśni i głos wdzięczny, a wiedział iż się w śpiewie niewiasty lubują, który lepiéj od słowa do serca ich przemawia, nocą się podkradał pod okna królewnéj, śpiewał i grał na gęśli jak mógł najwdzięczniéj, a Heligunda rada się temu przysłuchiwała. Wstawała jak skoro usłyszała głos jego i dopóki nie odszedł, nie ustępowała na chwilę, chociaż z pieśni poznać go nie mogła, a noc dojrzéć nie dozwalała, kto był onym śpiewakiem. Stróżów, którzy pod oknami wartowali kupiwszy sobie Walgierz, umówił ich, aby nikomu nie wyjawiali, kto pod oknami królewnéj pieśni zawodził.
Trwało to nocy kilka, królewna pieśniami miłosnemi coraz więcéj ujęta, gwałtownie zapragnęła wiedzieć, kto je nucił. Przywołano stróżów z jéj rozkazu, dopytując koniecznie, a ci odpowiedzieli, że nie wiedzą i nie znają śpiewaka, który z zakrytą twarzą przybywał i odchodził. Gdy nalegania aby go wydali próżne były, królewna do więzienia stróżów kazała wtrącić i zagroziła im, iż na gardle będą ukarani, jeźli nazwiska człowieka tego nie wydadzą. Ci uląkłszy się wyznali, iż Walgierz śpiewakiem był.
Uradowała się tém wielce Heligunda, któréj serce rozdwojone było, bo Walgierza już miłowała wprzódy, a pieśniami ją ujął tamten... więc podwójną miłością przystała ku niemu. A gdy się zbliżyli ku sobie i porozumieli, królewna potajemnie zaczęła go do siebie wzywać na rozmowę, co w obojgu poczętą już miłość jeszcze więcéj wzmocniło. Postanowili tedy i umówili się napewno do ucieczki, gdyż zezwolenia królewskiego na małżeństwo spodziewać się nie mogli.
Arinald zaś odepchnięty przez pannę, inaczéj posiąść jéj nie mogąc, gdy wyśledził i podpatrzył schadzki i umowy, podsłuchał, że się uciekać sposobili; jako człowiek chytry i przewrotny, nie zdradzając ich przed królem ojcem, wolał korzystać z tego na inny sposób.
Ponieważ droga uchodzącym nieodmiennie przez kraj jego prowadzić musiała, którędy rzeka znaczna płynęła i przewóz na niéj był do niego należący, Arinald pożegnawszy króla jechał do domu, zasadzkę na uchodzących uczynić postanowiwszy.
Rozkaz tedy surowy dany był przewoźnikom, ażeby gdy ujrzą z Francyi przybywającego rycerza z panną, któremu zapewne spieszno będzie od pogoni, inaczéj go nie przeprawili przez rzekę, jak żądając za to grzywnę złota. Pewien był, iż Walgierz posłyszawszy cenę w spór się miał wdać i kłótnię z ludźmi u przewozu, a tymczasem danoby znać Arinaldowi, który nadbiegłszy, przyparty do rzeki Walgierzowi pannę miał wydrzeć.
Stało się tak jak przewidział, wszakże nie po myśli jego.
W istocie w kilka dni potém spiesznie uchodząc przypadł Walgierz do rzeki owéj Renu, zdala głosem pańskim i rozkazującym o przewóz co rychléj wołając. Przewoźnicy ludzie prości, uląkłszy się rycerza groźnie występującego, zapomnieli o rozkazie i niezwłocznie przewieźli go na brzeg drugi. Zażądali grzywny złota, lecz Walgierz się nie wadząc, rzucił ją im, aby daléj pośpieszać.
Odbiegł był już od brzegów dosyć, gdy Arinaldowi znać dano, grzywnę odnosząc, iż rycerz z panną już przejechał. Wpadł tedy w gniew niezmierny niemiec i, zebrawszy ludzi czémprędzéj, w czwał konie puścił, aby dognać uchodzących, którzy już dla ciężaru jaki z sobą wieźli, już ze zmęczenia zbytniego pofolgowali nieco, i tylko co się byli w miejscu pewném, bezpieczném, na spoczynek układli, gdy Arinald nadbiegł ze swojemi.
Walgierz, jako był rycerz ostrożny, choć się już bezpiecznym sądził, nie domyślając napaści żadnéj — dla wypoczynku wybrał wzgórek, z którego daleko widać było do koła, aby z nienacka go nie zaskoczono. Nie zrzucał téż z siebie pancerza, ani odpasywał miecza, a jeśli zasypiał na tarczy swéj ległszy, Heligarda czuwała — tak na przemiany odprawiali warty oboje...
Gdy więc Arinalda ujrzał zdaleka Walgierz, wnet go poznał po hełmie, domyślając się co mu tu gotuje, i Heligardę wraz z końmi za sobą postawiwszy, sam spokojnie przybycia jego oczekiwał... Chociaż sam był jeden przeciwko kilkunastu niemcom, nie stracił serca bynajmniéj.
Nadbiegł Arinald ze swojemi powołując zdala.
— Mam cię zdrajco! Córkę królewską ukradłeś, a przez ziemie moje jedziesz i przewozuś nie zapłacił, głowę mi za to dasz!!
— Źleś rzekł — odparł Walgierz — królewnéj nie ukradłem, anim ją siłą porwał, gdyż dobrowolnie zemną ujechała, za przewóz zapłaciłem, a głowy ci nie dam, póki jéj nie weźmiesz.
Słysząc to i widząc silnego a mężnego rycerza, ludzie Arinaldowi odradzać poczęli, aby raczéj okup wziął i dał im jechać, nie stawiąc życia na grę niebezpieczną.
Lecz niemiec słuchać ich niechciał, tchurzami ich obmierzłemi bezczescąc. Wystąpił tedy pierwszy przeciwko Walgierzowi z orszaku Arinalda Gamelo, i tarczę skórą troistą okrytą na rękę wziąwszy, włócznię rzucił. Wczas się opatrzywszy Walgierz uchylił się tak, że na ziemię padła bezsilna, on zaś swoją, w chwili gdy Gamelo miecza miał dobywać, rękę mu przebił i do konia przygwoździł... Chcąc wyrwać pocisk, raniony tarczę cisnął i lewicą chwycił zań, gdy Walgierz padł na niego i mieczem przebił, tak że on i koń razem runęli.
Gdy się to działo, stojący najbliżéj siostrzan Gamela, Gimo z boleści nad losem zabitego, oburącz dzidę na Walgierza rzucił, który stał nieustraszony i nietknięty.
Oba pociski nic mu nie uczyniły, chybił jeden, z drugiego się otrząsnął Walgierz, gdy Gimo z mieczem nań natarł, lecz ciął na próżno, bo żelazo się oparło, a włócznia Walgierza pod brodę wbiwszy się napastnikowi z siodła go wysadziła... Umierającemu Walgierz, wnet głowę uciął, która się na ziemię potoczyła.
Arinaldowi ludzie stali trwogą zdjęci, lecz on tém mocniéj się wściekał, a gwałtowniéj zemsty domagał. Wystąpił tedy Werinhord[2] z łukiem i strzałami, które od twardéj tarczy, ledwie ją drasnąwszy odpadały.
— Umiesz się zakrywać od strzał — zawołał — nie ujdziesz miecza mojego.
— Czekam właśnie abyś go dobył — rzekł Walgierz. — I zarazem konia jego w piersi uderzył. Spiął się koń, Werinharda obalił na ziemię, biorąc pod siebie. — Tuż poskoczył rycerz, hełm mu zdarł, za jasne włosy pochwycił, głowę podniósł i od karku odrąbał...
Trzy trupy pobitych — gniewem okrutnym zapaliły Arinalda, który wołać począł i zaklinać swoich, aby ukarali zuchwalca... Wyszedł tedy po innych Eckefried, sas, który możnego pana w swym kraju zamordowawszy, schronienia u Arinalda szukał i na dworze jego przebywał. Począł się sas odgrażać i łajać, na co mu w tąż Walgierz odpłacił, wyzywając go, aby lepiéj mieczem niż językiem poczynał.
Eckefried, który dzidę miał całą żelazem okutą, cisnął nią na Walgierza, lecz od tarczy się odbiwszy zawisła mu na ramieniu, a włócznia Walgierzowa skruszywszy tarczę jego, rozłamaną na dwoje, w piersi mu się wbiła.
Padł sas zalany krwią, a konia jego rycerz ująwszy odwiódł zaraz na stronę.
Za nim pośpieszył Hadawart, piąty z kolei, a że przez trupy, które zawalały drogę przystępu nie było i koń się skakać wzdragał, ruszył pieszo przeciwko Walgierzowi. A nim szedł, wyprosił u Arinalda, jeżeli zwycięży, aby mu się dostała malowana pięknie tarcza, którą Walgierz się zasłaniał.
— Śmiały jesteś i żal mi cię! — zawołał do niego Walgierz.
— A! ty wężu chytry — krzyknął Hadawart — pociski i strzały cię nie biorą, jak żmija opasałeś się wałem... ale cięcia mojéj ręki nie ujdziesz. Chcesz dobréj rady? Arinald mi tarczę twą podarował, odłóż ją na bok, abym jéj nie popsuł. A podobała mi się bardzo... Nie zwyciężę cię ja, stoją jeszcze insi za mną, którzy w końcu za wszystkich się pomszczą...
Walgierz jednak tarczy się pozbyć niechcąc, na mężnego przeciwnika czekał — słowa z nim mieniając, któremi wzajem w sobie gniew coraz większy budzili; aż Hadawart przypadł z mieczem, Walgierz włócznią się bronił, i silném pchnięciem z dłoni mu go wytrącił, padł w trawę, schylił się po nięgo[3] Hadawart, gdy Walgierz pochylonemu kark przygniótł nogą do ziemi i przebił leżącego...
Ledwie odetchnąć miał czas rycerz, gdy ujrzał przeciwko sobie lecącego Putafryda z włócznią w ręku wymierzoną... Pocisk gwałtownie rzucony poleciał daleko i padł aż u nóg królewnéj Heligardy, która ze strachu krzyknęła.
— Życzę ci ustąpić! — zawołał Walgierz — nie uczynisz mi nic.
W gniew wielki wprawiony Putafryd nieopatrznie mieczem począł wywijać, od którego tarcza zasłaniała Walgierza. Sam prawie, zajadły na włócznię mu się natknął i padł zabity.
Na dzielnym koniu siedzący Gerwig, zmusił go przez trupy przeskoczyć i zaledwie Walgierz czas miał głowę poległemu uciąć, gdy z obosiecznym toporem frankijskim runął na niego zajadły. Szczęściem wyprobowana tarcz ciosy odbijała...
Walgierz skrwawiony swój miecz uskoczywszy wetknął w trawę, aby osychał, a z włócznią znowu szedł na zapaśnika. W chwili gdy Gerwig tarczę swą do góry uniósł, pchnął go i przebił.
Wnet, wedle obyczaju, głowę odrąbawszy — stanął...
Arinaldowi po tylu trupach, już szczęścia i sił nie mieli ochoty probować, ale on, choć sam do walki nie śpieszył, począł wołać o srom, i pozostałych do boju pędzić... Mamyż tak powracać straciwszy tylu ludzi ze wstydem? z rękami próżnemi? Żadnegoż już nie ma męża, coby się z tym zmęczonym i okrwawionym zbójem ośmielił probować?
Walgierz słuchając spoczywał.
Hełm mu głowę palił, zdjął go, aby pot z czoła otrzeć i powiesił na gałęzi drzewa, gdy nagle na szybkim koniu nadbiegł nań Randolf, i ciężką żelazną sztabą uderzył go w piersi, ale pancerz nie dał jéj głębiéj przeniknąć, Walgierz pochwycił tarczę, hełmu wdziewać nie miał już czasu... i niemiec w głowę odkrytą godząc, dwa długich włosów uciął mu kosmyki. Drugi cios odbił Walgierz tarczą, a żelazo wbiło się w nią tak głęboko, iż Randolf wyrwać go nie miał siły. Ujrzawszy to rycerz pociągnął gwałtownie, i nagle potém padłszy nań na ziemię obalił. — Za moje włosy musisz głową przepłacić, abyś się przed narzeczoną z tém nie chwalił. I łeb mu urąbał.
Dziewiąty jeszcze wystąpił Helmnot, który miał trójzębny pocisk w ręku. Sądził, że cisnąwszy nim, gdy się w tarczę wbije, łacno z nią pociągną Walgierza i na ziemię rzucą... Świsnął trójzębny pocisk, a Arinaldowi z radości w dłonie klaskać zaczęli, ale Walgierz stał nieporuszony jak dąb, chociaż trzech ludzi sznur od trójzęba z całych sił, wyprężony — ciągnęli... sam Helmnot, Trog dziesiąty, Tanast i Arinald dwunasty. Walgierz się ogromnym gniewem zapalił w końcu, i z odkrytą głową, wpadł na Helmnota naprzód mieczem ciąwszy go przez łeb i kark, i hełm rozłupawszy na dwoje. Trog oplątał się był sznurem od pocisku, i nie mógł pochwycić wczas za oręż, był więc bezbronny, Walgierz podciął mu nogi i jego tarczę porwał nim on po nią mógł sięgnąć... Raniony podiósł[4] z ziemi ogromny kamień i rzucił nim z taką siłą, że własną swą tarczę rozbił. Wlokącego się po trawie, aby wyrwać miecz w nią wetknięty, Walgierz dobiegł i rękę mu odrąbał. A tuż oręż swój złożony na uboczu, spiesznie wziąwszy, biegł Tanastus, lecz nim się walka rozpoczęła, Walgierz już mu bok rozpłatał...
Trog z odciętą ręką żyw jeszcze łajał i sromocił zwycięzcę, czego wytrzymać nie mogąc dłużéj, dobił go, aby milczał.
Został jeden Arinald.
— Sprobujemyż się miły towarzyszu — krzyknął ku niemu Walgierz... Bywaliśmy na jednym dworze, biesiadowali razem nieraz, znamy się dobrze, aleśmy się z sobą nie mierzyli, chodź więc, poprobujmy się.
Arinaldowi z wściekłości i z żalu po towarzyszach, których utracił, mowy zabrakło; konia więc zmuszał, aby po trupach szedł, i skoczywszy z nim nieszczęśliwie, pod nogi niemal Walgierzowi się obalił.
Mógł naówczas rycerz leżącego jednym ciosem łatwo się pozbyć — lecz śmiechem tylko przyjąwszy ostatniego zapaśnika, dał mu się czas podnieść do walki.
— Łatwego nie chcę zwycięztwa — odezwał się — miecza dobywaj.
Gdy tych słów domawiał Walgierz, już Arinald siekł co siły po puklerzu, napróżno starając się nieokrytego schwycić przeciwnika. Dał mu czas znużyć się spokojnie stojący Walgierz, aż wreście tarczą go napierając następować nań zaczął i pchał tak, aż na stos trupów, o który oparłszy się Arinald, zachwiał i padł na nie. Naówczas schylił się rycerz i łańcuchem, który miał na szyi udusił go — poczém jak innym tak jemu głowę od karku odciął, a tarczę rzuciwszy, obrócił się ku Heligardzie prosząc jéj, aby mu dla ochłody wina podała.
— To była — rzekł opowiadający ksiądz, pierwsza przygoda zwycięzka Walgierza...
— Zaprawdę — przerwał Andruszka — my cośmy téż w bojach bywali, i na niejedno patrzeli, a nigdyśmy nic podobnego na oczy nie widzieli. Człowiek ten musiał mieć siłę nadludzką, oręż nadzwyczajny.
— I miłość dla królewnéj wielką! — dodał Jurga — bo dla ocalenia jéj, tak bohatersko walczył.
Uśmiechnął się staruszek.
— W pieśni i bajce łacno się cuda dzieją — rzekł — chociaż są ludzie, jak to wiemy z podań starych, nadzwyczajną obdarzeni mocą, którym nikt podołać nie potrafi.
Lecz, zważajcie tylko, ażali człowiek co się na takie ważył niebezpieczeństwa dla onéj królewnéj, nie wart był, aby ona mu miłą a wierną pozostała małżonką?
Niewieście serca są zmienne, jak to zaraz ujrzycie.
Zabrawszy tedy łup znaczny z zabitych, po wypoczynku jechał Walgierz na Tyniec z królewną, i szczęśliwie tu przybył.
Pod czas bytności na dworze króla francuzkiego, szerokie majętności jego trzymał we władaniu swém, niejaki Wiślimir, z rodu Popielowego, który sam na Wiślicy siedział. Gdy Walgierz powrócił, witając go nadbiegli ludzie ze wszech włości z żalami i skargami, jak okrutnie przez niego uciemiężeni byli...
Zatruło to zrazu powrót szczęśliwy do domu rycerzowi, a niechcąc sądzić nie wysłuchawszy, słał naprzód z dobrém słowem po Wiślimira, wzywając go, aby się tłumaczył i opowiadał jak ta sprawa stała. Na to jednak otrzymał dumną i gniewną odpowiedź, iż się mu tłumaczyć nie myśli, ani jechać do niego, niech się stanie jako chce.
Walgierz téż nie był skłonny połknąć gorzkie słowo nie pozywając do rachunku, o nie.
— Niechce on do mnie, pójdę ja do niego — ozwał się na to. — I zebrawszy ludzi swych, gdy tamten bezpiecznie sobie tuszył, że się nań nie waży — naszedł Walgierz Wiślicę, wpadł na gród i Wiślimira związać kazawszy, powiózł go z sobą na Tyniec, gdzie go na wieży zamkniętego osadził.
Niechciał mu życia brać, gdyż byli dawniéj przyjaciołmi, tylko go wolności pozbawiwszy, skarał więzieniem. Czas jakiś upłynął — aż na wojnę zawołano...
Musiał Walgierz z pocztem iść na rozkaz pański. Gdy nadeszło rozstanie, a Heligardę miał żegnać, ta z boleści wielkiéj i żalu niezmiernego, prawie odchodziła od zmysłów, narzekając na wojnę, na króla i na własny los, który ją w obcym kraju na samotność skazywał, tak, że Walgierz zaledwie ją uspokoiwszy — mógł odjechać z tą pewnością w sercu, iż miał w niéj najprzychylniejszą małżonkę, pocieszając się tém, iż go nad życie miłowała.
Aliści od króla Salomona czasów wiadomo światu całemu, iż na wielkiéj miłości szczęście budować trudno, gdyż częstokroć im gwałtowniejszą jest, tém prędzéj uchodzi. Stało się tedy, gdy wojna się pociągnęła, a Walgierz nie powracał, że we łzach tonąca Heligarda, srodze tęsknić sobie poczęła i samotnością na zamku nudzić. Co widząc sługa jéj, rada pani się przypodobać — wspomniała o więźniu, który na wieży siedział zamknięty, a był człek urodziwy i młody, iżby go dla rozmowy i rozerwania w tęsknicy, gdy się ludzie pośpią, puszczać można, na dzień go znowu zamykając.
Opierała się zrazu królewna, ale namowom sługi wreście oprzeć nie mogąc i nie myśląc, aby rozmowa do złego doprowadzić mogła — zezwoliła. Z czego korzystając Wiślimierz, począł się jéj zalecać, co nie trudném było, gdyż niewiasta była piękności wielkiéj i dowcipu. Nieznacznie tedy z owéj rozmowy niewinnéj, doszli do poufałości coraz większéj, tak, że Heligarda zapomniawszy na przysięgę pierwszemu uczynioną, dała się gachowi namówić, i z więzienia go uwolniwszy, ujechała z nim do Wiślicy.
Po skończonéj wojnie wrócił Walgierz z łupem i czcią do domu, a gdy w podwórzu stanął, zdziwił się mocno, widząc, że wedle obyczaju, żona przeciwko niemu nie wyszła. Spytał sług dla czego się to stało — ci odpowiedzieli mu zaraz, iż pani nie było, gdyż z Wiślimierzem na Wiślicę ujechała.
Wpadł tedy w gniew niezmierny Walgierz, i prawie z konia nie zsiadłszy, natychmiast do Wiślicy za wiarołomną jechał. Tu, że się go wcale niespodziewano, wrota stały otworem i na zamek wpadł tém łatwiéj, że na nim pod ten czas gospodarza nie było — gdyż na łowy w puszczę wyjechał. Ujrzawszy go Heligarda, ze strachu do nóg mu padła, prosząc łaski i miłosierdzia, tłómacząc się, iż sługa ją na szwank naraziła, że była niewinną i zdradzie tylko uległa. Wielkiego serca mąż, dał się ująć łzom i prośbom niewieścim. Heligarda zaś, wrzekomo do zemsty mu chcąc dopomódz namówiła go, aby się sam ukrył w komorze i ludziom swoim pochować kazał, aż by Wiślimierz wrócił, że mu go wydać miała.
Stało się tak jak chytra chciała niewiasta, Walgierz zamknąć się dał w komorze. Tuż i Wiślimierz nadjechał z łowów, a ona przeciwko niemu wybiegłszy, natychmiast mu opowiedziała, kędy Walgierz był ukryty. Wpadł nań Wiślimierz ze sługami swojemi, przemocą opanowawszy, związać kazał, i do więzienia wrzucić. Życia mu odbierać niechcąc, ciężkiemi tylko okowy go obarczył, przykutemi do ściany. Na większą boleść i męczarnię, klatkę, w któréj go posadzono z oknem ku sypialni swéj wychodzącém uczynić kazał, tak iż Walgierz nieustannie na oczach miał pieszczoty Wiślimierza z Heligardą, i mógł słyszeć, jak się z jego niedoli urągali oboje.
Lękając się sług własnych i mniéj im ufając, Wiślimierz straż nad więźniem zlecił rodzonéj siostrze swéj Ryndze, która klucze miała od klatki i oków, a gdy więźnia pod strażą wywodzono, pilnowała. A była Rynga ta niewiasta z twarzy i postawy tak brzydka i odrażająca, że ją nikt za żonę wziąć nie chciał, chociaż od dawna lata miała po temu.
Ta ustawicznie patrząc na pięknego Walgierza, w końcu litość uczuła nad nim, i dnia jednego, gdy nikogo na zamku nie było, odezwała się doń, iż radaby wolność mu dać, gdyby ją chciał wziąć sobie za żonę.
— Wziąłem był dla piękności jednę, która mię z ogubą przyprawiła — rzekł Walgierz — dla czegóżbym drugiéj nie miał brać dla serca? Niech się stanie jako chcesz, bylebym wolnym był?
I nie dziw, że jakimkolwiekbądź kosztem chciał być wolnym Walgierz, srom i niewolę bowiem cierpiał wielką. Nie dość, że żelazem okuty był i w klatce jako zwierz zamknięty, ale na żelaznym wole siedzieć musiał, a przez okno patrzeć i słuchać niewiernéj, która wraz z gachem z niego nielitościwie szydziła.
Rynga w umówioną chwilę, pootwierała zamki w okowach i klatce, a Walgierz uprosił téż miecz, który mu potajemnie przyniosła... Siedział jednak czekając, ażby oboje do sąsiedniéj izby przyszli, jak to bywało codziennie... a gdy się do snu zabierali, Walgierz przez okno głowę wynurzywszy — zawołał.
— Wiślimierzu — a gdybym téż ja potargawszy okowy, sromu mojego i krzywdy przyszedł się na was pomścić?
Krzyknęła przerażona Heligarda, lecz Wiślimierz, pewien będąc oków i żelaza, śmiać się z tego począł.
— Mścij się — zawołał — mścij jako możesz, już ci odpuszczę, choćbyś mnie i zabił!
Pewnym był bowiem wierności siostry swéj, i na niewieściem przywiązaniu się gruntował. Gdy ich już bezpiecznie spoczywających ujrzał Walgierz, skoczył prędko z mieczem do izby i oboje przebił... tak, iż krzyknąć nawet czasu nie mieli, a w zamku nikt się nie domyślał co się stało. Rynga, która w blizkości.[5] oczekiwała, pomogła narzeczonemu do zabrania skarbów wszystkich i wywiezienia do Tyńca potajemnie, gdzie razem z nim wyjechawszy, mieszkali.
Tak się skończyła historya Walgierza, o którym drudzy powiadają, iż gdy ta żona zmarła, a życie mu ciężyło i obrzydło, majętności wszelkie oddawszy ludziom rodu swojego, sam szedł na starość Bogu służyć w klasztorze w sukni mniszéj...
Gdy Ksiądz skończył, chwilę panowało milczenie — wszelako, jak nigdy się powieść bez dziwu lub pochwały nie obchodzi. Andruszka rzekł, iż cudowne były przygody rycerza, a no go to w podziw wprawiało, że ten, który dwunastu walecznym zapaśnikom mógł sprostać, jednéj kobiecie dał się tak haniebnie oszukać.
Zatém dziękowali księdzu za historyę, którą zapamiętać obiecywali, a oba szczególniéj opisem boju z dwunastu rycerzami zajęci, niemal noc całą spędzili na powtarzaniu sobie, jak mieczem[6] włócznią i tarczą dokazywał ów rycerz, jak nań pociskami, kutémi dzidami, trójzębami, obosieczną siekierą i wszelkim orężem nacierano.
— Wierzyć potrzeba temu — rzekł Andruszka — gdy ksiądz opowiada jako rzecz, która się w istocie stać miała — przecież Jurgo, mój miły, przypomnij wojny, a zemną będziesz zgodnym, iż Walgierz osobliwą siłą musiał być obdarzony, która nie każdemu jest daną...





II.



Po wczorajszéj rozmowie długiéj, zaspali Jaksowie na pierwszą mszę świętą, czego im wstyd było, a gdy obudziwszy się ujrzeli w oknie dzień wielki i słońce, poczęli się co prędzéj odziewać, aby choć na drugie nabożeństwo stawić się mogli.
U ołtarzów i w chórze na niém nie zbywało. Wiadomo, iż wedle reguły benedyktyńskiéj siedem razy w dzień zakonnicy zbierali się na modlitwę, a do południa msze jedne po drugich wychodziły. Tęsknica dojmowała wygnanym większa niż kiedykolwiek, bo wiosna się poczynała właśnie i pora do ciągnienia w pole i lasy. Gdy wróciwszy z kościoła, stanęli w oknie izby, a spojrzeli ku Wiśle, na łąki zieleniejące, na lasy pączkami napęczniałemi czerwieniejące i lśniące, niemal na łzy się im zbierało, myśląc, jak długo może potrwać jeszcze niewola i od wszelkiego świata odłączenie bolesne. Dumali tak rozprawiając po słowie, gdy Odo wszedł, pozdrowił ich obu, i do Andruszki się odezwał, że w gospodzie nieznajomy jakiś młody podróżny, domagał się usilnie widzenia z nim...
Odo zaręczał, iż w początku nazwiska i osoby żądanéj zaparł się, wiedzieć o nich nie chcąc, ale mu podróżny, całując go po rękach i płacząc niemal zaprzysiągł, iż żadnego złego zamiaru nie miał, a o bytności w klasztorze Jaksów na pewno był uwiadomionym.
Oba bracia ulękli się mocno, domyślając zdrady jakiejś — strwożył się, widząc ich pomięszanie Odo i zapewnił, że do ostatka bytności ich zaprzeczał. — Radzili więc i uradzić nie umieli, ktoby był ów młodzieniec, z opisu się domyśleć nie mogąc, a to właśnie podejrzenia zwiększało.
Po długich wahaniach ciekawość przemogła wreście i choć Jurga go powstrzymywał i zaklinał aby nie szedł, wyrwał się Andruszka do izby gościnnéj.
Tu wszedłszy, ujrzał na ławie siedzącego, znużonego drogą widocznie młodzieńca, którego lice mu się zupełnie wydało nieznaném.
Na widok Andruszki podróżny ów krzyknąwszy na głos, wstał, podbiegł i do nóg mu padł, — nie mogąc się podnieść, gdyż omdlał ze wzruszenia. Gdy Andruszka usiłował go dźwignąć z ziemi, dopiero ze zdziwieniem niezmierném acz wybladłą i schudzoną poznał w przebranym Antonię, niewolnicę swą grecką.
A że do klasztoru wchodzić nie było wolno niewiastom, wnet ująwszy ją pod rękę, wywiódł za obręb jego i tu dopiéro na ławie u furty posadziwszy, rozpytywać począł, jak się to stać mogło, iż się tu znalazła. Niewolnica zaś, niewiele mówić mogąc płakała, nogi pana ściskając i powtarzała tylko, iż mu ogołoconemu ze wszystkiego służby nie mającemu, chciała być pachołkiem, niewolnikiem, posługaczem, byle jéj od siebie nie odganiał.
Z trudnością mógł jéj to wytłumaczyć Andruszka, iż oni oba skazani byli na siedzenie w klasztorze, którego progu niewieście nie wolno było przestąpić. Tknięty jednak tém przywiązaniem Jaksa, obmyślił, aby we wsi pod klasztorem Antonia pozostać mogła, dopóki by się losy ich nie rozstrzygnęły.
Tu, gdy do rozpytywania o dwór królewski przyszło, i o to, co się na nim działo, Antonia niewiele powiedzieć umiała. Jedno wiedziała tylko, że Teodora córka Sieciechowa wierną zawsze była Jurdze i nieustannie wspominała o nim, że Jaksowie przyjaciół wielu mieli, którzy nad przyszłością czuwali i pewno im zginąć nie dadzą.
Zabawił się Andruszka na téj rozmowie dłużéj niż sądził, a Jurga coraz niespokojniejszym nań oczekiwał, tak, że gdy powracając ukazał się w progu, rzucił się nań brat nalegając żwawo o wytłumaczenie co się stało, z oczów mu już pragnąc wyczytać tajemnicę.
Oczy jednak nie mówiły tak jak nic, ani radości ni bólu nie zdradzając.
— Uspokój się — rzekł po cichu starszy — zgadnąć zaprawdę trudno było, kto za mną tu przyszedł. — Nie kto inny to jest, tylko Antonia.
Jurga krzyknął zdziwiony.
— Po męzku przebrana uszła ze dworu i z trudem wielkim a niebezpieczeństwem, aż tu się dowlekła. Wyznała mi, iż Sieciechowna[7] przed nią miejsce w którém schronieni byliśmy, zdradziła. Mówiła i o tém, że lepiéj niżeli Heligarda o tobie stale pamięta, a na ciebie oczekuje.
Usłyszawszy to Jurga, uradował się wielce, bratu na szyję rzucając. Poczém oba umówili się, by Antonii nie wydając kto była, opatrzeć dla niéj pewne schronienie — zdala się jednak trzymając, dopókiby o losie ich nie rozstrzygnięto.
Gdy do jadalni zwołano po tém braci, musiał Andruszka, rumieniąc się i bełkocąc, nieforemną jakąś historję wiernego sługi zmyśleć, aby przybycie podróżnego tłómaczyć. Przeor go do klasztoru chciał wziąć, lecz Andruszka oświadczył, iż tego sobie nie życzył i miał mu tymczasowo schronienie sam opatrzeć. Jakoż z Jurgą oba wyszedłszy zaraz po stole, chatę wynaleźli w osadzie klasztornéj, gdzie bezpiecznie przebywać mogła. Przy czém Andruszka surowo zakazał jéj, ażeby się u furty pokazywać nie śmiała.
Jurga rozpytawszy o Sieciechównę swą, z najlepszą myślą wrócił razem z bratem, a obu się dnia tego usta nie zamykały, przeszłość wspominając i o przyszłości sobie wróżąc różnie.
Już wieczór późny nadszedł, gdy u furty usłyszeli wrzawę i postrzegli dwu jeźdzców przybywających. Odo, który im był przychylny, nadbiegł natychmiast z przestrogą, aby się nie ukazywali, gdyż posłańcy jacyś przybyli, jakby ze dworu królewskiego, którzy natychmiast się do przeora zgłosili z ważną sprawą.
W niepewności więc, wyczekując coby to być mogło, siedzieli u ognia milczący, gdy po kilku chwilach, kroki usłyszeli w korytarzu i przeor wszedł do nich.
Wstali ujrzawszy go o niezwykłéj godzinie, mimowolną trwogą przejęci. Przeor twarz miał zasępioną a smutną, zdawał się wyrok jakiś przynosić z sobą, z którego objawieniem nie było mu pilno.
— Mężom zwiastować mając nowinę złą czy dobrą — nie będę jéj słodził ni łagodził — rzekł. — Nadbiegł od opata naszego najprzewielebniejszego poseł umyślny, który mi rozkaz przyniósł, abyście z nim razem nie zwlekając nazad do Poznania powracali. Napróżno starałem się go badać, coby to by znaczyć miało. Poseł sam nic więcéj nie wie nad to, iż pośpiech nakazano i ostrożność wielką, abyście na drodze widzianemi nie byli.
Niech więc Bóg was prowadzi — dodał[8] — Jedźcie ufni w to, że opat, który do ocalenia was się przyczynił, do ostatka nie opuści. — Zresztą ponieważ poseł uwiadomionym jest o was i towarzyszyć ma wam w podróży, przyślę go tu, byście sami z nim mówili o jutrzejszéj podróży.
Zaniemieli słuchając tych słów Jaksowie, poglądając na siebie, a przeor kilka słów pociechy dodawszy, wyszedł i wkrótce potém Odo dwu podróżnych wprowadził.
Oba byli komornikami ze dworu i posług królowéj Emnildy, zaledwie z widzenia Jaksom znani. Starszy z nich, człek wielce wytrawny, małomówny, ostrożny, zwał się Samek, młodszy Odrzyn pod jego był rozkazami i śmiałością tylko wojaczą się odznaczał.
Pozdrowiwszy Jaksów, gdy pytać go niespokojnie zaczęli, Samek długo milczał zbierając się z odpowiedzią.
— W przededniu wyjazdu — rzekł — wezwała mnie miłościwa pani, nakazując ażebym sobie pewnego dobrał towarzysza i z nim się zgłosił do opata, który co mi powie, ma to być spełnioném, jak gdyby sama królowa jejmość dała od siebie przykazanie.
Wziąłem tedy Odrzyna, który oto tu jest (wskazał nań) bo go znam za dobrego towarzysza na którym poledz można i szedłem do opata Arona. Ten mi rzekł: konie weźmijcie dobre, zapas wszelki na drogę, jedźcie do Tyńca, nie mieszkając, znajdziecie tam dwu Jaksów, którzy na śmierć byli skazani ale żyją. Zgłoście się do przeora, aby was do nich doprowadził i powiedzcie, iż żądam by tu do Poznania wracali natychmiast, po drodze nigdzie twarzy nie okazując i nie wydając się z niemi.
Usłyszawszy to z ust Samka, Jaksowie nie odpowiedzieli nic. Na śmierć czy na życie powracać było ich powinnością. Ci co ich ocalili, rozporządzać niemi mieli prawo. Niepozostawało nic nad ślepe posłuszeństwo.
Wnet Andruszka i Jurga zajęli się wyborem na dzień jutrzejszy. Na myśl im to zrazu nie przyszło, iż Antonji téż los jakiś zapewnić należało. Wziąć ją z sobą czy zostawić — sami nie wiedzieli, a otwarcie o niéj mówić się wstydzili.
Przybyli posłowie opata w téj saméj izbie pomieszczenie znaleźli do jutra, a wieczór zszedł na rozpytywaniu o to, co się działo nad Cybiną. Samek jednak czy mało wiedział, czy nie bardzo chciał rozpowiadać, składał się nieświadomością, a Odrzyn do wojaczki tylko czując upodobanie, nad nią nic innego nie znał. Mógł więc o zapasach, o rycerskich próbach i zabawach w podworcu rozpowiedzieć obszernie, więcéj o niczém.
Jak świt Andruszka wysunął się z izby, bo nie chciał mieć na sumieniu opuszczenia niewolnicy, która chcąc mu służyć tak ciężką drogę odbyła. Ani zostawić jéj, ani wziąć z sobą zrazu nie miał odwagi, lecz gdy go błagać a prosić i zaklinać poczęła, by jéj nie rzucał, pieszo się ofiarując iść za końmi, zdjęty litością Jaksa, musiał dla niéj o koniu myśleć, na którym by jako sługa w drodze im towarzyszyć mogła. Ściągnęło się z tego powodu niemal do południa, choć Samek o pośpiech naglił. Antonia za wrotami klasztornemi oczekiwała. Szli tymczasem Jaksowie żegnać przeora i braci, którzy gdy się o wyjeździe gości dowiedzieli, zebrali się niemal wszyscy, aby ich na podróż pobłogosławić. Umieli bowiem sobie oni zaskarbić miłość wielką, a poczciwy braciszek Odo tak się do nich przywiązał, iż w zakonie sam znajdując szczęście, ich też zaklinał by świat rzuciwszy, wracali tu używać spokoju jakiego on dać nie może.
Przeprowadzeni do furty, wyjechali Jaksowie z posłami, wynosząc z tego gniazda wspomnienie, którego sami sobie wytłumaczyć nie umieli. Ludzie rycerskiego rzemiosła, nawykli do ruchu i wrzawy z razu męczyli się w tém zamknięciu, po tém widok zakonników zwolna działał tak na nich, iż niemal się przywiązali i do nich i do trybu ich życia. Wynosili z tąd wiele zapożyczonego, mimowolnie zmienieni w duszach, choć sami odmiany téj nie czuli.
Tęsknotę i niepokój wprędce podróż rozproszyła i widok tego wiosennego świata, który im dawne swobodne przypomniał życie. Samek i Odrzyn ludzie byli myśliwi, a na dworze służbą niewolniczą znudzeni, i im się ta wędrówka manowcami po nocach, rankami, przez lasy rozwijające się uśmiechała. Jechało się więc raźno, niemal zapominając co w końcu drogi czekać mogło. Antonia milcząca z tyłu za niemi podążała.
Chociaż Samek lepiéj jeszcze dróg był świadomy, bo w długiém życiu szczególniéj za młodu wiele się włóczył, zmuszeni będąc unikać głównych gościńców, zbłądzili nieraz i podróż się zwlekała nad miarę.
Gdy się już ku Poznaniowi zbliżali, Andruszka dopiero spytał przewodnika, co przybywszy miał uczynić z niemi i jakie było przykazanie.
Stary odpowiedział, iż nocą wjechać mieli przez furtę u tumu, tak aby ich na dworze nikt nie widział, a tymczasowo pozostać w izbie, która na tumie dla nich była wyznaczoną. Chociaż chwilami strach ich ogarniał, ufali jednak, iż opat i królowa nie sprowadzali by ich dla wydania i srogiéj kary, jeden drugiego usiłował orzeźwić otuchą. Nie mogli uzyskać zupełnego przebaczenia może, spodziewali się przynajmniéj życie ocalić, a w każdym razie lepszy był jakikolwiek koniec jawny, niż przeciągnięta losu niepewność.
Ostatniego dnia, ażeby za widna nie przybywać, przestali kilka godzin w lesie i tu — o włos jeden nie spotkało ich nieszczęście wielkie. Właśnie w ostępie, w którym się rozłożyli, król polował dnia tego. Nie rychło zasłyszeli psów gony i myśliwską wrzawę tak, że ledwie czas mieli koni z paszy dopaść i w czwał się oddalić aby ich nie pochwycono. Łowcy królewscy tentent koni schwyciwszy, sądząc, iż ktoś królewskiéj zabawie przeszkadzał, puścili się w pogoń za uchodzącemi, i byliby ich pojmali może, gdyby Samek przytomniejszy niż inni, nie wprowadził ich na moczary i gąszcze. Lecz w ucieczce téj Antonia mniéj zręczna w obejściu się z koniem i trwożliwsza, pozostała gdzieś tak, że późniéj nawołując i szukając po lesie znaleść jéj nie mogli.
Pocieszali się tém tylko, iż nie daleko będąc Poznania, mogła późniéj ochłonąwszy, sama do niego znaleść drogę.
Zamiast przybyć wieczorem, ledwie po tém, ostrożniéj się już przekradając, w nocy zdążyli do grodu i furty u tumu. Stojąca w niéj straż na rozkaz Samka puściła jeźdzców, a choć około tumu spali już wszyscy, dobudzono się stróża i izba do spoczynku się znalazła. Samek i Odrzyn spełniwszy co im przykazaném było, pożegnali się czule z Jaksami do których w ciągu podróży się przywiązali i powrócili na dwór królowéj.
Ległszy na garści słomy, którą na posłanie dostali — znużeni podróżą, zasnęli bracia zapominając o wszystkiém, a choć we snach wracała im trwoga, nie obudzili się rychło, aż dzwony i ruch około kościoła sen im przerwały. Nie zjawił się nikt, musieli czekać długo, na przybycie stróża, który o pożywieniu pomyślał, zalecając im aby nie wychodzili, gdyż pobożnych w podwórcach było pełno.
Dzień cały upłynął na oczekiwaniu nadaremném. Opat nie przybył. Nazajutrz z południa dopiero, ujrzeli go wchodzącego. Rzucili się oba do ucałowania jego ręki, czekając co im będzie zwiastować.
— Bóg łaskaw — odezwał się Aron — król miłościwie jest usposobiony. Godzinę tylko wybrać chce królowa w któréj wraz z wami, stawić się będzie przed nim, błagając o przebaczenie. Nie trwóżcie się więc, a czekajcie i bądźcie dobréj myśli.
To rzekłszy opat oznajmił im zarazem, iż z rozkazu królowéj dostać mają szaty nowe, przystojne, w których by się królowi stawić mogli. Dnia ani godziny oznaczyć nie umiał opat. Radość wielka wstąpiła w serca Jaksów.
Innego uczucia doznawała pobożna pani Emnilda, mimo odwagi, któréj opat jéj dodawał, trwożyła się chwilami. Mógł król na widok winowajców unieść się gniewem, mógł wybuchnąć, mógł nareszcie przebaczyć Jaksom, cały swój gniew wywierając na żonę, która dała przykład nieposłuszeństwa i ośmieliła się pójść wbrew jego rozkazom. W tym razie na wszystko będąc gotową, królowa modliła się tylko, aby przynajmniéj ofiary na śmierć przeznaczone, ocalone zostały...
Gdy nazajutrz po przybyciu Samka i Odrzyna, ujrzała ich Emnilda znowu pełniących służbę swoją, domyśliła się, iż Jaksowie na grodzie już być musieli — a zbliżająca się chwila stanowcza strwożyła ją bardziéj jeszcze.
Nie potrzebowała aby opat przyszedł oznajmić, iż należało króla przygotować do przyobiecanego cudu. A właśnie troska o koronę, zachmurzyła czoło Bolesława i dni tych z obawą przystępowano do niego. Opat téż nie przyszedł do królowéj, zdala tylko oczyma dając znać, iż wszystko było pogotowiu.
Pomimo niestałości króla, który się dopuszczał często uczynków ściągających strofowanie i upominanie od duchowieństwa, miał on poszanowanie wielkie dla Emnildy. Sama pobożność jéj i łagodność rozbrajały go ilekroć gniew nim owładnął, sam widok téj pokornéj służebnicy, zawsze spokojnéj, uśmiechającéj się, cierpliwéj — kazał mu się miarkować i zawstydzał roznamiętnionego.
Wahała się jednak Emnilda, acz wiedzieć mogła o sile, jaką jéj dawał żywot cały świętobliwością i pobożnymi uczynkami zapełniony. Wzywała na pomoc opatrzność, aby jéj do dzieła miłosiernego dopomogła i tym razem nie zawiodła się ufając jéj.
Wiosennego wieczora, król był samotny, brakło mu jego władyków, tęsknił za rodzinami, które się od dworu oddaliły — w radzie zbywało mu na mężach do których się dawniéj zwykł był odwoływać; miał służebnych podostatkiem, przyjaciele i towarzysze opuścili go. Napróżno król sam i przez opata starał się skłonić ich do powrotu, wierni mu byli na posługach, słuchali rozkazów, ale nie szli jak dawniéj z ufnością ku niemu...
Na chwilę takiego rozdrażnienia trafiła właśnie nadchodząca królowa. Ujrzawszy ją Bolesław podniósł oczy ku niéj.
— Mówią, że modlitwy ludzi świątobliwych są skuteczne, rzekł do niéj, winna byś się pomodlić aby mi Bóg przyjaciół powrócił. Pusto koło mnie, nie mam ludzi. Na starość odbiegło mnie wszystko.
— Miłościwy panie — odezwała się królowa — dajcie mi moc, zabezpieczcie od gniewu waszego, a ufam Bogu, iż się to wszystko odmieni.
Zdumiał się Bolesław.
— Jakiéjże chcecie mocy? jakiéj poręki? — zawołał.
— Abym łaski i serca waszego nie straciła — odpowiedziała królowa. Oto tylko was proszę.
— Czyńcie jako wiecie, że dobrém będzie — rzekł król poważnie, — tak świątobliwa jak wy niewiasta, zaprawdę złego nic uczynić nie może, a gdybym się zagniewał na was, jabym był winnym.
Królowa przypadła do ręki męża chcąc ją ucałować, a Bolesław czoła jéj ustami dotknął z poszanowaniem.
— Czyńcie — rzekł — czyńcie, nie pytam jak i co, co zrobicie dobrém być musi.
Na tę rozmowę, jakby umyślném zrządzeniem nadszedł opat Aron.
— W porę przybywacie — odezwał się król — oto Emnilda, żąda odemnie bezpieczeństwa tylko, a obiecuje mi powrót moich przyjaciół utraconych. Bądź świadkiem, miły ojcze mój, iż przyrzekam gniew wszelki hamować i co królowa zechce spełnić.
— Ufam, że modlitwy świątobliwéj pani naszéj dokażą cudu! zawołał opat.
Wstała natychmiast królowa, dziękując jeszcze i chcąc się oddalić. Król opata Arona zatrzymał. Nieustanną troską była mu korona, któréj tak pragnął.
— Cóżeście obmyślili? — zapytał opata.
— Jedno jest do uczynienia — począł Aron — potrzeba pominąwszy cesarza, słać do Rzymu, lecz tak, aby o wysłańcach nawet najbliżsi ze dworu nie wiedzieli.
Z Niemiec dochodzą wieści, iż na gościńcach poczyniono wszędzie zasadzki, na jadących z Polski ku stolicy Ojca św. Arcybiskup magdeburgski nieufając temu, iż się do niego udawano, podejrzewa nas o to, co istotnie uczynić zamierzamy.
Nie jednego więc posła, ale odmiennemi drogami dwu przynajmniéj wyprawić potrzeba do Rzymu po koronę. Wprawdzie gdy obu z darami słać musiemy, nie wiedząc który z nich dojedzie bezpiecznie, obu téż należy wyposażyć i na stracenie skarb jeden poświęcić.
Król ruchem ręki i uśmiechem pogardliwym okazał, jak mało mu szło o straty.
— Mój ojcze — zawołał — o złoto nie idzie, korona poświęcona droższa jest nad wszystko dla potomków moich. Gdybym wszelkie naczynie miał dać stopić, i z ostatniego miecza zdjąć złote skówki, niech idzie do grzywny pośledniéj, do pruszyny...
Ale gdzież ludzie, którym by poselstwo powierzyć można?
— Znajdą się ludzie — odparł opat. — Dwu kapłanów wiernych wam i pamiętnych dobrodziejstw waszych dla kościoła dostarczy zakon nasz, rozsypany po świecie całym. Od klasztoru do klasztoru przejdą oni Niemcy, Włochy, wszystkie ziemie i kraiki pośrednie. W obronie dodamy im dzielnych rycerzy, co dla was miłościwy królu gotowi są życie poświęcić.
— Mnichów wy wybierzecie — odparł Bolesław — ale zkąd weźmiemy tych, których mi na dworze codzień więcéj braknie?
— Jutro miłościwy panie, mieć ich będziesz przed sobą — rzekł opat.
— A imiona ich? — spytał król.
— Jutro i twarze ich i imiona mieć będziesz, powtórzył opat.
Król patrzał nań zdziwiony trochę, lecz nawykł był taką mieć ufność w swoim doradzcy, iż pytać więcéj zaniechał.
— Jutro? — powtórzył.
— Tak — jutro! potwierdził Aron.
Nadchodzący z pokłonami obcy goście, wkrótce zakończyli rozmowę. — Bolesław zwrócił się ku nim, wypytując o Ruś i o kraje które przebywali w drodze. Opat pod pozorem modlitwy, skłonił się i oddalił. Szedł do królowéj, która czując przybycie jego, oczekiwała nań.
— Niech Bóg weźmie w ręce sprawę naszą, rzekła składając dłonie — do opata. Jak skoro zmierzchnie, każcie Jaksów przywieść do mnie, by słowa prawdy usłyszeli z ust moich. Jutro stawić się będą wraz ze mną przed panem i mężem moim. Jutro! dodała z trwogą. Jutro! ale cóż to jutro przyniesie?..
— Zaprawdę radość wielką! — dodał Opat. — Idę natychmiast zanieść im rozkazy.
Szedł tedy zaraz do tumu, a gdy stanął przed Jaksami, rzekł im poprostu.
— Przyodziejcie się przystojnie w suknie, które wam dano, jak skoro zmierzchnie, pójdziecie ze mną do królowéj. Jutro ona sama stanie wiodąc was przed króla... i otrzymacie łaskę. Ufam w to, pewien jestem... Lecz myślicież, iż koniec na tém?..
Andruszka odezwał się, że na wszystko, co ich mogło spotkać i wszelką karę byli gotowi.
— Za każde przestępstwo zapłacić potrzeba pokutą jakąś — odezwał się opat — a kto jéj nie odbędzie, to mu zaległa na sumieniu zacięży. Dlatego wyznaczyłem ja was do niebezpiecznego przedsięwzięcia, którém króla łaskę w zupełności odzyskać będziecie mogli... Musicie się udać w podróż długą i grożącą utratą swobody, a nawet życia... a jeźli choć jednemu z was uda się to pozyskać, za czém oba wysłani będziecie drogami różnemi, zjednacie serce królewskie, zatrzecie pamięć lekkomyślności i przewinienia...
— Gotowiśmy na wszystko! — powtórzył Jurga — gotowi!..
Wielka była radość i pośpiech w przygotowaniach do stawienia się przed królową. Zaledwo zmierzchać zaczęło, już u drzwi oczekiwali na znak, który im opat miał dać. Osłonięci opończami długiemi, czapki ponasuwawszy na oczy, szli za nim. Chociaż ludu było dosyć wszędzie i podwórce się roiły, wśród tłumu obcych przesunęli się jakoś niepostrzeżeni i niepoznani. Jeden Harno, który w dworcu stojąc pod ścianą szpiegował, co się gdzie działo, spostrzegł opata i za nim idących dwu zakrytych twarzy ludzi, i z ciekawością zabiegł im drogę. Acz Jaksowie potrafili go uniknąć oko w oko, Harno poznał ich. Był pewien, że nie kto inny tylko Jaksowie mu się zjawili. Opanowany myślą o widmie brata, wziął ich téż niemal za cienie umarłych i przerażony popędził do ks. Pisarza. Wpadł do izdebki jego z takim pędem, blady, przelękły, iż ks. Petrek zerwał się do niego, sądząc, że na dworze coś nadzwyczajnego stać się musiało.
Zapytany wodził jakby obłąkanemi oczyma, nie mogąc przyjść długo do słowa.
— Harno! co się stało?.. W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! — żegnając go zawołał ks. Petrek. — Mów, co ci jest?
— Upiory! widziałem upiory! na oczy moje... Zmarli mi się ukazują ciągle...
— Boś grzesznik niepoprawny! — ofuknął go ks. Petrek.
— Jak i gdzie widziałeś te upiory? mów...
— Przed chwilą, ojcze mój, w dziedzińcu... ukazali mi się dwaj ścięci Jaksowie... Szli z zakrytemi twarzami, ale im oczy błyskały straszliwie. Przysiądz mogę, że ich widma mi się ukazały...
— Gdzie? na którym podwórcu?.. — zapytał chłodno ks. Petrek.
— Na tém, które do mieszkania królowéj prowadzi! — mówił przestraszony Harno. — Zdawali się iść w ślad za opatem.
Ks. Pisarz nie odpowiedział mu nic i odprawił go ruchem ręki.
— Idź — rzekł pomódl się, pość, to ci się duchy zmarłe ukazywać nie będą, grzeszny jesteś...
Harno coś jeszcze chciał mówić, lecz Petrek pilno, niecierpliwie na drzwi wskazywał, powtarzając: — Idź... idź...
I Harno ucałowawszy jego rękę, zmuszonym był wyjść natychmiast.
Ks. Petrek, przenikliwy, wiedział już, domyślał się, co się święciło. Odgadł, że sprowadzono Jaksów, że ich królowéj przedstawić miano, aby wyprosiła łaskę pańską.
— A! — zawołał — szanowny opat radby się obejść bezemnie!.. Zobaczymy, czy się to uda... Natychmiast biegnę do markgrafównéj, niech ona uprzedzi ten spisek i królowi powie wszystko, a gniew jego rozżarzy...
I ks. pisarz pospiesznym krokiem gonił już do komnat pięknéj Ody. Niepostrzeżony wcisnął się do niéj, niewidziany wyśliznął, dopiero w drugim końcu dziedzińca za suknię go Zyg pochwycił szepcąc szydersko.
— Wyście dla markgrafównéj zastarzy... co się próżno koło niéj bawicie... Tam młodszych potrzeba...
I pogroził mu na nosie, a pisarz oburzywszy się na pozór i ofuknąwszy, suknię mu wyrwał gwałtownie z rąk i uszedł.
Wieczorem król dziewczętom dworskim pląsać kazał. Sieciechówna rada nierada korowodowi przewodziła. Oda wyglądała chwili, by się do Bolesława przybliżyć i stanęła za jego siedzeniem. Gdy piosnka dziewcząt dozwalała jéj niepodsłuchiwanéj mówić, przysunęła się do ucha pańskiego.
— Miłościwy królu — rzekła — jużbyście wy czy Bezprymowi czy Mieszkowi powinni oddać królestwo wasze, wyście zesłabli i postarzeli...
Król się odwrócił.
— Tak myślisz? — rzekł szydersko.
— A cóż? — roześmiała się Oda. — Ludzie sobie z was żarty stroją, kto chce oszukuje... Słowo wasze nie waży, z gniewu się waszego śmieją.
Oczy króla zapałały ogniem.
— Dziewko! — zawołał — urodziwą ty jesteś, ale ci do kądzieli iść i do... pląsów, nie tam, gdzie królewskie sprawy.
— Tak, tak... — nie zważając na daną odprawę poczęła Oda — tak, miłościwy panie... ja do kądzieli, a wy do klasztoru chyba... Co wy tu znaczycie? Chcieliście ukarać Jaksów? Uszli z życiem, bo królowa się litowała ich młodości... Kto tam wie dlaczego?..
Uśmiechnęła się złośliwie.
— Chłopaki urodziwe!.. — dodała. — Teraz wam każą im przebaczyć, a królowéj waszéj jeszcze za jéj zdradę dziękować!
Poczęła się coraz mocniéj śmiać i wzięła w boki, a patrząc z góry na króla śmiała się tak długo, szydersko, jątrząc go.
Król nie podnosił głowy, chociaż widać było, jak drżał cały, ręką sięgnął po złoty kubek i wychylił go do dna.
Oda czekała tylko, rychłoli wybuchnie, gdy król wytrawiwszy w sobie gniew, głowę podniósł do niéj, popatrzał i rzekł.
— Urodziwa z was dziewka! ale kto cię weźmie, chyba na łańcuchu przykuje!..
Oda, która się wcale innéj spodziewała odpowiedzi, pobladła. Król, jakby mszcząc się, mówił powoli.
— O! tobie to urodziwe chłopcy smakują!.. Jakby ci się pod czepiec chciało prędzéj, aby skosztować korowaja! Dziewko ty niemiecka... człowiekby za tobą szalał, gdyby nie wiedział, że w tobie siedzi siła nieczysta... wszystko co święte i pobożne, tobie solą w oku... Idź w pląsy, to ci przejdzie ów żar co cię pali!.. Miło patrzyć gdy się zwijasz, ale słuchać cię... tylko gniew...
I ręką wskazał jéj koło dziewcząt, ale Oda obrażona z rękami na piersi zaciśniętemi cofnęła się, pioruny oczyma rzucając.
— Pojadę ztąd! — szepnęła — nie wytrwam!..





III.



Śliczny był, ciepły, jasny dzień wiosenny. Pierwszy raz niebo się odkryło całe i przywdziało lazurową szatę, po któréj jak białe rąbki przejrzyste snuły się obłoczki miękkie, zjawiające na chwilę i roztapiające w błękitach.
Tego poranka po raz pierwszy do niebios jasnych ziemia się przystroiła zielono. Gdzie wczoraj jeszcze czarną była, dziś strzelały majowe trawy, na wierzbach pęknęły liście, brzozy niektóre poroztwierały pączki, w dolinach zakwitły złociste łotocie. Dzień był jakby świąteczny i ktokolwiek ujrzał go, weselał. Wracało życie... Stały otworem drzwi, odsuwano okiennice puszczając ciepłe powietrze jak gościa miłego do wnętrzów. Twarze mówić się zdawały: — Witaj wiosenko!!
W królewskich téż podwórcach wyglądało świąteczno. Ludzie, konie, psy, ptaki łowcze na berłach kręciły się niespokojne.
I gości dnia tego napłynęło więcéj niż zwykle, gości do sądu i łaski pańskiéj.
Do dnia Bezprym wyciągał w pole z sokołem i psem sokolniczym, z Ghezą i małym dworem swoim.
Mieszko także przechadzał się z komornikami swymi, jakby jakąś zamyślał wyprawę, gdy od królowéj matki przybiegł doń posłany, zwiastując mu, aby się do pół dnia nie oddalał z grodu.
— Przecz? — spytał Mieszko.
— Takie jest rozkazanie królowéj, — rzekło pacholę.
Na to nie było odpowiedzi, Mieszko popatrzał na niebo i wrócił do izby swojéj. Przez okna otwarte w komnacie Ryksy widać było ją z synkiem, którego uczyła modlitwy. Dziecię się do niéj uśmiechało, matka niemal smutnie nań patrzała.
Przed dworcem a pałacem króla stał mnogi lud wszelakiego stanu. Byli tu i władycy możni przybyli ze stron dalekich, i wojacy, i ubodzy kmiecie, i najuboższy lud, który stał na uboczu.
Wśród obcych od granic przybyłych kręcił się ks. Petrek, dostając języka, patrząc może, czy między niemi kogo nie było wysłanego od Magdeburga, aby się rozpatrzyć, co się tu działo.
Daléj stali na uboczu poganie Lutycy i Wilki, odziani dziwnie, patrzący dziko, groźni na pozór, a w istocie potęgą co ich otaczała strwożeni.
Powoli te tłumy wchodzić poczęły do izby stołów czterdziestu, bo tuż i król miał się ukazać ze dworem.
Z palatium króla do wielkiéj owéj jadalni, zawsze otwartéj dla obcych, gdzie każdy przybyły chleb, sól i napój znajdował nie mierzony, wiodła droga jedna pod dachem, druga przez dziedzińce. Czasem Bolesław wolał iść niewidziany, niekiedy dla okazałości z komnat swych ciągnął przez podwórze z całym dworem, powoli, aby i lud ubogi widzieć mógł majestat królewski.
A którędy król iść miał, zbierały się kupy ciekawych, dla pozdrowienia go po drodze.
Tego dnia czuli wszyscy, iż Bolesław iść będzie podwórcami, bo tu téż Lutycy i Wilcy stali nań oczekując, a trzymając się zdala od innych.
Nagle wszystko drgnęło i poruszyło się, zakołysał się tłum jakby wiatr fale podnosił, podźwignęły głowy, strzeliły oczy, szmer przeleciał po gromadach i zamilkło wszystko w oczekiwaniu.
W podsieniu królewski orszak się ukazał, a był tak wspaniały, jak gdyby Bolesław pany i książęta miał przyjmować.
Szły naprzód pacholęta na pół czerwono, pół żółto poodziewane, parami z sobą; za niemi komornicy w łańcuchach na szyi, z laskami w ręku, daléj podkomorzowie w szubach jedwabnych, miecznik niósł obnażony miecz, godło sprawiedliwości i siły, naostatek Sieciech z laską wysoką złocistą poprzedzał pana.
Strojnym był pan jakby do najdostojniejszych gości wychodził. Na głowie miał kołpak z przepaską złocistą, szczerbczyk u pasa złotego sadzonego kamieniem drogiem, suknię spodnią purpurową jedwabną, a na niéj lekki kożuch soboli czarną okryty tkaniną, która połyskiwała na słońcu. Szedł spierając się na lasce, jedną ręką w bok się ująwszy, z góry spoglądając na ludzi wzrokiem władzcy, który czuje się panem, a chce być ojcem... Jasne to było oblicze jak w dniach zwycięztwa po walce, jak bywało pod namiotem na pobojowisku, gdy mu oręż zabrany z niego pod nogi znoszono. Usta się uśmiechały nieco, a włos, co się srebrzyć zaczynał, dnia tego świecił czarniejszy — jak za owych lat młodości, gdy spływał na ramiona w kędziorach kruczych.
Za panem jak pies biegł Zyg, uśmiechając się, w oczy mu podglądając, wesołością do pańskiéj się strojąc.
Reszta dworu ciągnęła za królem, trochę zbita i zmięszana.
Gdy Bolesław ukazał się i zatrzymał nieco u progu, jak kłosy od wiatru pochyliły się wszystkie głowy w pokorze. Niektórzy poklękali ręce wyciągając ku niemu, lud ubogi na twarze padał. Lutyki i Wilki cisnęli się w kupkę zbitą, jakby się ulękli i do obrony gotowali. Popatrzał Bolesław i zwolna postąpił daléj. Oczy potém podniósł na jasne niebo, przypomniało mu może jakiś dzionek weselny, bojowy, któremu przyświecało podobnie.
Z powagą, w milczeniu przesunął się orszak wśród tłumów i począł we drzwiach jadalni niknąć, aż ostatni komornik i pacholę wtoczyli się ze psami pańskiemi. Naówczas i goście téż ruszyli, gdzie komu było przeznaczono.
W jadalni królewskiéj pusto było, królowa jeszcze nie przyszła, stał jeden opat Aron w milczeniu. Z panów rady dwunastu — dwu zaledwie król znalazł oczekujących, reszty mu brakło oddawna.
Jakiś czas panowało milczenie i jakby oczekiwanie, oczy króla często się na drzwi, którémi Emnilda wchodzić była zwykła, obracały. A gdy z dala szelest szat usłyszał Bolesław, twarz mu nieco pobladła. Opat nie spuszczał oka z niego.
Z miejsca, w którém stał Bolesław, nie widać było głębiéj nad drzwi rozwarte, któremi wnijść miała królowa. Z sali stołów czterdziestu, wprost nich, sięgał wzrok daleko. Gdy szelest dał się słyszeć, zarazem ci co stali w jadalni, poruszyli się i okrzyk stłumiony podziwu jakiegoś dał się słyszeć. Wnet poszanowanie dla króla usta zamknęło.
Tuż szła królowa na ten dzień uroczyście strojna, na włosach i czepcu złotą niosąc przepaskę, w sukni purpurowéj ze złotem. Blada twarz jéj, jakby jasnością jakąś była otoczona. Szła nie sama, z prawéj i lewéj strony, trzymając ich, za ręce wiodła Jaksów dwu, odzianych czarno i jakby pokutniczo, zbladłych, z oczyma spuszczonemi.
Król ujrzawszy ich drgnął cały — po twarzy jego przebiegły z kolei, jakby gniewu płomienie, blaski łaskawości, niepewność jakaś, aż wreszcie wystąpiła na nią radość wielka.
W milczeniu szła Emnilda przed pana i uklękła. Oba Jaksowie rzucili się na kolana i twarzami pochylili ku nogom królewskim i ziemi... Chwilę trwało milczenie, królowéj w piersi zabrakło tchu... Podniosła oczy w górę...
— Panie mój i królu — zawołała — przychodzę cię prosić o miłosierdzie dla siebie i dla tych dwu winowajców, których przed gniewem twym uchowałam. Przeszedł gniew... stawię ich przed tobą, błagając cię, bądź miłosiernym, wzorem Chrystusa... ulituj się im.
Król widocznie stał wzruszony, nagle ręce mu się rozpostarły i wyciągnął je ku królowéj.
— Bogu niech będą dzięki — zawołał — za ocalenie dwojga drogich żywotów ludzi, których śmierć ja sam opłakałem... I tobie, Emnildo, nie przebaczyć, alem winien wdzięcznym być... Niech to będzie dzień wielkiego wesela, gdy mi moi wierni wracają do boku... Podnieście się — dodał do Jurgi i Andruszki, rękę ku nim wyciągając — niech idzie w zapomnienie przeszłość... Spodziewam się, że ją zmażecie...
— Krwią naszą! — zawołali zgodnie Jaksowie całując ręce wyciągnione.
Na widok tego dziwnego pochodu ludzi, których wszyscy za umarłych mieli, tłum cały ogarnął był przestrach zrazu. Cudem się zdawało ocalenie, oczom nie wierzono. Potém gdy przemówiła królowa, gdy odpowiedział król, podniosły się okrzyki nieskończone. Podrzucano kołpaki, podnoszono ręce, radość się malowała na licach, ludzie poruszeni cisnęli się bliżéj ku panu.
Śmiała się twarz pańska weselem, jakie dawno nie gościło na niéj. Radość ogólna odbijała się na niéj.
Spojrzał na czarne suknie Jaksów i zwrócił się do Sieciecha.
— Nie przystały im te szaty!.. — zawołał — idźcie i przybierzcie ich w odświętną odzież ze skarbcu, zawieś im na szyi łańcuchy, na pasach przypasz im miecze... Idźcie i wracajcie tu, abyśmy się weselili wspólnie...
Sieciech, którego twarz z trupiobladéj w początku coraz żywszym oblewała się rumieńcem, ze łzami w oczach ruszył wnet zabierając z sobą młodzianów obu, a wzrok wszystkich poszedł za nimi.
Królowa osłabła i rozpłakana musiała usiąść, aby przyjść do sił znowu. W orszaku jéj, tak mnogim jak zwykle, jednéj tylko brakło twarzy — Ody nie było...
Markgrafówna opowiedziała się chorą, nie chciała być świadkiem przewidywanego zwycięztwa królowéj, nie mogła w sobie utaić gniewu, który nią miotał. Za to twarzyczka Teodory córki Sieciecha promieniała jak gwiazda, a ktoby był tajemnicy jéj nie wiedział, domyśliłby się łatwo.
Bolesław siadł z wypogodzoném obliczem i zwracając się do opata, rzekł żartobliwie.
— Wasza przewielebność takżeście pono do spisku należeli!.. za co niech wam będą dzięki, jak również wszystkim tym, co mi krwi przelanéj oszczędzili!.. Do Tyńca dodam wam lasów przestrzeń nową i łąk, aby się pamiątka została dobrego uczynku!..
W tém w podwórcu zatętniało ogromnie, jak gdyby wojsko całe wylało się na gród... słychać było rżenie koni i wrzawę. Naprzeciw stołu królewskiego poodsuwane okna dozwalały widzieć orszaki jakieś, napływające w podwórze. Byli to wszyscy Jaksowie i ich powinowaci, którym z rozkazu królowéj znać dano, aby przybywali i oczekiwali, rychło się miłosierdzia dzieło dokona. Zdawna niewidziani ci wszyscy, co dwór króla opuścili, wracali mu z dziękczynieniem... Gdy w progu ujrzał ten tłum, na którego przedzie szli starcy, twarze znane mu a miłe, porąbane, bliznami zorane, daléj młódź rycerska, niewiasty, a nawet dzieci, bo jadący zabrali z sobą rodziny całe, aby padły do nóg królowi i królowéj... Bolesław uniósł się na siedzeniu z nietajoną radością.
Wszyscy szli schyleni ku niemu.
— Nie mnie! na kolana przed królową! Ona to uczyniła cud... ona! jéj dziękujcie!..
Królowa osłabła w téj chwili i niewiasty podtrzymać ją musiały, twarz jéj okryła bladość niemal śmiertelna... i nierychło otwarły się znowu oczy łez pełne...
W tém na przedsieniu trąby się słyszeć dały, Sieciech wiódł braci, przyodzianych rycersko i strojnych, którzy powtórnie Bolesławowi i Emnildzie do nóg padli.
Tuż stryjowie, bracia, wujowie, stryjeczni i dalsi powinowaci wstawszy objęli ich kołem i zapomniawszy na przytomność króla, jęli płacząc niemal z radości z kolei ściskać, podając sobie z rąk do rąk. Nigdy na dworze pańskim takiéj nie było wrzawy, nawet gdy Bolesław pod dobrą myśl gości poić kazał, a ci o poszanowaniu dlań zapomnieli. Już cichło, gdy ktoś nanowo wybuchnął okrzykiem, a za nim przez wszystkie izby rozchodziły się głosy i wybiegały na podwórze, a tam stojące tłumy powtarzały je po całym grodzie, na podzamczu nawet... choć nie wiedziano czemu, weselono się... Co żyło biegło, pytało, a dzieliło wielką tę radość pańską...
Ks. Petrek, który stał przed swoją izbą z zaciśniętemi ustami, blady, z głową spuszczoną, słuchał tych okrzyków i uśmiechnął się gorzko.
Ten i ów postrzegłszy go na uboczu, przybiegł z oznajmieniem o wesołéj nowinie.
— Jaksowie zmartwychwstali!
Byli i tacy, co cud przypisywali świętemu jakiemuś, twierdząc, iż ścięci byli w istocie i przez modlitwy królowéj z grobu zostali wyrwani.
Z rozkazu króla gromadom i dworowi całemu ucztę przysposobiono, wytoczono beczki piwa... Kazano się weselić.
W izbie markgrafównéj piękna niemka leżała na pościeli, z rękami pod głową i z kwiatkiem w ustach, z oczyma wlepionemi w belki, uśmiechała się szydersko... tym samym niemal uśmiechem, jak sługa jéj ks. pisarz. Przez otwarte okna dochodziły tu odgłosy z podwórzów, a za każdym z nich purpurą gniewu okrywały się lica Ody. Rzucała się gniewna po łożu.
— Odesłał mnie do kądzieli!.. na łańcuchu kazał mnie trzymać!.. Czekaj! ja jeszcze obręcza nie mam na szyi, a kto komu go włoży? Nie wiem...
Pomaluśku otwarły się drzwi ostrożnie, oko jakieś ukazało się w szparze, szerzéj nieco roztworzyły podwoje, głowa Panichy wcisnęła się przez nie. Zobaczywszy leżącą, uderzyła stara w pomarszczone dłonie i weszła.
— Królowo ty moja złota! co tobie? — zawołała — co tobie? Tu dwór cały się raduje... a ty chora?.. chora? miłościwa liljo moja biała! Co tobie?.. Ja zioła znam, sposoby mam... co boli? powiedz co boli?..
Zmarszczyła się markgrafówna.
— Boli? — wskazała na serce — na to ty nie masz leku...
— Oj! oj! czemu nie? czemu nie? — poczęła Panicha — nie ma takiéj rzeczy i nie ma bolu takiego, na któryby leku nie było...
Markgrafówna zmilczała oczy zwracając ku górze.
— Mnie ztąd trzeba precz! — rzekła — mnie tu już nie ma co robić!.. Znajdę sobie męża w domu! Co mi tam!!..
Stara kręciła głową rozglądając się dokoła dziwnie, skradła się zwolna aż do łóżka, zdawała się chcieć coś mówić i wahała.
— Królowo ty moja! — rzekła — tobie tu królową być... ale jak ty będziesz nią, nie zapomnisz o Panisie? nie zapomnisz... Nasza pani... ona słaba... (tu głos się w szept zmienił), ona bardzo wątła, jéj życia nie wiele zostało... Lada dzień zaśnie...
Chrząknęła znacząco; w oczach jéj coś się zwijało niby więcéj mówiąc niż usta.
Oda poczęła się w nią wpatrywać.
Niedosłyszany prawie szept wyszedł z ust Panichy, i twarz markgrafównéj szkarłatem się oblała — kiwnęła głową nie odpowiadając ani słowa. Rozpuszczonemi włosami poczęła twarz osłaniać, jakby się zawstydziła... i — dłońmi białemi ją pokryła.
Stojąca nad nią Panicha głową potrząsała.
— Nie zapomnijcie wówczas o Panisie — dajcie jéj tu izby i ucho swe, a będzie wam wierniejszą od psa sługą. Posłuży w wszystkiem tak potajemnie, że na świecie nikt a nikt wiedzieć nie będzie...
Szeptała długo po cichu, potém głośniéj poczęła...
— Lada dzień... zobaczycie! Ot tak, zaśnie. Już ja wiem, życia jéj nie wiele zostało... nie uciekajcie ztąd...
Oda twarz odsłoniła...
— Źle mówisz, dla tego mi jechać trzeba — jutro pojadę... aby za mną gnali, aby o mnie prosili... rozumiesz.
Panicha ręce złożywszy, głową potrząsała.
— Królowo moja! róbcie rozumnie! wy wiecie co robić — a ja téż wiem... o! wiem.
Wstała z ziemi stara, pokłoniła się i wyszła prędko, ze drzwi jeszcze śląc uśmiech pięknéj Odzie.
Po wyjściu jéj natychmiast markgrafówna się podniosła i zerwała z łóżka, klaszcząc na sługi...
Kazała się odziewać prędko...
— Do ojca — jutro — do domu! — zawołała. — Jedziemy! musiemy!!
Niemieckie dziewczęta jéj uradowane wnet zaczęły się krzątać około wyboru. Ona sama wzięła się pomagać niecierpliwie. Niekiedy rzucała robotę i stawała zamyślona...
— Powrócę! tak lepiéj! mruczała...
I sługę posłała po ks. Petrka...
Znaleźć go łatwo było, stał zdala przysłuchując się wybuchom radości, jakby czekał co z niéj wyrośnie. Gdy nań skinęła niemka, obejrzał się tylko i krokiem żywym pośpieszał na zawołanie. Ledwie się ukazał, niecierpliwa dziewczyna poczęła doń mówić.
— Idźcie odemnie prosić — ja do ojca odjechać muszę... tak — muszę. Ani pytajcie, ani radźcie. To musi być — rozumiecie mnie! musi!
Jutro — dziś — pójdźcie do króla, do królowéj, wszystko mi jedno... Już mi się do domu stęskniło... Od królam wczoraj gorzkie słyszała słowa. Trzeba jechać, aby mnie żałował. Na oczach stać najgorsza rzecz.
Ks. Petrek słuchał, chciał coś rzec, ale mu nie dała.
— Już ja wiem co czynię — nie mówcie... Powiedzcie królowéj, że jéj się proszę do domu.
Ręką skinęła rozkazująco, ks. pisarz zamyślony wyszedł... Z oznajmieniem tém, które mu zlecono, nie pora iść było. W izbie ucztowano... wesołość, śmiechy, wykrzykiwania słyszał tylko. Musiał stać i czekać, aż się królowa oddaliła z niewiastami. W ślad zaraz poszedł za nią.
Duchownemu wstęp był zawsze wolny, więc choć potrzebowała spoczynku królowa, puszczono go... Przebiegły księżyna ręce podniosłszy do góry, głowę zniżywszy z czcią wielką, od uwielbień rozpoczął.
— Święta pani nasza cuda czyni! — rzekł wzdychając.
— Nie mówcie — przerwała Emnilda.
— Przyszedłem z nowiną może téż nie wstrętliwą, miłościwa pani — odezwał się — ażali to dla dworu nie lepiéj, gdy z niego to ustąpi, co się z nim miłością połączyć nie może??
Markgrafówna Oda przezemnie oświadcza miłościwemu panu i pani, iż za gościnę, im dziękuje i do ojca powrócić pragnie.
Wzdrygnęła się królowa, nie umiejąc pokryć radości. Ks. Petrek dodał z kłamanym uśmiechem.
— Wstrzymywać jéj nie potrzeba... Niech jedzie. Niebezpiecznych to wdzięków niewiasta, do której lgnęli wszyscy.
Emnilda wstrzymała się od odpowiedzi długo.
— Królowi o tém oznajmcie — rzekła.
Widząc, że rozmowa nie może się przeciągnąć, ks. Petrek z pokorą wielką i pokłonami, wysunął się natychmiast. Sam już nie chciał pośredniczyć w tém do króla, sądził, że ta wiadomość nie będzie mu miłą, wolał ją więc zdać na opata, rachując że, jak przed królową tak przed nim, będzie miał zręczność ze swą gorliwością o dobro pańskie wystąpić. U sług około dworu rozpytał zaraz o Arona, który się w tumie znajdował, a że wiadomość pilną była, pośpieszył do jego celi.
Braciszek, który był na rozkazach u opata nie wpuścił go zaraz, dając mu wiedzieć, że się ktoś u niego znajdował. Ks. Petrkowi było na rękę podpatrzeć, kto miał tajemne narady z nim i ustawił się tak, aby po drodze wychodzącemu spojrzeć w oczy.
Nadzieja go jednak zawiodła — gdyż zaledwie na ławie w sieni przysiadł, dwu zakapturzonych mnichów wyszło z celi i przesunęli się tak żywo mimo niego, iż choć pozdrowił ich, aby zatrzymać, otrzymał tylko mruczenie w odpowiedzi... Zdało mu się, iż widocznie unikali zbliżenia się do niego.
Ponieważ wyszli od opata — gotów był to przypisać rozkazom jego. Zachmurzony tą myślą stał jeszcze, gdy drzwi celi się otworzyły i sam opat ukazał się w progu, wzywając go do siebie.
Dotąd ks. Petrek prawie był pewnym, iż miał całe jego zaufanie, sprawa Jaksów coraz mocniejsze budziła w nim podejrzenie, iż mógł je postradać.
Milcząco pozdrowił swojego zwierzchnika i smutnie spojrzał ku niemu.
— Co mi ks. protonotaryusz przynosi? — zapytał Aron.
— Zda mi się, że dosyć pożądaną wieść — rzekł zwolna ks. Petrek — któremu dwaj mnisi nieznajomi stali ciągle na myśli — ale może przerwałem jaką ważniejszą sprawę? Widziałem wychodzących, zapewne...
— To są moi bracia, benedyktyni, których do Sieciechowskiego sprowadziłem klasztoru — odezwał się opat spokojnie — nowych sił potrzebujemy... tyle jest do czynienia nim się światło wprowadzi, nim pole zasieje...
Ks. Petrek, choć tłomaczeniu nie bardzo ufał, przyjął je za dobre i oczy pobożnie podniósł do góry.
— Wasza przewielebność — odezwał się — lepiéj wiecie zapewne, zkąd ludzi ściągać... i jakich wybierać. Poważyłbym się jednak odezwać za niemieckimi księżmi, którzy bliżéj kraju naszego siedząc, lepiéj go znają i łacniéj sobie przyswajają język i obyczaje polan.
Aron nic nie odpowiedział.
— O jakiéjże to sprawie mówić mi chcecie? — spytał po krótkiém milczeniu.
— Jestem posłem markgrafównej Ody, która chce do ojca powracać — odezwał się podnosząc oczy, aby wrażenie nowiny pochwycić, ks. Petrek. — Zdaje mi się, że nic pożądańszém być nie może, gdyż markgrafówna... nie wszystkim tu jest miłą... nie dla wszystkich pożądaną. Może się mylę, ale oczy jéj i chęci wysoko sięgają. Pozbyć się więc niebezpiecznéj niewiasty...
Opat patrzał w okno, nie przeczył ani potwierdzał.
— Wasza przewielebność zechcecie może o tém powiedzieć panu miłościwemu... Mnie to poselstwo nie przystało...
— Jestli to jak sądzicie stałe postanowienie, czy niewieścia tylko próba? — rzekł opat.
— Nie potrafię osądzić o tém — odezwał się pokornie ks. Petrek. — Zdawałoby mi się jednak, że w istocie chce się ztąd oddalić.
Ks. pisarz miał wielką ochotę przeciągnąć rozmowę, lecz opat zamyślony był dziwnie i milczący; nigdy zimniejszym się nie okazał dla niego. Ks. Petrek stał wywołując jakieś słowo, zwierzenie się, poufałego coś, coby poświadczało, że łask nie stracił. Opat milczał zadumany.
— Zaprawdę — dodał nieśmiało — byliśmy dziś świadkami rozrzewniającego widoku... Cudu dokazała świątobliwość pani naszéj... Co za radość powszechna!!.
Opat milczał jeszcze.
— Boli mnie tylko jedno — kończył pisarz — że mi nie było dopuszczono do dzieła miłosierdzia ręki przyłożyć... że nie zasłużyłem na zaufanie i wierne moje usługi zyskać mi go nie mogły... Budzi się we mnie wątpliwość, czy ja przewielebności waszéj jestem użytecznym... gdy do niczego używać mnie nie raczysz?
— Jakto do niczego, mój bracie? — przerwał opat — król powierzył wam przecie poselstwo najtrudniejsze, najważniejsze, najbliższą serca swojego sprawę? Wasza podróż do Magdeburga przekonaćby was powinna, jak wielkie posiadacie u pana naszego zaufanie. Ale téż takiego jak wy człowieka do poślednich posług używaćby się nie godziło...
Skłonił się ks. Petrek.
— To pewna — rzekł — iż nikt gorliwiéj dla dobra kościoła i króla nie pracuje nademnie, nieudolność tylko moja skutku nie dozwala osiągnąć... Robiłem com mógł.
— Wiemy to — dokończył opat i natychmiast, jakby odwracając rozmowę, począł żegnać pisarza, który, rad nierad, wysunął się mocno rozżalony i gniewny.
Nazajutrz rano poczet, który miał w podróży towarzyszyć markgrafównie, sposobił się już. Oda milcząca, ale zarumieniona i podrażniona, wybierała się niecierpliwie. Kobiety jéj wiązały swe przybory i sposobiły juki na konie. Wozy oprócz tego zatoczono pod izbę, i już je ładować zaczęto. Markgrafówna napróżno usiłowała się dowiedzieć, jak król przyjął wiadomość o jéj postanowieniu, dziwując się i złoszcząc, że ją tak łatwo wypuszczano. W istocie nikt na dworze nie okazywał najmniejszego żalu i ochoty powstrzymania jéj.
Jeden tylko Bezprym, który był późno powrócił wczoraj z łowów, dowiedziawszy się o wyborze Ody, pospieszył do niéj z dobrém słowem. Na widok jego twarz się jéj rozjaśniła, a nawyknienie do zalotności, uśmieszek wymuszony ściągnęło na usta.
Bezprym więcéj oczyma mówił do pięknéj dziewczyny, niż potrafił ustami. Oboje wejrzeń nie szczędzili. Słowa nie szły długo osamotnionemu królewiczowi, zwłaszcza gdy się znalazł wobec niewiasty. Dopiero w końcu rzekł.
— Żal nam będzie was, bo takiego hożego lica nieprędko dwór doczeka!..
— Macie tu ich dość! — odparła Oda — a mnie do swoich czas...
I znowu oczy mówiły tak wyraziście, że się markgrafówna zarumieniła, a Bezprym jak krwią stał oblany i wyrwał się z tego pożegnania, przyznając Ghezie, że Oda prawie mu się tak wydała piękną jak Ryksa.
W istocie wszystkie niewiasty młode piękne dlań były, a szczególniéj te, które na niego spoglądały mile.
Pożegnanie z królową było ze strony Ody zimne; prawie czułe od Emnildy, która wdzięczną jéj była, że dwór opuszczała i tłumaczyła to sobie dobrą wolą. Obdarzyła więc odjeżdżającą i uścisnęła błogosławiąc. Ryksa także okazała się przy pożegnaniu czulszą, niż była zwykle dla Ody.
Od króla przyniesiono podarki wspaniałe, na których widok zarumieniło się radością lice niemki. Bolesław téż sam wyszedł w podwórce ku odjeżdżającéj.
— Szkoda nam pięknéj dziewoi — rzekł uśmiechając się do niéj — ale kiedy ojciec woła, słuchać trzeba. Jużci téż może kiedy do nas powrócicie?
Oda spojrzała na króla jakby z wyrzutem, coś szepnęła niewyraźnego, zwykła jéj śmiałość opuściła ją w téj chwili, spodziewała się coś więcéj nad podarki i obojętne słowo. W duchu sądziła może, iż jéj Bolesław nie puści. Król popatrzywszy na nią wzrokiem pożądliwym, mrugnął powiekami, uśmiechnął się, ale wnet zeszedł nazad do dworu i nie ukazał się więcéj.
W progu izby Panicha i inne niewiasty dworskie kłaniały się odjeżdżającéj, okazując niby żal wielki; w ogóle jednak więcéj się spodziewała piękna pani. Wprawdzie poczet dodany jéj okazały był, dobrany i odpowiedni dostojeństwu, nie zbywało na niczém, wracała z orszakiem godnym niemal królowéj, lecz czci jéj nie oddano, któréj duma pragnęła. Widocznie pozbywano się prawie radośnie. Oda wyjechała otoczona rycerstwem, sama jedna z swym małém dworem, w sercu żywiąc mściwe uczucie.
Ostatnie wejrzenie Panichy mówiło jéj coś, co ona jedna rozumiała i co w przyszłości obiecywało wiele.
Ks. Petrek, za którym goniła oczyma, wcale się nie zjawił. Wyjechali już za okopy i podzamcze, gdy na gościńcu ukazał się z kijem w ręku ks. pisarz, jak gdyby z pieszéj jakiéjś powracał wycieczki.
Ujrzawszy jadącą zatrzymał się niby zdziwiony, pozdrowił ją i rzuciwszy okiem po orszaku, który się składał z ludzi oswojonych z pograniczem, a rozumiejących niemców mowę, zawahał się zrazu z przystąpieniem do markgrafównéj, która się, zobaczywszy go, zatrzymała.
Widząc że nań oczekuje, zbliżył się pisarz, a że poczet nieco daléj stał, mógł się więc pocichu rozmówić, czego sobie życzył zapewne.
— Źleście uczynili — rzekł prędko — iż ztąd ustępujecie... Czasem gdy sprawa zdaje się przegraną, jest najbliższą końca... Cóż król?
— Nie szczędził podarków... ale mi słowa dobrego nie powiedział — szepnęła Oda. — Królowi! wszystkie niewiasty równe...
Ks. Petrek się szydersko uśmiechnął.
— Ja nie żegnam — dodał — pięknéj markgrafównéj... dali Bóg życie spodziewam się ją tu widzieć jeszcze... i w świetniejszym orszaku...
To mówiąc przybliżył się ku niéj.
— Jedziecie do Niemiec — rzekł żywo — zawieźcie ten zwitek odemnie do magdeburgskiego arcybiskupa. Dostojny ojciec wasz niech mu go prześle... Zda mi się, że opat chytry chce oszukać wszystkich, ale i ja mam wzrok bystry i słuch czuły...
Niech Bóg szczęśliwie prowadzi! — dodał głośno, żegnając ją krzyżem na drogę i odstąpił wnet, puszczając się ku zamkowi.
Orszak markgrafównéj ruszył się wnet i daléj gościńcem pociągnął.
Ks. Petrek już był od wczoraj zabiegając, podsłuchując, łapiąc poszlaki pewne doszedł do tego, iż poselstwa do Rzymu się domyślił. Wiedział, że jeden z Jaksów jest do boku posła przeznaczony. Choć opat taił przed nim i przed wszystkimi co przedsiębrał, miał on swoich donosicieli, a niemcy ze dworu Ryksy i niektórzy z posługi króla tak samo jak on niemieckim panom służyli.
Niewidzialną siecią opasanym był ten pan, który sam téż starał się przebiegłością i złotem mieć zawsze wieści z nieprzyjacielskiego obozu.
W ks. pisarzu oprócz przywiązania do kościoła, którego sprawie służyć pragnął, prócz miłości dla cesarstwa, które za połączone nierozerwanym węzłem z Rzymem uważał, chęć pomszczenia się za rodzaj chłodnéj wzgardy i nieufności, jaką mu okazywano, budziła się żywa. Zdało mu się, że opat ma go za poślednie stworzenie, niegodne i niezdolne by mu coś ważniejszego zwierzono. Obrażona miłość własna pragnęła zemsty.
Zaraz po wyjściu wczorajszém od opata, ks. Petrek pobiegł się dowiadywać zręcznie o owych dwu mnichów przybyłych, którzy być mieli do Sieciechowa przeznaczeni. Znano go jako podręcznego pomocnika opata Arona, nie wszyscy więc usta przy nim trzymali zamknięte. Tegoż wieczora wiedział już, że dwaj benedyktyni nie przyjechali z zagranicy i do Sieciechowa nie zostali naznaczeni. Oba ściągnięci zostali z Tyńca, a jak mówiono, podróż jakąś mieli przed sobą. Nie wpadł na myśl dwu poselstw ks. Petrek, ale się jednego domyślił. Był go już prawie pewien, jak również, że jego do Magdeburga wysyłano dla zmylenia niemców i zbicia ich z tropu.
Szczęściło się dosyć przebiegłemu przyjacielowi cesarstwa, a umiał téż każdą, najmniejszą zręczność wyzyskać. Tegoż rana Andruszka miał polecony wybór koni i przysposobianie się do podróży. Spotkał się z nim w podwórcach ks. pisarz i wnet z czułością wielką, począł mu szczęścia, jakie go spotkało, winszować, unosząc się nad królową.
Andruszka przejęty jeszcze dobrocią królewską, szanując duchownego, wiedząc iż do dworu należał i opatowi służył, niebardzo miał się na ostrożności. Wiedział już, dokąd go wysyłano i nakazaną miał tajemnicę, ale zachowywać jéj tak ściśle względem ks. pisarza nie czuł się obowiązanym.
— Konie rozpatrujecie — rzekł mu uśmiechając się porozumiewająco ks. Petrek. — Potrzeba je dobrać tak, aby długą, ciężką, niebezpieczną wyprawę mogły wytrzymać.
Oczyma dawał mu do zrozumienia, że on o wszystkiém był uwiadomiony. Andruszka téż nie wątpił o tém.
— Życiebym dać gotów, aby miłościwemu panu jak najlepiéj usłużyć, — odezwał się.
— Niebezpieczna, trudna wyprawa... gorzéj, niż przeciw jawnemu nieprzyjacielowi... — rzekł ksiądz wzdychając — na baczności się mieć będzie potrzeba od niespodzianych zasadzek!..
Andruszka potwierdził to ruchem głowy.
— Kraj nieznany, ludzie obcy, a wielce przebiegli... Daj Boże podołać temu...
— To już nie moja rzecz — odezwał się Andruszka, — ale tego, co lepiéj znając wszystko, prowadzić będzie... Ja w obronie tylko i na posłudze mu stawać muszę.
— Mamli dać radę? — szepnął ks. Petrek dla lepszego zbadania. — Nie szukajcie manowców, nie schodźcie na małe dróżyny, wielkim gościńcem najmniéj się was będą spodziewać... i jechać najbezpieczniéj. Powiedzcie to, ale od siebie, przewodnikowi... Nie domyślą się ludzie kto jesteście, widząc że się nie kryjecie z sobą.
— Rozumna rada! — potwierdził Andruszka.
— Ku południowi i w cieplejsze dążycie kraje — z uśmieszkiem dodał w końcu Petrek — kożuchów i opończy nie nabierajcie... ciężar to daremny...
Andruszka potwierdzająco się uśmiechnął, a ks. pisarz pewnym już będąc swojego, zbiegł natychmiast do celi, na zrzynku ostrzeżenie napisał, woskową je pieczęcią i sznurem opatrzył, wyszedł na miasto i oddał markgrafównie, aby je do arcybiskupa wysłano.
Na gościńcach więc większych, któremi jechać doradzał, pewnym był rozstawienia pilnych straży i pochwycenia królewskiego posła. Szczęściem jednego tylko odgadywał, gdy w istocie dwu ich być miało.
Rad z siebie, że kościołowi oddał i cesarstwu posługę, przejęty radością, pobożny ks. pisarz wprost potém udał się do tumu i pokląkłszy przed ołtarzem, gorąco modlić się zaczął. Zdradzał on w dobréj wierze, pewien, że na swe zbawienie pracuje.



VI.[9]



Coraz cieplejsze szły po sobie dni wiosenne. Królowa téż często wychodziła z dworem swoim, odbywając pobożne pielgrzymki do wystawionych w okolicy krzyżów, które teraz zastępowały dawne bożyszcza i słupy pogańskie.
Jeden z księży z tumu poprzedzał zwykle pobożną niewiast gromadkę, śpiewając pieśni, które duchowni czescy pierwsi na swój język przekładali, a te się łatwo spolszczyć dawały. Śpiewano i po czesku nie czując zbytniéj dwu pokrewnych mów różnicy.
W kilka dni po wyjeździe Ody, tak samo wyszły niewiasty wszystkie na pobożną przechadzkę. Królowa przodowała. W dworcu jéj, jak zwykle wszystko stało otworem, okna poodsłaniane były, drzwi odemknięte, choć żywa dusza w izbach się nie znajdowała. Straży téż w wewnętrznych dziedzińcach nie stawiono.
W chwilę po wyjściu królowéj, na jednym z podwórców zjawiła się rozglądając ostrożnie Panicha. Nie widząc nikogo, po cichu drzwi otwarła i zamknęła je za sobą. Oczyma śledziła wszystkie kąty, krokiem wolnym, jakby bez celu posunęła się ku oknom izb Emnildy, a gdy i tu nikt się nie pokazywał, podeszła do nich blizko. Nie rychło ośmieliła się głowę włożyć w otwór i wpatrzyć w pańskie komnaty. Ciekawość czy inna jaka myśl ją prowadziła? zajętą się być zdała silnie i jakby przestraszoną tém co czyniła a szła jednak.
We wnętrzu było pusto. Od okna odstąpiwszy powlokła się, obejrzawszy kilka razy ku drzwiom, te stały otworem. Mogła więc wnijść, nikt jéj nie widział. Wsunęła się po cichu i znikła. Dobra chwila upłynęła a z powrotem jéj widać nie było...
Gdy nareszcie wyszła, blada, jakby pijana i wystraszona, musiała się o ścianę oprzéć na czas jakiś, by nie upaść, bo nogi trzęsły się pod nią. Oczyma wodząc obłąkanemi, ręką wychudłą tarła czoło oblane potem, jakby z niego myśl jakąś natrętną zetrzeć chciała.
Po tém z przestrachem nagłym odbiegła prędko ku furcie którą weszła, wyśliznęła się nią i nie odetchnęła aż na drugiém podworcu, gdzie pod ścianą upadła, na pół omdlona. Widocznie coś się z nią stało niezwyczajnego, bo twarz i postawa jéj cała zmieniły się strasznie. Targała się jakby chcąc i niemogąc powstać, wreszcie płachtę zasunęła na oczy, niby nie chcąc by jéj kto z twarzy wyczytał myśli i tak pozostała skulona, uśpiona, póki ją głos Zyga nie zbudził.
Karzeł stał nad nią i wykrzywiał się dziwacznie.
— Stara ty czarownico — wołał — co ty tu ścianę królewską walasz, ocierając się o nią... Jeźli ci czas przyszedł zdychać, idź do psiarni...
Tym głosem obudzona Panicha podniosła nieco głowę, zasyczało jéj coś w ustach, ale głosu rozeznać nie było można.
— Upiłaś się gdzieś na podzamczu, śmiał się karzeł, a przyszłaś tu piwo wydychać. Że cię téż psy nie zjedzą.
Panicha ręką go odganiała, ale karzeł był złośliwy i sprawiało mu przyjemność dręczyć tych co mu się bronić nie mogli, jak osa opadł babę i brzęczał jéj nad uchem.
— Żal ci znać twojéj pani, do któréj chodziłaś czary dla niéj sposobić. Pojechała — nie wróci. Trzeba się było zabrać z jéj dworem, tamby ci lepiéj było.
Zyg przechylił się, zęby wyszczerzając i począł cichym głosem.
— Ty co umiesz czarować — zawołał szydersko — toćbyś i mnie powinna jaką dziewkę przyciągnąć, a to, od ilu lat jestem na dworze, żadna nawet niewolnica i chłopka, królewskiemu słudze się nie uśmiechnęła.
Panicha poczęła wstawać, aby się od zjadliwego karła uwolnić, lecz siły ją opuściły i opierając się oburącz na ziemi, zaledwie podnieść się potrafiła, gdy Zyg popchnął ją śmiejąc się i znowu padła przeklinając go, odgrażając się, nareszcie kij schwyciwszy, by mu się obronić. Zygowi tego tylko było potrzeba, i on téż kij miał pod ręką, stanął z nim jak z mieczem do walki.
Gawiedź w drugim końcu dziedzińca stojąca, zbiegła się ze śmiechem, patrzeć na to osobliwe widowisko. Panicha nareszcie rzuciwszy kij, dźwignęła się z ziemi i klnąc Zyga, rzuciła do ucieczki. Karzeł i gawiedź gnali za nią i tak ze wrzawą wypędzili ją z dziedzińca, wśród powszechnego śmiechu. Psy obudzone hałasem, pognały za nią szarpiąc odzież i przyprowadzając niemal do szaleństwa.
Temu wypadkowi przypisywano, że nazajutrz Panicha była obłąkaną i w kruchcie kościelnéj śpiewała, skakała, plotła tak od rzeczy, iż ją z zamku precz wygnać kazano.
Miała ona przyjaciół na podzamczu i do nich się schroniła. Oddawna zwykła była u dalekich jakichś krewnych w ubogiéj chacie Drapaczów nocować i składać swe łachmany. Tu, gdy teraz wpadła z rozczochranym włosem, płachtami rozrzuconemi, jakby pijana, Drapacz o mało nie zamknął drzwi przed nią, tak się nastraszył. Wparła się siłą do lepianki wołając.
— Co to wy mnie nie znacie, ja królowéj pani sługa? ja chodzić będę we złocie i szkarłatach. Niewiecie nic. Będziemy mieli nową panią. Téj już nie długie panowanie. Co ja wiem — nie powiem. Weszłam do komnaty, nikogo nie było, com robiła? co komu do tego? co? — Ze ściany mi jakaś twarz okropnemi oczyma zaświeciła... grożąc, albo ja się boję? Nie boję się. Mówiła przerywanemi słowami, a Drapacz ręce łamał, milczeć jéj każąc i spać ją chcąc położyć. Nic o[10] nie pomogło. Panicha po swojemu bredziła do nocy, a nazajutrz rano wstała z tym samym śmiechem i szałem.
Chciała się wyrwać z podzamcza i wnijść na zamek znowu, lecz od wrót ją odpędzono i Drapaczowi nakazano surowo, aby zamknął ją i pilnował. Trzeciego dnia uspokoiła się nieco, nie wychodziła już ku grodowi obawiając się chłosty, lecz bredziła zawsze jedno, o królowéj nowéj — o swéj przyszłości, o oczach które na nią ze ściany patrzały.
We dworze mało kto postrzegł nawet, że Panichy nie stało. Trzeciego dnia właśnie, gdy miano jednego z Jaksów wyprawiać, zrana rozeszła się wieść, że królowa Emnilda zachorowała[11]
Na całym zamku, w mieście, gdziekolwiek się o tém dowiedziano, żal, boleść wielka i przestrach ogarnął ludzi; królowa bowiem była matką ubogich, orędowniczką wszystkich u króla, opiekunką biednych, co się do niéj czasem z kończyn kraju ściągali. Nie odmawiała nigdy opieki nikomu, a król rzadko prośbę jéj odrzucił.
Zdawna już na znużonéj twarzy świętéj niewiasty widać było jak jéj życie ciężyło wielkiém brzemieniem — często mówiła, iż się czuła słabą i nieobiecywała sobie długiego wieku — nie spoczywała jednak i nie zamykała się u siebie. Codzień przychodziła zająć swe miejsce przy panu, trwała na nabożeństwie, karmiła swoich ubogich.
Dopiero dnia tego po raz pierwszy strwożyli się wszyscy dowiadując, iż królowa leży i wynijść nie może. W przededniu wróciwszy z kościoła, Emnilda zażądała napoju, złoty jéj kubek stał na stole, kazała sobie weń nalać wody, wypiła ją i stawiając go, szepnęła, że woda dnia tego dziwny jakiś smak miała.
W godzinę po tém ćmami zaczęły jéj zachodzić oczy, uczuła ból w głowie i musiała usiąść naprzód, po tém się położyć. W nocy stan ten się pogorszył. Z cierpliwością wielką, boleści znosiła królowa, Bogu za nie dziękując.
Nazajutrz, gdy nie wyszła do jadalni i Bolesław nawykły od lat wielu widzieć ją u boku swojego, nie zobaczył téj twarzy co mu pokój i pociechę przynosiła — posłał zaraz niespokojny, a wnet i sam szedł do komnaty żony.
Zastał ją leżącą, bladą, z oczyma straszliwie jaśniejącemi jakiemś życiem potężném, w gorączce, z usty spalonemi, lecz przytomną i modlącą się. Rozmaite rady niewieście, któremi ją leczyć chciano — niepomagały. Z każdą godziną stan się pogarszał.
Nie było naówczas lekarzy. Jedynym co słynął szeroko, był biskup pragski, starzec sparaliżowany sam, którego rady zdala zasięgnąć nie było podobna, a jego przywieść — nie możliwa... Rzucono się więc o pomoc do lekarza jedynego w niebiesiech, który mógł skinieniem życie przywrócić i uleczyć chorobę. Po kościołach wszystkich nakazano nabożeństwa. Z tumu przyniesiono relikwie świętych, rozesłano do klasztorów, aby uroczystemi modłami błagano Boga o zachowanie życia królowéj.
Na królu widać było smutek tak wielki, jakiego od utraty Pragi niepamiętano. Milczący siedział posyłając się dowiadywać co chwila, obiecując ofiary szczodre duchowieństwu, jeśliby królowéj zdrowie modlitwy jego przywróciły.
Dzień téż i noc nie ustawały ofiary i pieśni w kościołach.
Królowa Emnilda, przy któréj łożu Ryksa zajęła miejsce, otoczona całym swym niewieścim dworem przywiązanym do niéj jak do matki — leżała cierpiąca, choć nic nie zdawało się zwiastować pogorszenia. Osłabłą była, skarżyła się na boleści, lecz uśmiechała do otaczających.
Dzień i dwa całe przeszły bez żadnéj zmiany prawie — wstępowała więc nadzieja we wszystkich, iż się choroba sama przesili i królowa ocaloną zostanie.
Ona sama nie okazywała ani trwogi, ni zbytniéj o życie troski.
Trzeciego dnia zażądała duchownego, spowiedzi i przygotowania na podróż wielką... Po tém zdała się już spokojniejszą i mniéj cierpiącą, sen łagodny przymknął jéj powieki. Na dworze dziękowano już Bogu za ocalenie, które się pewném zdawało.
Król ślubował złoty krzyż do Gniezna...
Lecz gdy się obudziła Emnilda, zażądawszy widzieć syna i wnuka, ledwie miała siłę pochylić się ku nim, aby ich ucałować.
— Nie trwóżcie się — mówiła — nie płaczcie. Godzina moja przychodzi, idę na lepszy świat, do najdobrotliwszego z ojców, pełnego łaski. Tu jestem już niepotrzebna, tam spoczynek mnie czeka i szczęśliwość.
We śnie widziałam anioła pańskiego, który mi zwiastował, że powołuje mnie ku sobie Ojciec niebieski.
I sługom nakazała się przybrać w białe szaty a po tém po cichu modlić się zaczęła.
Płakali wszyscy... strach ogarnął znowu dwór. Przebyła jednak królowa i tę noc i dzień następny. Zaczęto się pocieszać nadzieją. — Zwolna uchodziło jakby wyczerpujące się życie, siły ubywały, nikły, ale uśmiech spokojny z ust jéj nie znikał. Jak w jednéj części wiernych choroba ta przestrach obudzała i obawę o przyszłość, tak w drugich dziwne z nią rosły nadzieje. Bezprym, choć królowa Emnilda była dlań zawsze łaskawą i wielekroć ojca starała się dlań serce ukoić — uśmiechał się dziko na wiadomość o chorobie. Gheza musiał chodzić nieustannie na zwiady i przynosić mu wieści, które w podworcach mógł pochwycić.
Tak samo niespokojnie wyglądał ks. Petrek końca choroby, którą zawczasu osądził śmiertelną. Było mu równie jak wszystkim przyjaciołom cesarstwa na rękę, doczekać zgonu królowéj. Znali oni Bolesława i spodziewali się albo Odę, lub inną niemkę na dwór wprowadzić, a z nią tajemny wpływ niemców ustalić, który miał przyszłość podkopać.
Ks. Petrek posługiwał się Harnem i innemi; powierzchownie smętnego wielce udawał, przed opatem z uwielbieniem mówił o świątobliwéj pani, lecz z niecierpliwością wyglądał jéj zgonu.
Naprzemiany to radując się w duszy, to troskając, gdy wieści lepsze przychodziły, spędzał znaczniejszą część dnia na czatach około dworu królowéj, nie zwracając na siebie uwagi wśród tłumu który go otaczał ciągle. Dzień i noc niemal całą stali ubodzy ludzie u ścian, spoglądając na wrota, cisnąc się, gdy komornika zobaczyli.
Ks. pisarz z innemi chodził na nabożeństwa błagalne i pokazywał się na nich jawnie, aby go tam wszyscy widzieli.
Dnie te w trwodze przebyte, wydały się wiekami...
Królowa gasła widocznie, a otaczający jéj łoże łudzili się jeszcze nadzieją. Czasem orzeźwiona zdawała się silniejszą, przemówiła słów kilka, uśmiechnęła do Teodory Sieciechównéj, przemówiła do Ryksy, zbladłą ręką pogłaskała wnuka, po tém opadała senna, znużona i powieki jéj zamykały się zsiniałe. Dzień jeden nie przyjmowała już pokarmu, zaledwie mogąc do ust spiekłych wziąć kroplę wody.
W nocy przebudzona, ujrzawszy u stóp łoża Sieciechównę, skinęła na nią. Noc to była ostatnia...
— Teodoro moja — rzekła — czas się zbliża, nie łudźcie się i modlitwami nie wstrzymujcie duszy mojéj. Jéj się tak pragnie ulecieć na łono ojcowskie. Któż wie, czy doczekam rana. Idź — proszę, powiedz ojcu swojemu, że raz jeszcze chcę króla i pana pożegnać mojego, niech przyjdzie ku mnie.
Zapłakana pobiegła Sieciechówna, zbudzono Bolesława, który natychmiast wieść się kazał do królowéj. Zobaczywszy go, wysiłkiem ostatnim podniosła się Emnilda, ręce wyciągając ku niemu. Kazano się wszystkim oddalić, król padł na siedzenie.
— Panie mój — odezwała się silniejszym niż wprzódy głosem królowa — panie mój, mnie Bóg powołuje, chciałam cię pożegnać i za lata strawione z tobą dziękować. Przed oczyma mojemi widną jest przyszłość — niech ci Bóg da siły do dźwignięcia jéj, bądź szczęśliwym! Nie zapominajcie o duszy mojéj.
— Przyszłość widzisz? — zapytał król — Powiedz mi ją?
— Nie wolno mi jéj odkryć tobie, i ty — widzieć ją będziesz gdy przyjdzie godzina. Mężnym bądź. Pomnij tylko, że ta którą weźmiesz po mnie ciebie pana mojego winna być godną. Nie patrz na młodość, nie daj się uwieść wdziękowi, abyś nieprzyjaciela nie posadził w domu twym, u stołu twojego.
Umilkła królowa, nie rzekł téż słowa Bolesław. Przyszły mu na myśl lata przeżyte z córką Dobromira, nie zamącone niczém, pogodne — czyste, w ciągu których stokroć on potrzebował przebaczenia, a nigdy nie miał przebaczać powodu. Żal niezmierny ścisnął męzkie serce jego — zdało mu się, że z tą niewiastą odchodzi szczęście, które mu jéj modlitwy u Boga wyjednywały. Zbliżył się ku niéj, usta szeptały jeszcze modlitwę, lecz gdy całował raz ostatni, uczuł je jak lód zimnemi i rysy okryły się bladością śmiertelną. Z rękami na piersiach złożonemi, w których ściskała krzyż, z tą na ustach modlitwą, przy pożegnaniu męża, cicho i spokojnie królowa Emnilda skonała.
Na krzyk dziki który się wyrwał z ust króla, nadbiegł dwór cały i padł rozłzawiony u łoża widząc martwą królowę.
Sieciech natychmiast zbliżył się do pana, aby go od smutnego oderwać widoku. Wyprowadzono króla, a z drugiéj strony drzwiami wszystkiemi biegli ludzie z płaczem i jękiem do ciała. W mgnieniu oka rozeszła się po dworcu i dziedzińcach wieść straszna — królowa umarła! Emnilda nie żyje...
Była to chwila, gdy dzień się robić poczynał, ubodzy ludzie budzili się do pracy, gdy żałobny dzwon ozwał się na tumie i ks. Petrek porwał się ze snu. Zrozumiał on głos ten poranny i drgnął. W chwili już był odziany, na nogach i wybiegł ze swéj izdebki. Ludzie zawodząc i płacząc, snuli się w dziedzińcach, tłum czarny widać było koło dworca. — W powietrzu latały słowa „królowa umarła!“
Dziwny uśmiech skrzywił mu usta i w mgnieniu oka twarz przyoblókł żałobą.
Naprzeciwko niemu biegł Harno, nie od palatium pańskiego, ale z podzamcza; przestraszony jakby i nad miarę pomięszany. Księdza zobaczywszy nie mówiąc doń nic — począł go ciągnąć nazad do jego mieszkania. Ks. Petrek mógł się łatwo domyśleć, iż coś innego mu niósł, niż wiadomość o zgonie, o którym już wszyscy wiedzieli.
— Ojcze mój — zawołał w progu. — Byłem posłany na podzamcze przez Sieciecha, (pochwycił się za głowę) ojcze mój — com słyszał, co widziałem. Z chaty Drapacza wystawiwszy głowę rozczochraną krzyczała Panicha, ta straszna baba co się do markgrafównéj włóczyła, krzyczała, że ona będzie nową królową... Oda... i że nie kto tylko ona, Panicha, wszystko to zrobiła.
Ks. Petrek rzucił się usta mu gniotąc ręką.
— Milcz przeklęty głupcze! — krzyknął — to obłąkana... sama nie wie co prawi. — Milcz! chceszli być pewien głowy na karku. Nie śmiej mówić o tém nikomu. Idź, rozkaż Drapaczowi, by zabił okno, aby jej nie wypuszczał, by nikt nie śmiał tego powtarzać.
Chociaż wolą było zmarłéj, ażeby pogrzeb jéj odbył się tak, jakby w zakonie życie skończyła, choć kazała się pogrzebać w sukni mniszéj, jako pokorna służebnica Chrystusowa, Król o tém słuchać nie chciał... Bolesław nakazał, aby oddano cześć zwłokom królowéj największą, ze wspaniałością je grzebiąc obok Mieszka, tam gdzie on sam téż chciał spoczywać. Rycerstwo, panowie, duchowieństwo natychmiast zwołani zostali. — Z Gniezna i Trzemeszna mieli przybyć kapłani, a mnogi lud i tak już gród oblegał.
Trzeciego dnia po zgonie odbył się więc z przepychem owych czasów niezmiernym, z jałmużnami i darami, z nabożeństwem uroczystém, pogrzeb pobożnéj pani, za którym szło co żyło w mieście i okolicy.
Gdy nazajutrz po tém rozpłynęły się tłumy i powszednie życie wróciło w zamku nad Cybiną, choć jak zwykle nie brakło ludu na nim i gwaru, pustka którą po sobie zostawiła Emnilda, dała się czuć wszystkim. Młoda Ryksa równie pobożna, zajęta dziecięciem swém i mężem, żyjąca w zamknięciu, mniéj dostępna, nie mogła jéj zastąpić. Królowi brakło téj towarzyszki wiernéj, któréj siedzenie pokryte czarném suknem stało próżne.
Opat widząc go chmurnym i niepocieszonym, starał się naprzód skłonić do zgodzenia się z wolą Bożą, potém odwrócić myśl jego od téj żałoby, przypominając mu dwa poselstwa, które wyprawione być miały. Oba one powstrzymane zostały z powodu choroby królowéj.
Na wzmiankę o tém, król w istocie odżywać się zdawał.
— Jaksowie oczekują i moi dwaj księża na pańskie rozkazy — odezwał się opat.
— Niech jadą — odparł król.
Naówczas opat obszernie począł kreślić plan podróży i opowiadać, jakiemi listy do Rzymu miał ich opatrzéć.
Listy te, przeciw zwyczajowi, nie ks. pisarz Petrek przysposabiał, ale benedyktyn, którego umyślnie dla sporządzenia ich sprowadzono do tumu, zkąd wcale nie wychodził.
Szło następnie oznaczenie wagi złota, jakie z sobą dwa poselstwa zabrać miały. Bolesław oznaczył ją bardzo wysoką, lecz zabranie takiego skarbu dla wagi jego w podróży było prawie niepodobieństwem.
Wszystkie te szczegóły, o których musiał król mówić, myśli jego nieco oderwały od wspomnienia królowéj. Dla tém pewniejszego omamienia ks. Petrka, którego się opat obawiał, kazał mu wygotować list do arcybiskupa nowy, polecający modlitwom jego duszę królowéj, przy czém dar dla duchowieństwa u grobu św. Maurycego miał być dołączony, a razem prośba nagląca o pośrednictwo u cesarza w sprawie korony.
Tym listem jakby mocno zajęty opat spędził kilka godzin razem z ks. Petrkiem. Pisano go i przerabiano, przyczém i o wielkim żalu króla a smutku jego mowa była.
— Przewielebny ojcze — odezwał się ks. Petrek w końcu — wszystkim nam wiernym sługom miłościwego, wielkiego pana naszego idzie o utrzymanie go w najdłuższe lata!.. Niech mi więc będzie przebaczoném, jeźli się odezwę w téj rzeczy.
Opat spojrzał ciekawie.
— Na smutek miłościwego pana nie ma ratunku innego, tylko tę świątobliwą panią, nieodżałowanéj pamięci królowę, zastąpić inną u boku jego niewiastą. Lepiéj stokroć jest, aby świętym związkiem małżeńskim został z inną połączony, niżby miał pokątnéj szukać pociechy w ladajakich miłostkach...
Opat Aron słuchać się zdawał z uwagą, nie przecząc wcale, czém ośmielony nieco ks. Petrek mówił daléj.
— Myśmy do poskramiania naszych namiętności nawykli... lecz królowie a rycerze hamować ich nie umieją... Caro infirma... królowéj potrzeba...
— Nie rychło o tém mówić się będzie godziło — przerwał opat.
— Lecz potém zapóźno być może, gdy król zakosztuje swobody, do któréj czasu swych wojen był nawykły — mówił pisarz. — Im krótsze będzie wdowieństwo jego, tém dla duszy jego zbawienniéj.
Tu zatrzymał się nieco i zawahawszy ciągnął daléj.
— Pomiędzy ludźmi we dworze mowa jest, iż za pobytu markgrafównéj Ody, rzucał na nią miłościwy pan pożądliwém okiem... Niewiasta nieco płocha, dla dostojeństwa królewskiego młodośćby swą poświęciła chętnie... Ludzie mówią, że wcale nie patrzała krzywo na miłościwego pana...
— Samiście rzekli, że niewiasta płocha... — wtrącił opat.
— Lecz ustałaby płochość w stadle małżeńskiém — mówił ks. Petrek — a zkądże miłościwemu panu żonę weźmiemy, jeźli nie z pomiędzy chrześciańskich rodów... niemieckich, z któremi połączenie wojnom téż zapobiedz może...
— Rada wasza — odparł opat Aron — może być pożyteczną, chociaż wybór zdaje mi się niedobry... Król towarzyszki nowéj zapragnie, a nikt mu jéj nie może odmówić... bodaj jednak wybrał inną...
Uśmiechnął się ks. Petrek.
— Z tego co po dworze chodziło wnosząc — dodał — zda mi się, że innéj nie zechce... a nie byłożby lepiéj dla tego, kogo wezwie do swéj rady, by mu to przyniósł właśnie, co ma na myśli?..
Rzuciwszy tak od niechcenia to, co chciał zdać na opata, ks. pisarz przez czas jakiś zajął się mocno aktem, który miał przysposabiać, potém, niby sobie coś przypomniawszy, rzucił trzcinkę, którą pisał.
— Zapomniałem téż donieść waszéj przewielebności, jak to powinienem był z obowiązku — odezwał się — jakie tu niedorzeczne chodzą plotki... Wiem przecie z ust waszych i z własnego poselstwa, iż innych starań o koronę nie ma, tylko przez cesarza i arcybiskupa... a są płosi ludzie, co utrzymują, że wprost do Ojca świętego do Rzymu ma być poseł ztąd wyprawiony... Juściż, gdyby tak być miało, jabym coś o tém wiedział. Baśń jest sklecona licho...
Opat posłyszawszy to poruszył się niezmiernie, mimo mocy jaką miał nad sobą, zbladło mu lice i wybuchnął gniewem.
— Że ludzie plotą takie baśnie, nie dziwię się, ale dziwno mi, że mi je wy ojcze powtarzacie...
— Z obowiązku — rzekł zniżając głowę ks. Petrek. — Wasza przewielebność o wszystkiém musi być zawiadomioną. Niedorzeczność plotki ja wiem najlepiéj, com nieco po świecie bywał i znam moc cesarską a czujność tych, co mu służą... Do Rzymu się dostać ztąd... gdyby nawet stokroć się przebrał ktoś, nie potrafi... ani ja, co znam drogi i ludzi, ważyłbym się sam, anibym radził komu... Szedłby na zgubę pewną...
W oczy spojrzał opatowi mówiąc ks. Petrek, lecz już Aron uspokojony przybrał szyderski wyraz twarzy.
— Zaprawdę — odezwał się — baśń godna tych próżniaków, co na dworze nie mając się czém zabawiać, z palca sobie wykręcają niebywałe rzeczy... Mój ojcze, ani słuchać tego, ani na to zwracać uwagę... I ja nieraz słyszę, czemu gdybym chciał dać ucha, przyszłoby zwątpić o ludziach i co gorzéj, o stanie naszym kapłańskim. Alboż myślicie, że mnie nie usiłowano wmówić, iż wy, którzy jesteście prawą ręką moją, służycie arcybiskupowi magdeburskiemu i cesarzowi, a na dwór ich donosicie, co się u nas mówi i dzieje?
Ks. Petrek siedzący nad pulpitem zatrząsł się cały; głowa jego spuszczona nad pargaminem nierychło się podniosła i głos nie dobył się z ust, aż gdy ochłonął.
— Niepoczciwa to potwarz — rzekł cicho i drżąco — niegodna, by mówić o niéj...
Opat się podniósł z siedzenia.
— To téż — odparł spokojnie — widzicie, że o niéj nigdy wam nie wspomniałem, choć oddawna mnie nią karmiono, ani się zmniejszyła dla was ufność moja...
W milczeniu posunął się pisarz szybko do ucałowania ręki opata, który z postawą pewną siebie i dumną niemal, wyszedł z izby.
Pisarz odprowadziwszy go do progu z pokorą, wrócił chwiejącym się krokiem. Za progiem zaraz stanął nieruchomy, osłupiały, jak wryty i z oczyma w ziemię wlepionemi długo, długo, zapominając o wszystkiém, co go otaczało, pozostał.
Słowa opata Arona jak rozpalone iskry latały mu po głowie. Był więc zdradzonym, odgadniętym, on co sądził, że schwytanym być nie może i jest bezpiecznym.
Co miał radzić na to, nie wiedział sam. Z głową w dłonie ujętą poszedł do stołu, zapatrzył się w pargamin, odepchnął pulpit i padł na swe siedzenie.
— Kto mnie mógł zdradzić?.. — pytał ciągle. — Więc chytry ten wąż i tam może ma swoich, co mu donoszą, co szli za mną, co podsłuchiwali?..
Strwożony trząść się zaczął jak w febrze.
— Jeżeli opat słyszał o tém.. król wie... a król... rzucić może do ciemnicy... zesłać do benedyktynów, którzy mnie zamkną jak więźnia na wieki!.. Uciekać!.. jak i dokąd?.. Niepodobieństwo!..
Męczeństwo, na które mógł być skazanym, pomimo gorliwości dla sprawy kościoła, przerażało go. Nie był na nie przygotowanym. W myślach powstał zamęt niewysłowiony i wreszcie ks. Petrek, nie umiejąc go pokonać, padł na kolana do modlitwy, szukając w niéj ratunku.
Ale i modlić się nie umiał. Usta powtarzały wyrazy, myśl biegła gdzieindziéj. Przypominał sobie, iż pisma arcybiskupie miał w izbie, że je u niego znaleść było łatwo, teraz, gdy go już miano w podejrzeniu. Skończywszy więc krótką i roztargnioną modlitewkę, wstał, drzwi zaryglował i zajął się wyszukiwaniem kartek, które natychmiast chciał zniszczyć.
I w tém trudność była wielka, bo spalenie ich mogło być dostrzeżoném, a skóra niełatwo się pali. Postanowił je więc zakopać gdzieś w miejscu bezpieczném. Coprędzéj zebrawszy zwitki, wysunął się ostrożnie na podwórze i wyszedł krokiem szybkim za okopy. Tu wszędzie było ludu tak wiele, iż w pobliżu miasta nie mógł zrobić nic, musiał wnijść w las, gdzie, jak mu się zdawało, nikt go już postrzedz nie mógł. Pod starego dębu korzeniami naprędcę wykopawszy dołek ks. Petrek, wrzucił co przyniósł z sobą, zasypał ziemią, zakrył liśćmi, udeptał nogami i lżéj odetchnął, gdy się ta czynność szczęśliwie dokonała. Obejrzał się jeszcze dokoła, nie było nikogo, żadna gałązka się nie poruszała, las i okolica milczały.
Spokojniejszy wziął za kij wracając ku miastu powoli, zacząwszy się modlić nanowo. Zbierał myśli, aby coś postanowić na przyszłość. Co miał czynić? Ucieczka byłaby przyznaniem się do winy, któréj żadnego dowodu nie miano. Ktoś go zapewne z pogłosek na dworze magdeburgskim pochwyconych mógł oskarżyć, ale gołe słowa łacno było odeprzéć. Opat Aron prawdopodobnie może im nawet nie wierzył. Ks. Petrek chciałby był módz zajrzéć w jego duszę? lecz czuł, że to jest niepodobieństwem. Ze wszystkiego jednak wypadało mu pozostać na dawném stanowisku, starać się nanowo obudzić zaufanie i — służyć jak dawniéj sprawie kościoła i cesarstwa. Postanowił być ostrożniejszym, ale niemniéj gorliwym. Cierpliwość i pokora były jeszcze najlepszém lekarstwem na podejrzenia.
W tych myślach zbliżył się ks. Petrek do miasta.
Uszło bacznego oka jego w chwili przestrachu, jaki zrazu go ogarnął, iż przy zakopywaniu zwitków pargaminowych miał świadków.
Traf chciał, że się dwaj Jaksowie przed rozstaniem swém chcieli na osobności rozmówić po bratersku. Wyszli więc godziną wprzódy do lasu i położyli się na ledwie oschłéj ziemi nieopodal od miejsca, w którém stał dąb stary... Szelest nadchodzącego spiesznie pisarza zwrócił ich uwagę, zamilkli i byli mimowolnymi świadkami zakopywania jakiegoś, jak się im zdawało, skarbu. Zaraz po odejściu ks. Petrka, którego mało co znali, Andruszka zaczął się śmiać z nieostrożności księdza i wniósł, żeby go nauczyć większéj baczności w ważnéj sprawie. Śmiejąc się poszli na miejsce, które dobrze widzieli i począwszy grzebać, dobyli z łatwością ukryte zwitki. Zdziwiło ich to, dlaczego ksiądz potrzebował taić się z niemi.
— Nieczysta to rzecz — rzekł Andruszka — a może właśnie pan Bóg chciał, byśmy jaką zdradę niebezpieczną odkryli. Czytać z nas nikt nie umie... idźmy do opata...
Opat Aron znajdował się w tumie; gdy ich zobaczył nadchodzących, sądząc, że coś o podróży mówić mu mają, począł od tego aby spokojni byli i oczekiwali na rozkazy.
— My tu nie z tém przychodzim — odezwał się Andruszka — ale ze śmieszną sprawą, która może ma jaką wagę.
I począł opowiadać jak się rzecz miała. Na twarzy Arona odmalowała się radość i zdziwienie, sięgnął po zwitki chciwie i pocałował w głowę Andruszkę.
— Istotnie — rzekł rzucając oczyma na kartki — oddaliście królowi przysługę... choć wypadkiem. Proszęż was, milczcie o tém.
Skłonili się Jaksowie.
— Ks. Petrka mimo że oddawna wiem, iż nas zdradza, dlatego trzymam właśnie, aby go innym nie zastąpiono. Źleby było, gdyby się czegoś domyślał. Nie mówcie nic... i nikomu...
Gdy opat z pomocą z drugiéj celi przywołanego mnicha zabierał się do czytania, Jaksowie wyszli uradowani.
Ks. Petrek wróciwszy do swéj celi, choć znacznie w duchu ukojony, niemniéj jeszcze z myślami gorączkowemi całą noc przepędził. We śnie zdało mu się, że zakopane nieostrożnie zwitki ktoś dobył z ziemi. Obudził się w potach zimnych, ogarnęła go trwoga, bo naówczas i długo potém jeszcze w sny wierzono. Jak świt więc pędzony niepokojem pobiegł w las w zamiarze wydobycia pargaminów i ukrycia ich bezpieczniejszego gdzieindziéj.
Jakiż go przestrach ogarnął, gdy ujrzał już zdala rozrzuconą ziemię i próżny dołek. Blady upadł u stóp dębu, prawie utraciwszy przytomność. Ktoś musiał więc go podpatrzéć, dobyć i — zanieść do grodu te świadectwa zdrady, które były dlań wyrokiem potępienia.
Nie mogąc długo przyjść do siebie, siedział ks. pisarz na ziemi, z oczyma osłupiałemi, sam już nie wiedząc, co poczynać. To co dla bezpieczeństwa uczynił, zgubiło go, albo zgubić mogło co chwila. Na zwitkach stało jego nazwisko... wyprzeć się ich było niepodobieństwem.
Prawie do południa przesiedziawszy tu, w ostatku uciekł się ks. Petrek do modlitwy i drżący, odmawiając co za najskuteczniejsze uważał, machinalnie się powlókł na zamek, gdyż ucieczka była niepodobieństwem bez przygotowania. Gotów już był na nieuchronne męczeństwo. Jednakże wróciwszy do drzwi swéj celi, znalazł u nich wiadomość tylko, że go do opata wzywano. Poszedł do niego natychmiast. Ani z twarzy ni z mowy nie mógł się wcale domyśleć, aby tajemnica jego odkrytą została. Opat Aron żądał spisania jakiegoś nadania nowego, które król czynił dla Sieciechowa. Gorliwie się wziął do niego ks. pisarz i nieco uspokojony wrócił do celi, aby tam wykaligrafować akt, który mu spisać polecono.
Podróż do Magdeburga, od dnia do dnia odkładana, zaniechaną została, ks. Petrek został ze swą trwogą na dawném stanowisku.





V.



Dni kilka upłynęło bez żadnéj na królewskim dworze zmiany. Większe tu jednak teraz panowało życie, ruch dawny powrócił z Jaksami i ich powinowatemi, którzy się znowu do króla garnęli. Starzy towarzysze bojowi dopomagali Bolesławowi do znoszenia smutku i odżywiali nieco pustkę, którą po sobie zostawiła zmarła Emnilda.
Ks. Petrek widząc, że się w obejściu z nim nie zmieniło nic, nabrał jakiéjś otuchy.
Uchwalono pierwszego wysłać Andruszkę z ojcem Romualdem benedyktynem i kilku czeladzi dobranéj między wiernymi królowi niemcami. Pozorem ich wyprawy być miało poselstwo do cesarza. O. Romuald mający prowadzić tę gromadkę znał dobrze kraje, które miał przebywać, i o ile się to uskutecznić dało, zamierzał jechać od klasztoru do klasztoru, spoczywając u swéj braci i u niéj zasięgając wiadomości o bezpieczeństwie gościńców. Andruszka powierzoną miał straż i obronę, zwierzchnią władzę nad czeladzią i pilnowanie złota, które wieziono w podarku dla papieża.
Chociaż wszystkie środki bezpieczeństwa obmyślone były jak najbaczniéj, a opat Aron bystrym umysłem przewidywać, co i gdzie się stać mogło, nie tajono przed sobą, że téj wyprawie groziło pojmanie, niewola, przeprawa ciężka... Z rezygnacyą zakonnika i spokojem podwładnego, spełniającego rozkazy przełożonych, jechał o. Romuald, Andruszka gotował się, choćby na śmierć. Ostrożność w grodzie była tak wielka, iż dla niezwrócenia uwagi pojedynczo wyprawiano ludzi należących do pocztu i kazano im się zebrać na oddaloném stanowisku. Aż do granicy niewidzialna straż prowadzić miała jadących i dopiero przebywszy Łużyce, opuścić ich za Łabą. Tu grozić mogło niebezpieczeństwo od włóczących się gromad wendów, dotąd niezupełnie poskromionych. Przejazd jednak do sąsiedniéj Marchii, bez żadnego wypadku, napełnił ks. Romualda otuchą. Na ostatnim noclegu wszyscy przywdzieli suknie i wzięli oręż taki, jaki był między niemcami najpowszechniéj używany. A że z języka rozpoznać było trudno różne plemiona słowian, daléj opowiadać się mieli jako czesi w poselstwie od cesarza wyprawieni. O. Romualdowi przykrém było, iż został zmuszony do fałszywego o sobie świadectwa, lecz przełożony go rozgrzeszył i rozkazów jego słuchać musiał. Od granicy do pierwszego opactwa, w którémby bezpiecznie stanąć mogli, dosyć było daleko. Kołowano więc tak, aby jak najmniéj z ludźmi się spotykać, a noce spędzać w zaroślach i miejscach pustych.
Nie był ten kraj jeszcze tak zamieszkanym ani tak ludnym, jak się stał późniéj, zawsze jednak uderzała podróżnych odmienna cale postać jego, zdala widne gródki, wieże, osady i kościoły liczne. Starano się omijać najznaczniejsze miasta.
Podróżni już się byli dostali szczęśliwie za Magdeburg i posuwali spiesznie daléj, gdzie się coraz bezpieczniejszymi być sądzili, gdy jednego wieczora znaleźli się nad sporą rzeczułką jeszcze wiosennemi wody wezbraną.
Dla podróżnych był tu przygotowany prom, stojący u drugiego właśnie brzegu. Niedaleko tego przewozu widać było na wzgórzu, oblaném wodą, znaczny zameczek z wieżą okrągłą i mnogiemi budynkami. Gościniec szedł pod samą górą.
Andruszce zdało się, mimo nadchodzącego mroku, iż na brzegu przeciwnym dojrzał kupkę jezdnych ludzi. Wskazał ją zaraz o. Romualdowi, ale ten uspokojony już, nie widział w niéj nic, coby ich zastraszać mogło. Gdy na zawołanie ruszył prom aby ich przewieźć, uderzyło i to Jaksę, iż jezdni się nań nie zabrali, a więc jakby na czatach tam stać musieli. Benedyktyn zaś utrzymywał, iż właśnie spoczywali może po przewozie.
Dosyć długo dla rozlanych wód czekać musieli na przewoźników, którzy wpatrując się pilnie w gromadkę, przybili i milcząc zabrali ich na pokład licho zbity, a zaledwie mogący pomieścić ludzi i konie.
Andruszka, który na wszystko miał oko, niespokojnym był widząc, jak bacznie się im przypatrywano, owa kupka ludzi na przeciwnym brzegu wcale nie ustępowała. Na pół rzeki już mogli dojrzéć, że to byli uzbrojeni pachołkowie, którym na przedzie stojący, pokaźniejszy wąsal, zarosły czarno, dowodził.
Stał on twarzą zwrócony ku promowi i bacznie się zbliżającym przypatrywał. Nic już nie mówiąc o. Romualdowi, Jaksa sposobił się do obrony i ludziom oczyma dał znak, aby się na baczności mieli.
Gdy prom już się zbliżał do lądu, pachołkowie stojący u brzegu, na skinienie dowodzącego, kołem obstąpili miejsce, do którego przybijać miano.
O. Romuald zaręczał, iż to nic innego nie znaczyło, nad okup od przewozu i przejazdu, który wszyscy naówczas właściciele zamków na swoich ziemiach, często z największą uciążliwością podróżnych, lub i z napaścią na nich rozbójniczą, pobierali. Puszczono księdza naprzód, którego suknia duchowna najlepszą była obroną.
W chwili gdy koń jego na ląd stąpił, dowódzca gromadki kazał się jadącym zatrzymać. Dosyć hałaśliwie i butno pytać począł wpatrując się w ludzi, co byli za jedni, zkąd i dokąd jechali. Naówczas o. Romuald spokojnie odpowiedział mu, iż od czeskiego króla jechali z listami do cesarza, a za prawo przewozu i przejazdu zapłacą co potrzeba.
Dowódzca pokręcił głową.
— Dużo się — zawołał — włóczy takich ludzi po świecie, co się opowiadają od królów, a jeżdżą, aby kupczyć, ludzi oszukiwać, a drugim chleb odbierać... Mnie wy nie oszukacie... Okazać trzeba listy i pieczęcie... Na burg pojedziecie...
Oparł się benedyktyn okazując suknię swą duchowną.
— Albo to łotry i sukni cudzéj nie mogą włożyć! — zawołał krzykliwie dowódzca. — Na burg! tam się rozprawimy...
Tuż po nad głowami ich prawie wznosiła się góra, na któréj stał zameczek. Zdala we wrotach jego widać było wypatrującą skinienia ludzi gromadę; więc choćby Andruszka ze swojemi przebił się przez tych co mu drogę zastępowali, niepodobieństwem było zbiedz od licznéj pogoni. Musiano się więc zgodzić na zwrócenie do burgu, a tuż i pachołkowie dokoła ich obstąpili. Ładowne jukami konie zwracały łakome ich oczy, dowódzca się uśmiechał i pędził, ludzie szydersko patrzali na schwytanych. Benedyktyn jednak nie stracił nadziei, że się na burgu rozmówić, okupić i uwolnić potrafi.
W milczeniu jechali ku górze kamienistą drogą. Widać było na niéj mnogą kupę ludu zbrojnego, która we wrotach pierwszych oczekiwała. Andruszka, który nawet miecza w obronie dobyć nie mógł, zżymał się jadąc z przeczuciem smutném.
Zwlekli się tak do pierwszéj bramy, a dowodzący kazał im jechać wprost na drugi podwórzec. Ten otoczony był dokoła murami i obszerny bardzo. Zameczek wyglądał pusto i miał na sobie znaki niedawnéj pogorzeli, po któréj go połatano. Zaledwie się tu znaleźli, gdy we drzwiach ukazał się silnéj budowy mężczyzna w kaftanie skórzanym, który wprost podszedł do księdza. Ze śmiałego jego obejścia się i postawy poznać w nim było można pana domu.
Nie mówiąc nic, naprzód koniom, ludziom, jukom, księdzu bacznie się przypatrywać począł, obchodząc dokoła. Szczególną uwagę zwracać się zdawał na konie, ludzi jakby na późniéj zostawując.
O. Romuald po razy kilka zaczynał doń mówić napróżno, zdawał się nie słuchać czy nie słyszeć; z największą bacznością rozpatrzywszy się w całym orszaku, graf podszedł do benedyktyna z brwią namarszczoną i spojrzał mu w oczy.
Mnich począł mówić, tłumacząc mu zkąd i za czém jechali.
Nie przerywając wysłuchał go uśmiechając się tylko pan domu. Na twarzy jego malowała się radość coraz wzrastająca. Gdy o. Romuald skończył, rozśmiał się głośno i uderzył go po ręce.
— Co to za mowa!.. — zakrzyknął — Mnichowi, jeżeli istotnie nim jesteście, kłamać się nie godzi... Jam was poznał po koniach! My tu na was już czekamy dawno... Wiem ja lepiéj zkąd jedziecie i dokąd... Posłani jesteście od Bolka polańskiego, aby mu mimo cesarza koronę kupić w Rzymie... O was już na wszystkich wiedzą drogach i czatują!.. A mnie się szczęśliwie udało łakomą tę zdobycz zagarnąć...
Ksiądz chciał mówić.
— Z koni! — krzyknął graf. — Wiązać ich... loszek mam już przysposobiony! Spodziewam się, że z próżnemi nie jechaliście rękami, a mnie właśnie tego potrzeba... po spaleniznie na odbudowanie...
Andruszka chciał się bronić, czterech go ludzi chwyciło i ściągnęło z konia, miecz wyrwano z ręki. Toż stało się z innymi w mgnieniu oka. Nie uszedł od zniewagi i ksiądz. Ogromna kupa wtłoczyła się w podwórce i już pochwyconych odzierali jedni, drudzy z koni odwiązywali juki. Graf stojąc śmiał się uradowany.
Listy przeznaczone do Rzymu miał o. Romuald wszyte w kapturze, a że mu, jako duchownemu, suknię zostawiono, te więc ocalały. Choć dowodu innego nie było nad poznanie koni i w jukach pochowane szaty i uzbrojenie, starczyło to grafowi. Ciężar worów skórzanych, w których było bryłami poczęści umieszczone złoto, naprzód na nie zwrócił oczy, znalezione skarby, powitane radosnym okrzykiem, dowiodły grafowi, iż się nie omylił.
Bądź co bądź, gdyby nawet niewinnych napadł i ograbił, łup tak znaczny wart był, aby się ważyć na wszystko. Na widok złota zawrzało w całym zamku niesłychaną radością. Z górnych okien wyglądające niewiasty w białych czepcach i obcisłych sukniach długich zaczęły zbiegać na dół zaciekawione, lecz graf je groźném słowem precz odpędził i znikły.
Więźniów ani słuchając, ani patrząc kazano wiązać i do lochu prowadzić. Pędzono ich popychając i bijąc, a dziedzińce po za niemi rozlegały się szyderskiemi krzykami.
Andruszce krwawe niemal łzy gniewu z oczu się sączyły. Gdyby nie zbyt ufny benedyktyn, byłby prom ze środka rzeki zawrócił, rozbił go i przy mroku wieczornym uszedł może. Tak mówił sobie w duchu. Lecz narzekanie było próżném...
Rozdzielonych na dwie kupki wpędzono ich szyją do głębokiego podziemia i zaryglowawszy je bezpiecznie, ludzie do łupów wrócili.
O. Romuald ukląkł się modlić. Andruszka włosy rwał z głowy.
Graf Zeno siedzący na burgu był arcybiskupa magdeburgskiego lennikiem; po krótkiéj więc naradzie ze swemi przybocznemi, natychmiast ubezpieczywszy zabrane złoto, siadł na koń, aby panu swemu wesołą zawieźć nowinę.
Gdy nazajutrz rano dowiedziano się u arcybiskupa o pochwyceniu polskich posłów, radość była wielka... Zrodził się jednak spór wkrótce o zabrane złoto, do którego całéj ilości chciwy graf się nie przyznał, a wszystko za własność swą uważał. Arcybiskup, co najmniéj, połowy żądał i posłał z groźbą do grafa.
Zatarg się z tego wywiązał tak żywy, z obu stron tak uparty, iż końca nie było można przewidzieć.
Zagrożony uwięzieniem graf, którego ostrzeżono zawczasu, nie widząc się z arcybiskupem, natychmiast uszedł do swojego burgu, na którym w ostatnim razie bronić się nawet był gotów.
Arcybiskup i doradzcy jego nie bez przyczyny domyślali się, iż znany z hojności Bolesław znaczne bardzo dary wysłać musiał do Rzymu. Dopominano się ich od wassala, jako własności arcybiskupa, który straże te i czaty kazał postawić. Radość z wypadku zmieniła się w gniew i niepokój.
Graf Zeno poprzysięgał, że nie da pruszyny pochwyconego złota, które mu za przysługę cesarstwu wyświadczoną należało. Gniewny i rozsierdzony powrócił do zamku, kazał na wszelki wypadek postawić straże i do obrony się gotować.
W radzie zaś arcybiskupiéj, posądzając grafa o łup znaczny, postanowiono naprzód dojść, ile to grzywien złota wieźli posłowie. Zadanie było trudne dosyć, lecz wysłańców zręcznych miano zawsze pod ręką. Uradzono wyprawić do ks. Petrka z zapytaniem o objaśnienie, i to nie zwlekając chwili. Suknia duchowna była najlepszym do Polski listem bezpieczeństwa. Braciszek Makary, z ustném poleceniem wyruszył do Poznania. Celem podróży miał być pokłon u grobu męczennika w Gnieznie.
W kilkanaście dni po wysłaniu Andruszki, gdy opat Aron właśnie się zbierał innemi drogami drugie poselstwo wyprawić, do celi ks. Petrka o mroku zapukał brat Makary.
Ciągle ścigany myślą niebezpieczeństwa własnego, przestraszył się ujrzawszy go przed sobą ks. pisarz. Oniemiał prawie w pierwszéj chwili. Nierychło rozpoczęły się szepty potajemne. W godzinę potém poseł arcybiskupi przeprowadzony przez Harnę na podzamcze szedł nocować, a ks. Petrek namyśliwszy się długo i bacznie, pomodliwszy, przeżegnawszy, krokiem śmiałym zmierzał do tumu, gdzie się spodziewał zastać opata. Zdało mu się, iż nastręczyła się zręczność pozyskania zaufania, jeżeli ono było zachwiane.
Widząc go wchodzącego, z twarzą wesołą jak nigdy i niemal tryumfującą, opat Aron, który miał u siebie dwu ojców świeżo przybyłych z Francyi i przygotowywał ich do wielkiego posłannictwa, jakie w tym kraju spełniać mieli, zobaczywszy ks. Petrka, natychmiast ich pożegnał. Z twarzy jego widział już, że darmo nie przychodzi.
— Wasza przewielebność — odezwał się pisarz osłaniając się pokorą — rzuciłeś raz słowo, które mi serce przebiło... Mam tu nieprzyjaciół, co mnie czernią. Bóg łaskaw, że mi daje zręczność dowieść, jak szczerze służę panu mojemu... Złą wiadomość przynoszę, ale zła lepsza niż żadna, gdy o takiéj wagi rzecz idzie...
Opat zmilczał.
— Mnich wędrowny z za Magdeburga był dziś u mnie — mówił daléj ks. Petrek. — Starałem się go wybadać. Utrzymuje on, iż graf Zeno mnicha i kupkę ludzi pochwycił wysłanych jakoby z Poznania do Rzymu...
Spojrzał na opata Arona, który pobladł i drgnął widocznie.
— Zrodził się, jak on powiada, spór pomiędzy wassalem a panem o znaczny łup przy posłach pochwycony, którego ceny nie chce powiedzieć graf Zeno...
Aron się namyślał co powiedzieć i westchnąwszy, spokojnie już rzekł.
— Byłem przeciwnym wyprawianiu wszelkich posłów, znając i wiedząc, jak tam na nich czatować będą, lecz woli króla oprzeć się nie mogłem. Nie moją to było sprawą... król pan nasz miłościwy raz chociażby, próbę chciał uczynić... Stało się co Bóg przeznaczył... niech będzie pochwalone imię jego...
A po małym przestanku dodał opat.
— Gdzież jest mnich ten?..
— Spiesznie powędrował do Gniezna, zatrzymać go nie było podobieństwa...
Nastąpiło milczenie, ks. Petrek stał domagając się choć słowa.
Opat mu chłodno podziękował.
Powtórzywszy zapewnienie o swéj wierności i gorliwości, pisarz zabierał się już niby do odejścia, ale wprzódy spróbował jeszcze, ażali mu się nie uda dowiedzieć, jak znaczną była zdobycz schwytana. Wtrącił więc ubolewanie nad poniesioną przez króla stratą, pytając, jak była wielką.
— Stało się to — odpowiedział opat — bez woli mojéj i prawie bez wiedzy... Król sam wyznaczył co wieźć mieli... Zapewne podarek przeznaczony dla Ojca świętego znacznym być musiał, gdy u stóp jego miał być złożony...
Dwoma westchnieniami zakończyła się rozmowa. Zaledwie drzwi za ks. Petrkiem się zamknęły, gdy opat zawołał braciszka, który przy nim był zawsze, i po Jurgę go wyprawił. Chwila ta zdała mu się najsposobniejszą do wysłania wnet drugiego poselstwa, którego się ani w Magdeburgu, ni gdziekolwiekbądź spodziewano.
Przygotowanym był Bolesław i doradzca jego do straty i niepowodzenia, a gdyby i trzech posłów mieli po drodze niemcy obedrzéć, król postanowił słać ich póty, dopóki ktoś szczęśliwy do Rzymu się nie dostanie i korony poświęconéj mu nie przywiezie.
Jurga z towarzyszem swym duchownym czekał tylko na rozkazy. Jak brat tak on gotowym był na to, co go spotkać miało, chociaż do życia wiązała go piękna Teodora i przyrzeczenie jéj ojca, że za powrotem do ślubu stanąć mają. Zbudzono go nocą, nie dając mu ani się żegnać, ani dać znać o sobie, i w godzin kilka po doniesieniu ks. Petrka, już orszak drugi wyruszał furtą od tumu na niebezpieczną wyprawę.
Następnego poranku, gdy w jadalni pełnéj jak zawsze gości i panów, Bolesława oko nie dojrzało młodszego Jaksy, domyślił się łatwo, iż opat musiał go wysłać za bratem.
Sieciechówna także, nawykła do pozdrowienia zdaleka, zadrżała nie widząc go, lecz pytać nawet nie śmiała. Szepnęła tylko ojcu, że Jurgi nie było.
Ku końcowi uczty, przy któréj król siedział posępny, pijąc tylko, aby utopić swój smutek, zbliżył się opat do niego.
— Wyprawiliście Jaksę? — zapytał Bolesław cicho.
Skinieniem głowy potwierdził Aron.
— Nie ma wieści o pierwszym?
Nie doczekawszy się odpowiedzi król spojrzał. Opat oczy miał spuszczone, stał dziwnie zachmurzony. Łatwo było odgadnąć, że mówić nie chciał, bo dobrego nic nie przynosił. Bolesław nie spytał więcéj.
Tego dnia gościł na dworze niezwykły przybysz. Był to powinowaty jakiś króla, a raczéj do połączenia z nim przyznający się niemiec, zrodzony z drugiego Ody Mieczysławowéj małżeństwa. Stosunek ten z Bolesławem czasem go zbliżał do niego, niekiedy jednak nie przeszkadzał do zatargów i napaści. Chwilowo zgoda panowała pomiędzy Guncelinem a królem.
Z małym orszakiem przybył graf w gościnę, wysłany na zwiady, choć się tylko do przyjaźni przyznawał i z drużbą przechwalał. Bolesław go przyjmował pańsko, obdarzał po cesarsku, lecz w przyjaźń i szczerość nie wierzył...
Samo przybycie Guncelina dawało się domyślać, iż niemcy knuć coś musieli. Tak było w istocie, lecz tym razem nie szło im o wojnę, któréj prowadzić nie myśleli, doświadczywszy oręża Bolesławowskiego. Dowiedziano się o zgonie Emnildy, wchodziło w rachubę sąsiadów, aby królowi z niemiec wyswatać małżonkę i wpływ swój zwiększyć na dworze. Na rękę im było, aby dwojakie potomstwo jeszcze się trzeciém zwiększyło, by po zgonie ojca, więcéj się dzieci o spadek waśniło. Szczęśliwe narzucenie Ody, pierwszéj, danéj Mieszkowi, kazało drugą podobną Bolesława obdarzyć. Guncelin nie mówiąc nic, jechał tu potajemnym swatem. Oda markgrafówna gotowa była zająć opróżnione miejsce Emnildy.
Na ten związek czyhali nieprzyjaciele Bolesławowi; był im koniecznym a łatwym się zdawał. Oda była piękną, zalotną, śmiałą, król bohater starzał, przewidywano, że na słabnącym miała łatwą uzyskać przewagę.
Znając króla, nie wątpiono, iż za nową żoną wkrótce tęsknić będzie.
Chociaż się i na polach bitwy spotykali z Guncelinem, pod dachem króla był to gość, którego przyjmowano z wystawą i ochoczo, starając go się uczcić i rozerwać.
Król téż zarazem trochę smutku zbywał się, zmuszonym będąc do wesela zachęcać.
Czas schodził wedle obyczaju, na ucztach, na łowach, gonitwach w podworcu i przy dzbanach, które ciągle pełne stały. Guncelin, wojak w polu, z miodem téż prowadził walkę zwycięzką, i nieodpychał kubka o żadnéj dnia porze. Baczny był, pomimo to, na wszystko co się koło niego działo, na słowo każde, ruch i zmarszczenie brwi tego, którego poufale bratem nazywał.
Rad mu był król, jak wszystkim gościom swym, a szczególniéj niemcom, przed któremi lubił okazywać i możność swą i siłę. Kazał wyjeżdżać strojnym pocztom swoim, każdy w inną barwę przyodzianym, pancernikom, których żelazne łuski na słońcu błyszczały, tarczownikom biegającym zręcznie z oszczepami i toporami, dworowi występować w szatach bogatych, niewiastom odzianym w złoto i drogie tkaniny. Guncelin spoglądał na to okiem zazdrosnym, ale się od podziwu wstrzymać nie mógł.
— Cesarz Otto — rzekł mu raz Bolesław — gdy siedzieli sami, cesarz Otto błogosławionéj pamięci uznał mnie godnym królewskiéj korony, włożył własną cesarską na skroń moją, dostali z Rzymu korony węgier dziki, duńczyk ledwie ochrzczony, bratobójca Bolko czeski, a mnie com szerokie ziemie zawojował, mnie jéj dotąd ojciec rzymski odmawia? Sprawiedliwie to Guncelinie?
Niemiec zmilczał długo, wąsa zakręcił.
— Bracie — rzekł szydersko — Węgrów potęga złamaną została nad Lechą, Duńczyków się nigdy nie lękało cesarstwo, ani Czechów, tyś strasznym dla nas. Rzym nie da ci korony, bo Rzym idzie z cesarzem ręka w rękę.
Bolesław z kolei milczał téż i spuścił oczy na ziemię.
— Nie da mi jéj Rzym — odezwał się ponuro — to wezmę ją sam, poświęcą mi ją i namaszczą biskupi moi, tegoż Chrystusa słudzy, co najwyższy biskup rzymski.
Ręką, jakby w miecz zbrojną, powietrze przeszył król i zamilkł.
Guncelin spoglądał na niego.
— Mocen jesteś w domu uczynić co ci się zda — odparł — ale cię nie uzna cesarstwo!
— Mieczem sobie wyjednam uznanie, śmiejąc się odezwał król.
— A potomkowie twoi? — spytał Guncelin.
Na to wspomnienie chmurą zaszła skroń Bolesławowa, lecz opamiętał się rychło.
— Mieszko dał się wam przecie we znaki, wojakiem jest nie pośledniejszym odemnie.
— Nie przeczę — zawołał Guncelin — ale Bolesławem on nie będzie.
Pochlebstwem tém, nie rozbroił króla, który się wstrząsł i posunął od niego na siedzeniu.
— Wszystko w mocy Bożéj — dokończył — Bogu Chrystusowi służę wiernie, i tuszę żem u niego na łaskę zasłużył.
Nieodpowiedział na to niemiec, lecz wkrótce rozmowę na weselszy tor prowadzić zaczął.
— Tobie we wdowieństwie nie żyć bracie — odezwał się — żony ci potrzeba.
— Emnildy drugiéj nie znajdę — rzekł król.
— Ani jéj szukać nawet — począł żywo Guncelin. Na dojrzalsze lata innéj ci trzeba. Same z siebie smutne to dni, gdy przychodzi siwizna, odmładzać się musisz młodością cudzą. Ja ci swatem chcę być?
Pytającém okiem rzucił na króla, lecz Bolesław z siedzenia wstał i jakby rozmowa nie miłą mu była, począł inną.
— Jak ci się zda, obosieczny miecz lepszy, czy nasz?
Pomyślał Guncelin...
— Obojgiem nie gardzę — rzekł — jeden u prawego, drugi u lewego wieszam boku... zdadzą się oba.
— Cóż o toporze powiesz? który frankowie noszą? — wtrącił król.
— Chwalę go równie, jak okutą żelazem całą dzidę — mówił Guncelin. — Wszelki mi oręż dobry, ale żaden nie wart nic, gdy człek słaby.
I poszła rozmowa na wojenne sprawy, a niemiec ze swatami umilknąć musiał. Rzekł w duchu że źle dobrał porę.
Po wieczerzy siedzieli u dzbanów, nalewano miód stary i wino i pili oba milczący, gdy w końcu napój serca począł zagrzewać. Guncelin okiem rzucił po izbie, w któréj sami wojacy i dwór męzki widać było.
— Bracie — rzekł — smutno u ciebie, niewieściéj twarzy nie widać?
— Tęskno ci? idź do dworca gdzie siedzą białogłowy, nie bronię.
Rozśmiał się Guncelin.
— Mnie was żal, ciągnął daléj. Zonę[12] przecie weźmiecie, juści się niewolnicami nie będziecie obchodzić, aby was księża łajali? Po cóż ściągacie z tém? Ja wam mówiłem, swatem będę.
Bolesław spojrzał nań ciekawie.
— Dziewka pańskiego rodu, młoda, krew z mlekiem, pląsa jak łania, śpiewa jak słowik, śmieje się, że zmarły by do niéj wstał, ogień dziewczyna.
— A jam pruchno! — odparł król — ale któż ona! mów.
— Znacie ją dobrze! — zaczął — oczu z niego nie zdejmując Guncelin. — Markgrafa córka, co na waszym bawiła dworze... Oda...
Mimowolnie królowi wzrok zajaśniał.
— O! znam ją — zawołał — bo mnie kusiła okrutnie, płocha i zalotna niewiasta, kusiła i innych, a zdała się ludzi wołać do siebie. Dobrzeście rzekli, czarownica jest — ale dla mnie straszna, spokoju bym z nią nie miał godziny.
Rozśmiał się Guncelin...
— E! krzyknął wesoło... Kipiątek prędko stygnie. Niechby tylko czepiec włożyła, zaraz by jéj głowa oziębła, a byłaby tak dobrą żoną, jeśli nie lepszą jak druga co oczy spuszcza, a o złem myśli...
Zadumał się Bolko, a wkrótce szepnął.
— Pletli o niéj dużo... — wianek pono postradała...
Guncelin ręką dziwnie pokręcił i cynicznego coś szepnął do ucha bratu. Bolesław się rozśmiał, i, jakby zapominając się począł wnet.
— Dziewka hoża, na królowę wyrosła, w koronie by jéj pięknie było i na białych ramionach płaszcz purpurowy zawiesić nie żal. Gdy się uśmiechnie, prawdę rzekłeś, jakby napój lała z ust co upaja, gdy spojrzy, zimno się robi, ale boję się by w niéj siły nieczystéj nie było.
— Toć ją u ołtarza księża wygnają — rzekł Guncelin — i dzika łania rzuca się swobodnie po lesie, póki wolną jest, gdy ją złapią i obłaskawią za ręką idzie.
Król znowu rozmowę odwrócił, nie nalegał Guncelin, prawił o innych dziejach, które się po niemczech działy, a Bolesław słuchał go bacznie. Przyszło do pogańskich krajów nienawróconych i niepodbitych, do których sobie prawa rościli niemcy, namarszczył się Bolesław.
— Ci moi być muszą — rzekł — nie będę pytał, czy mi ich da Rzym, podbiję ich i nawrócę. Mowę mają naszą, z ciałem moich się zrośli, nie dam ich!!
— Idą przecie z nami na was! — odezwał się Guncelin.
— Pójdą ze mną przeciw wam! — rzekł Bolesław. — Adalbertów mi tylko trzeba, coby krwią tę ziemię ochrzcili dla mnie.
Niemcowi rozmowa była niemiłą — począł pić i do kubka nucić piosenkę. I tak dosiedzieli do nocy patrząc sobie w oczy, a do ładu przyjść nie mogąc. Co król zagaił, Guncelin odpierał, co ów począł, tego niechciał Bolesław.
Gościna się przeciągała. Na dworze pańskim zawsze ona długą była, teraz w smutku swym i niepokoju, choć takiemu gościowi rad był król. Guncelin się wybierał i przysiadał, o podróży mówił a nie wyjeżdżał.
Codzień na ustach miał Odę — a rzadko mu się powiodło dłużej nią zająć króla. Uważał jednak, że wstręt do téj rozmowy coraz mniejszy okazywał, a raz już nawet sam o nią zagadnął, mówiąc, że w pląsach piękniejszéj dziewki nie widział nigdy.
Potwierdził mu to Guncelin chętnie, lecz wnet o czém inném zagadano.
W ostatku dzień już do odjazdu był przeznaczony. Nikt ze dworu nie jechał bez podarków i Guncelinowi więc król wspaniałe wydzielił, futrami, sztukami sukna i złotogłowu i naczyniem go obdarzywszy drogiem, przeciw zwyczajowi tylko, ani oręża ani zbroi nie dał żadnéj.
— Żelaza ci nie dam — rzekł klepiąc go po ramieniu — wolę złoto, bo pewny nie jestem, czy byś miecza znowu kiedy przeciw mnie nie użył... Głupi kto sam na siebie broń daje.
Z pod brwi spojrzał Guncelin na niego dziękując.
— Bracie mój — odezwał się — ja cesarstwu służę i wiernym być muszę, anim winien gdy na ciebie oręż podniosę.
— Ani ja winien będę, gdy z cesarstwem wojując głowę ci utnę! — odparł Bolesław — a dziś rozstańmy się w pokoju. Niech mnie Henryk nie wyzywa, ja go téż napadać nie myślę, a gdy bronić się trzeba będzie...
Na wyjezdném spytał jeszcze Guncelin żartobliwie — czy swatem mu być ma do Ody?
— Czas no mi dajcie — mruknął Bolesław — a nuż tęsknica doje? Nie wiem.
— Ja i bez waszéj woli — odparł niemiec — zawiążę targ o nię, bo lepiéj niż wy wiem, co wam potrzeba.
Na tém się skończyło i Guncelin wybrał się w drogę. Król tegoż wieczora przywołał do siebie opata.
— Kusił mnie ten człowiek — rzekł mu, abym żony szukał.
Aron zwlókł z odpowiedzią. — Miłościwy panie odezwał się — komu Bóg dał raz taką niewiastę jaką była święta zmarła pani nasza, nie łacno mu inną dobrać po niéj.
— W grzechu żyć nie chcę — odezwał się król — a w powściągliwości nie umiem.
Napróżno, długo czekał Bolesław słowa. — Aron w okno się swoim obyczajem zapatrzył, i nie mówił już nic. Nie śmiał król nalegać. Każdego dnia niemal, coś musiał wspomnieć o koronie. Kazał sobie liczyć dni podróży do Rzymu, i opowiadać drogi, domyślał się jak posły będą przyjęte i kiedy przywieźć mogą odpowiedź. Naówczas opat cierpliwość wmawiał, malował trudności podróży i niebezpieczeństwa, osładzał przypuszczeniami, że oba posłani, mimo ostrożności w ręce czujnego nieprzyjaciela dostać się mogą. Jednego dnia przerwana rozmowa, nazajutrz znowu się rozpoczynała niemal taż sama, a opat z wytrwałością zawsze ją w tenże sposób rozwiązywał.
W istocie nie tylko przez niemcy całe, sięgała władza cesarska, obejmowała włochy, podlegały jéj wszystkie kraje sąsiednie. Doradzca pański niemal był pewien, że i drugi poseł wpaść może w ręce nieprzyjaciół lub tylko złota chciwych rabusiów, któremi wszystkie gościńce były pozastawiane. O losie Andruszki nie spieszono uwiadomić Bolesława, nie upominali się benedyktyni o uwięzionego o. Romualda, ale po kilku dniach z wielkiém podziwieniem swém, gdy raz wieczorem wracał do celi swéj przy tumie opat, ujrzał kupkę ludzi zebraną około dwóch pieszo przybyłych pielgrzymów, których ani z sukni, ani z postawy zrazu poznać nie mógł.
Zbliżywszy się dopiero, zdziwiony wielce Aron ujrzał swojego benedyktyna w odartéj sukni, a obok niego nędznie odzianego Andruszkę. Właśnie przygody swe opowiadać zaczęli byli zgromadzonym, gdy Aron nadszedł przyspieszając kroku. O. Romuald rzucił się do jego ręki, przystąpił do niéj i wymizerowany Andruszka, na którego twarzy więzienie daleko dobitniéj malowało się niż na licu benedyktyna.
— Bóg miłosierny! — zawołał opat — uwolniono więc was?
Mnich się odwrócił ku Andruszce i na niego wskazał, jako na zbawcę. Jemu winienem, żem wolny, rzekł.
I opowiadać zaczął, jako do lochu rzuceni zostali zrazu, jak po tém przez litość córki więziennego stróża, która młodości Jaksy się użaliła, — zawdzięczali przeniesienie do izby po nad ziemią. Z téj Andruszka siłą i zręcznością kratę żelazną wyłamawszy, nocą się spuścił w podwórze, wyjścia na wał wyszukał skrytego i mnicha za sobą wyciągnąwszy, przez bagnisty przekop otaczający zamek na plecach go przeniósł i ocalił. Nim zaświtało i ucieczkę odkryto, zbiegi już byli w lesie, i łowieckim instynktem się w nim kierując, potrafili o głodzie i chłodzie dobić się do Łaby, gdzie pomoc już jakąkolwiek za obietnicą nagrody znaleźli.
Uradował się opat ściskając brata o którego losie zwątpił, dano odpoczywać obu. Lecz nazajutrz Andruszka, któremu wstyd było, iż tak nędznie wpadli w ręce zasadzce, a straty wielkiéj byli przyczyną, do nóg przyszedł paść opatowi, aby go raz jeszcze wysłano.
Tego jednak bez wiedzy króla uczynić nie było można. O. Romuald także oświadczył się z gotowością, całą winę pierwszego nieszczęścia biorąc na siebie.





VI.



Jednego dnia polujący z sokołem Bezprym, gdy czekał stojąc na koniu, aby pies sokolniczy ptastwo wytropił, a noszony dobrze ptak na ręku mu siedząc niecierpliwie trzepotał skrzydłami, zamiast innéj zwierzyny, ujrzał obok siebie z kijem w ręku stojącego księżynę, którego na dworze widywał acz zdala.
Duchowny go pozdrawiał uprzejmie życząc łowów pomyślnych, lecz że naówczas już spotkanie księdza, równie jak baby z wiadrami próżnemi za złą uważano przepowiednię, skrzywił się Bezprym, gotów będąc na gród powracać, pewien iż i tak łowy nic nie przyniosą.
Ksiądz uparcie przy nim stał; czy ciekaw był tych łowów, czy go tam co innego trzymało. Uśmiechał się ku Bezprymowi zwracając oczy.
— Rozrywka to pańska — odezwał się głosem schrypłym i bojaźliwym — ale synowi królewskiemu wojnaby i władza lepiéj przystała...
Bezprym choć się poddawał woli ojca, o sobie mówił nie kryjąc bolu.
— Albo to wy nie wiecie — odezwał się — jakim ja jestem synem królewskim? Mieszkowi mnie na sługę przeznaczono... toć wolę z ptakiem jechać, niż za panem bratem nosić mieczyk lub tarczę...
Pokręcił głową ksiądz.
— Wszystko się to — rzekł — zmienić może...
— A jak? — wtrącił Bezprym, który psa już z oka tracił.
— Byle wola i odwaga — szepnął ksiądz cicho — prawa przecie nie straciliście, pierworodnym jesteście... Dziś czy jutro możecie się o nie upomnieć...
Był to może pierwszy człowiek na dworze, który w ten sposób mówił do Bezpryma. Duchownego suknia wyrazom dodawała znaczenia. Królewicz słudze ptaka na rękę przesadził i sam zsiadł z konia.
— Mnie zawsze patrząc na was zdaleka — odezwał się duchowny — żal było miłości waszéj.
— Bóg zapłać — rzekł Bezprym.
— Nie rozpaczałem ja nigdy o przyszłych waszych losach — dodał. — Jeźli chcecie pomówić ze mną, może wam posłużę dobrą radą... ale... wszak mnie nie zdradzicie?
Bezprymowi wzrok się zaognił.
— Mnie zdradzano — odparł — ja nikogo...
Odeszli nieco na stronę; stała olcha stara nad błotem, Bezprym rzucił się na zieloną murawę, miejsce przy sobie wskazując księdzu, który przysiadł się skromnie.
— Tak — powtórzył — prawaście się nie wyrzekali... możecie się upomnieć o nie...
Bezprym dwie szerokie nagie dłonie otworzył.
— Z czém, gołemi rękami dwoma? — zawołał śmiejąc się. — Choćbym w nie wziął miecz, co jedno żelazo poradzi?..
— Alboż sprzymierzeńców i opiekunów znaleźć nie możecie?.. — podszepnął ksiądz.
— W kim? gdzie?.. — spytał Bezprym.
Nastąpiło milczenie. Ks. Petrek, gdyż on to był, ujął rękę Bezpryma i ucałował ją, choć się wyrywała.
— Miłościwy panie, litość mnie do was prowadzi... Posłuchajcie mnie — mówił — o sprzymierzeńca wam łatwo będzie...
Królewicz z natężoną uwagą słuchał, widać było, że serce żywiéj w piersiach mu uderzało i twarz blada oblewała się rumieńcem.
— Mówcie, gdyście poczęli! — zawołał — tu nas nie posłyszy nikt...
— Król Bolesław — ciągnął daléj ks. Petrek — myśli się oderwać od cesarstwa i być sam panem. Mogłoby to lat parę trwać, ale na wieki trwać nie może... Synowi Mieszkowi zostawi przykazanie, aby tak czynił jak on... To go zgubi... Wy się powinniście udać pod opiekę i łaskę potężnego pana, co całym światem włada, poprzysiądz mu przymierze wieczne, jak inni królowie, a otrzymacie tę koronę, o którą Mieszko napróżno się będzie kusił.
Skończył, a Bezprym ważyć się zdawał jego słowa.
— Cesarz, co nas ma w nienawiści — odezwał się — zechceż losem moim się zająć? wziąć mnie w opiekę? a wziąwszy czy nie wygna mnie, aby sobie kraj przywłaszczyć?..
— Dlaczegóżby to miał czynić? — począł ks. Petrek — dlaczego? Dosyć mu hołdu! Sam rządzić nie chce, ale władzę swą z Rzymu daną ma nad światem, musi rozciągać ją na wszystkie kraje.
I pomilczawszy trochę dodał ciszéj coraz.
— Jam mały człeczek... ale maleńka mrówka sypie kopce wielkie... Cóżbyście rzekli, gdybym ja zapewnił wam opiekę cesarską... w zamian za przysięgę z waszéj strony?..
Bezprym zerwał się jak oszalały z ziemi, aże ksiądz wstał za nim, uchwycił go i w ramiona zaczął całować.
— Jak to! — zawołał — jabym tego nienawistnego Mieszka mógł precz wygnać? żonę mu wydrzeć... panować?.. koronę wdziać?.. pomścić się?.. ja? ja?..
— Możecie uczynić z pomocą cesarza wszystko, bez niéj nic — rzekł zimno ks. Petrek[13] — Oni są nieprzyjaciołmi jego... wy bądźcie mu wiernym, a wy panowanie otrzymacie...
— I wy zdołacie mi to zapewnić? — zapytał chwytając go Bezprym.
— Ja?.. jam człowieczek mały... — powtórzył Petrek — lecz litość zawsze czułem wielką nad wami. Pragnąłem się zbliżyć, szukałem miłości waszéj... i uczynię co przyrzekam, jeżeli poprzysiężecie wierność cesarstwu...
— A cesarz mi da koronę... i wypędzi Mieszka... i pomści krzywdę moją!
Głowy skinieniem potwierdził to ks. Petrek. Bezprym chodzić począł pod olchą, na miejscu ustać nie mogąc. Chwila rozmowy uczyniła go innym człowiekiem, wstąpiło weń życie, krew krążyła gorętsza, w oczach ogień pałał... Ks. Petrek schwycił go, gdy tak krążył zamyślony.
— Gdybyście wydali tajemnicę — szepnął przestraszony zmianą, którą widział w Bezprymie — życie mnie to kosztować może...
— A mnie królestwo — zawołał Bezprym — i zemstę! zemstę!.. O! nie bój się... nikt się nie dowie, nie pozna po mnie nikt, z jakim skarbem chodzić będę... Idź, jedź, posyłaj, daj znać cesarzowi, że ja mu się poddaję, że jego będę... wiernym... korony tylko chcę... i zemsty... zemsty... Mieszko zginie...
Ledwie zalecając mu spokój potrafił uśmierzyć ks. Petrek.
— Uczynię co przyrzekłem — odezwał się. — We dworze ściany słyszą, ludzie zdradzają... zejdziemy się tu... lub na podzamczu gdy będzie potrzeba... Teraz siadajcie na koń, łowy kończcie... ja iść muszę. Wasza miłość nie znacie mnie... ni ja was...
I skłoniwszy się ks. pisarz szybko puścił się zaroślami ku Cybinie. Bezprym stał jeszcze jak upojony, rozśmiał się do siebie sam, skoczył do konia, odebrał sokoła i popędził daléj.
Tak sobie cesarstwo umiało za życia wielkiego króla gotować już przyszłość. Bezprym miał przyobiecaną koronę, Ryksę ujmowano zręcznie i powoli, stręczono Odę, która z sobą niemców przyprowadzić miała. Podkopywano to państwo cudem wyrosłe i rozwielmożnione, ze wszech stron gotując mu upadek.
Nie był na to ślepym Bolesław, trapiły go przeczucia i mimo miłości wielkiéj dla syna Mieszka, mimo dzielności jego, wątpił w godzinach rozwagi, by wielkie dzieło utrzymać się mogło. Naówczas bolała dusza jego i szedł pociechy szukać u grobu Wojciecha w Gnieznie, jemu polecając to królestwo i ufając już tylko w opiekę niebios, gdy siły ziemskie przeciw niemu staną.
Pobożny ks. Petrek w złym i dobrym razie zwykł był się modlić, teraz, uczyniwszy krok tak stanowczy i śmiały, wprost się udał do kościoła, a z natury swéj będąc do obłudy skłonnym, im bardziéj się cieszył z postępku swego, tém umyślnie smutniejszą przybrał i wielce zbiedzoną postać. Patrzący zdala rychléjby odgadł jego twarzy, że mu się jakieś przytrafić musiało nieszczęście.
Potrzeba było obmyśleć środki oznajmienia o tém przez arcybiskupa cesarzowi. Pisać nie śmiał, jechać nie mógł, posłać nie miał kogo... Nim z kościoła doszedł do izby swojéj, wpadł na myśl, iż opataby należało skłonić znowu do wysłania go raz jeszcze w sprawie korony do Magdeburga, wedle pierwszéj myśli.
Obawy jakie miał po odkopaniu zwitków, zupełnie były ustały, pewien był, że zwierz jakiś czując świeżo poruszoną ziemię, mógł ją odrzucić i poszarpać zrzynki skóry, skłonny był nawet przypuścić cud, za wstawieniem się świętych uczyniony dla ocalenia go i zniknięcie tych świadectw zdrady nadziemskiemi siły zniszczonych. Nie mógł tylko odgadnąć, że się dostały w ręce opata, który obchodził się z nim tak jak był zwykł, nie okazując mu ani nieufności ni gniewu.
Przy pierwszéj więc zręczności postanowił... rzucić słowo... Ta się wkrótce trafiła. Oprócz spisywania aktów, których naówczas niewiele potrzebowano, ks. Petrek, który był znakomitym kaligrafem, dla opata Arona przepisywał Rabana Maura komentarz o Jeremiaszu. Szła praca bardzo powoli, a opat często się o to wielce pożądane dowiadywał dzieło. Brakło mu nietylko kopii, ale tęsknił za oryginałem, z którego była robioną.
Jednego dnia przyszedł się dowiedzieć, o ile postąpiła robota.
Ks. Petrek skarżył się na oczy. Nie miał, jak mówił, nikogo, coby mu trzciny zacinał, farby dostarczał, sam musiał gładzić pargamin, sam ciągnąć rubryki, dlatego tak szło opieszale. Mówił o tém szeroko i bardzo przekonywająco.
Wtrącił na swe uniewinnienie, że i droga do Magdeburga dosyć czasu zabrała, choć mimo gorliwości największéj żadnego owocu nie przyniosła.
— I nie dziw — dodał — tam nie raz jeden, ale nieustannie kołatać potrzeba i darami nie jednego Gerona, ale wszystkich ujmować. Miłościwy pan nasz hojnym jest wielce, tam tylko zaniedbuje dary słać, gdzie one najpotrzebniejsze...
Mowy téj słuchał opat pilnie, nie uszło to jego uwagi, iż ks. Petrek musiał mieć potrzebę jechania inną i dlatego znowu do podróży nakłaniał. Dowiedzieć się o tém co było pobudką nie mógł opat inaczéj, jak wysyłając go i ztamtąd zasięgając wieści. Myślał więc, czy nie należało w istocie wyprawić pisarza, aby dojść tajemnicy; lecz, na razie nie dał żadnéj stanowczéj odpowiedzi.
— Mój ojcze — rzekł — być to może, iż tam kołatać potrzeba, ale ja ani tam ani w Rzymie się nie spodziewam dobrego dla nas nic... Król koronowanym był przez Ottona III bez namaszczenia. Chceli go i zażąda, ażali arcybiskup nasz gnieźnieński dać mu go nie może?..
Po raz pierwszy usłyszawszy tę myśl tak zuchwałą ks. Petrek, nie mógł się powstrzymać i wykrzyknął.
— Anathema ściągnęlibyśmy na głowę pańską!.. Zamiast błogosławieństwa, Rzym cisnąłby klątwę... W prawa jego wdzierać się...
Opat Aron zlekka ramionami poruszył.
— Ja téż — dodał — nie jestem za tém... chociaż arcybiskup mógłby myśl tę popierać... Słowo to jest dziś a nie czyn jeszcze...
Ks. Petrek widocznie się uspokoić nie mógł, usta jego powtarzały ciągle — Anathema!..
Wyszedł opat Aron nie ciągnąc dłużéj rozmowy. Pisarz zamiast tego o co się kusił, przestrachu tylko i niepokoju zażył, z którego długo ochłonąć nie mógł.
Doniesienie o tém wszystkiém do Magdeburga stawało się niemal koniecznością.
Opat nie bez myśli groźbę tę rzucił w uszy niewiernemu słudze, wiedział dobrze, iż o niéj doniesie, a trzeba mu było może nastraszyć, aby z dwojga wybierając złego cesarz lub Rzym nie odmawiał korony. Złą czy dobrą była rachuba, zdało się i królowi i jego doradzcy, iż środka tego użyć mogli.
Gdy ks. Petrek dręczył się szukając sposobu porozumienia z arcybiskupem; swatanie Ody szło nieprzerwanie rozmaitemi drogami. Stara ochmistrzyni niemka, którą Ryksa sprowadziła, zjednaną była przez markgrafa, a że często z wnuczęciem chodziła do króla, który rad z nią żartował, ona téż na swój sposób stręczyła piękną Odę.
Stara ta Adelheida nie lękała się żartów pańskich, często mogących rumieniec wywołać, którego już na zżółkłej twarzy nie miała. Bolesław wnuka pieszcząc, dawał jéj prawić sobie co chciała. Obyczaj naówczas i na królewskich dworach więcéj do panów i poufaléj zbliżał prostych ludzi, niż późniejszemi czasy. Tak jak na Wschodzie, człowiek podlegał ślepo temu co miał władzę, lecz czuł się mu równym i nie tracił wobec niego odwagi.
Adelheida chwaliła królowi piękną markgrafównę, rozpowiadając o jéj wdziękach, które oku męzkiemu dostępne nie były, dodawała przy tém.
— Biedna dziewczyna, dla miłości waszéj miała wielką cześć i rozlubowała się w niéj. Co za dziw!... któraż niewiasta takiego panaby nie kochała...
— Stary dla niéj jestem — odparł król.
— Stary? tego oczy ludzkie nie widzą — mówiła Adelheida — niewiasty najlepiéj sądzą mężczyzn... Przecie Oda odjechała płacząc a mówiąc, że chyba umrze z tęsknoty za królem naszym.
— Mówiła to?
— Sto razy! — potwierdziła Adelheida — słyszeli wszyscy, nie taiła się z tém wcale. A co się tam łez wylało i leje... Miłościwy pan jużby litość nad nią mieć powinien...
Mówiła tak długo, i więcéj niż swaty Guncelina, niż namowy innych pochlebców ostrożne, wzruszyło króla to, że Oda piękna i młoda serce doń miała.
Począł myśleć — zagadnął opata, ten zmilczał znowu. Nie w smak mu były królewskie swaty, wybór mniéj jeszcze; lecz Bolesław wolę miał we wszystkiém upartą, a walczyć z nim mógł — on sam tylko. Każda inna walka próżną z nim była. Opat Aron modlił się o odwrócenie téj plagi, która domowi królewskiemu groziła. Oko jego widziało już sieci, które snuto dokoła, do rozerwania trudne, przybywało nowe ich pasmo z Odą, która niemiecki wpływ miała powiększyć. Bolesław nie chciał widzieć tego, a raczéj gardził niewiasty znaczeniem; namiętność go zaślepiała.
Sam powtórnie zagadnął Adelheidę o markgrafównę, łajać ją, że go kłamstwem karmiła, ale kobieta zaklęła się na wszystkie świętości, iż mówiła prawdę i że Oda z wielką była dla króla miłością.
Gdy w kilka dni potém opat się znalazł u króla znowu, oświadczył mu wprost Bolesław, że postanowił pojąć żonę i wybrał markgrafównę Odę.
— Miłościwy panie — odparł spokojnie duchowny — woli waszéj nikt nie śmie się sprzeciwić... lecz wierni słudzy twoi boleć będą nad nią.
— Boleć? dlaczego?.. — zawołał król porywając się z siedzenia.
— Nie mówię o młodości markgrafównéj — kończył Aron, ani o jéj zalotności... lecz z nią razem przybywają niemcy i stosunki z temi, którzy miłości waszéj dobrze życzyć i szczerymi druhami być nigdy nie mogą.
Bolesław pogardliwie się uśmiechnął.
— Niewieści wpływ strachu mi nie czyni — rzekł — pójdzie ona za mężem i zapomni swoich. Stanie się królową i pokocha kraj, który ją przysposobi.
Opat skłonił głowę. Król mówił wiele, nie wywołując już odpowiedzi; chciał przekonać i na swą stronę przeciągnąć opata, ale czuł, że tego dokazać nie potrafi.
Nazajutrz powołał Bolesław syna Mieszka, który już ze słychu wiedział o zamiarze ojca.
Ryksa zżymała się na samą myśl macochy Ody, z którą nigdy nie były w zgodzie. Mieszko téż obawiał się niewiasty dumnéj, chciwéj władzy, mogącéj owładnąć królem. Gdy stanął przed ojcem, odgadując już po co został wezwany, znać było z twarzy, iż się gotował na niemiłą nowinę.
— Tęskno mi samemu — odezwał się Bolesław — postanowiłem swaty posłać do markgrafa i Odę zaślubić. Nie masz się czego obawiać, bym cię dla młodszych dzieci, jeżeli je Bóg da, z praw twoich wyzuł. Dostaną działy, ciebiem przeznaczył do panowania... Oda być musi żoną moją, wyznaczyłem ciebie w poselstwie po nią.
Spojrzał na syna, który stał z głową spuszczoną, milczący.
— Wybierzesz orszak świetny i niezwłocznie wyruszysz w drogę z podarkami...
Mieszko milczał.
— Miłościwy królu — odezwał się widząc brew jego zmarszczoną — do nóg waszych upadnę prosząc, byś mnie uwolnił od tego... Jechać nie mogę...
Zwrócił się popędliwie Bolesław ku niemu z twarzą zaognioną.
— Kiedy ja rozkazuję?..
— Błagam cię...
— Śmiesz mi się opierać?..
— Nie mogę jechać — odezwał się Mieszko — czyń co chcesz ze mną, nie pojadę...
— Mów, dlaczego?
— Łacno to pojąć, macochy nie chcę, abym na Bezpryma nie wyszedł...
Straszne milczenie poprzedziło wybuch straszliwszy jeszcze. W pierwszéj chwili Bolesław rzucić się był niemal gotów na syna, ale się powstrzymał.
— Idź — rzekł — uchodź odemnie!.. jestem w gniewie... krwi własnéj mogę nie oszczędzić... Z oczów mi idź...
Nie mówiąc słowa Mieszko wyszedł, Bolesław pozostawszy sam, czasu potrzebował by ochłonąć.
Od dnia gdy Bezpryma do łaski przypuścił i codzień mu się nakazał pokazywać na dworze, dając mu poczet świetniejszy, mało z nim jednak obcował Bolesław. Widywał go zdala, zawsze z twarzą ponurą i wejrzeniem kosém, stroniącego od siebie. W gniewie na Mieszka Bezpryma przypomniał. Zawołał na komorników i kazał mu natychmiast się stawić przed sobą.
Było to tak nadzwyczajném, iż całe otoczenie króla przerażone zostało, ujrzawszy jak blady odszedł Mieszko i natychmiast po ustąpieniu jego kazano wołać zapomnianego.
Choć znaczniejszą część dnia Bezprym spędzał na łowach i włóczędze po okolicach, tego wieczora znajdował się w domu, gdy Gheza z twarzą rozjaśnioną nadbiegł dać mu znać, żeby natychmiast do króla spieszył, który nań czekał. Komornik z tém przybyły, który pode drzwiami królewskiemi podsłuchał z Mieszkiem rozmowy, szepnął staremu węgrowi, iż Mieszko naraził się ojcu i dlatego Bezpryma wzywano. Wiadomość tę na ucho udzielił mu wierny sługa i królewic odziawszy się prędko pobiegł z postanowieniem mocném korzystania z wypadku.
Gdy podjąwszy zasłonę we drzwiach stanął przed Bolesławem, znalazł go z gniewem i niecierpliwością na twarzy wyrytą. Zmierzył go okiem król.
— Słuchaj — rzekł wprost i nie tłumacząc mu się wcale — wyznaczyłem cię, abyś jechał w poselstwo i przywiózł mi markgrafównę Odę... Biorę ją za żonę. Dam rozkazy, aby ci poczet i podarki ze skarbcu wydzielono. Jedź jak syn królewski i ojcowskiego mienia nie żałuj... Nie wracaj bez dziewki... chcę ją mieć... Rozumiesz?..
Bezprymowi twarz się rozjaśniła.
— Co rozkazujesz, spełnię — odezwał się — kiedy mam ruszyć w drogę?
— Jutro — rzekł król. — Jedź spiesznie, wracaj prędko... Zapomnij, żeś był u mnie w niełasce, zyskasz tém serce moje.
— Miłościwy królu i ojcze — rzekł Bezprym żywo i wesoło — zrobię jako potrafię najlepiéj... Przywiozę markgrafównę...
— Wybieraj się w drogę! — przerwał Bolesław — w drogę!..
Wskazał mu drzwi i Bezprym uradowany wyszedł.
Od pierwszéj rozmowy z ks. Petrkiem widywali się i naradzali często; zrozumiał Bezprym, że poselstwo to dawało mu najlepszą zręczność zetknięcia się z niemcami i zawarcia umowy. Pisarz bolał ciągle, że pewnego nie mógł znaleźć człowieka, coby przewiózł listy jego. Bezprym sam teraz mógł je wziąć z sobą.
Skoczył więc do Ghezy, by mu wydać rozkazy, a sam niepostrzeżony poszedł szukać swojego wspólnika. Nierychło jednak wynaleźć mu się go udało wśród dworzan, między którymi chodził na połów jakichś wiadomości, wedle codziennego swojego zwyczaju.
— Ojcze mój — chwytając go odezwał się Bezprym. — Spotkało mnie raz w życiu szczęście. Zdaje się, że Mieszko odmówił ojcu jechać po markgrafównę Odę. Ja jestem w poselstwie wyznaczony. Jutro jadę.
Ręce z radości załamał Petrek, aż mu kości w stawach chrząsnęły.
— Możeż to być?
— Tak jest.
Wnet oddalili się od ludzi.
— Pisz listy — rzekł Bezprym — ja je powiozę i odprawię.
— Lepszym nad listy wszystkie ty sam jesteś miły panie — wołał ks. pisarz. — Nie mów im wszystkiego, ale daj do zrozumienia wiele, zaskarb sobie przyjaciół, zjednaj ludzi... Moje listy ukryj pilno... o wasz los chodzi... dziś jeszcze mieć je będziecie...
Ledwie tych słów domówił, gdy stary Sieciech i podskarbi króla Domorad Żeleziec przyszli szukając Bezpryma. Niespodziana łaska króla dla niego zdumiewała wszystkich, lecz posłuszni byli. Z nimi miał poseł królewski umówić się o wybór dworzan, konie i przygotowania niezwłoczne do drogi.
Zbliżyli się doń z ciekawością ludzi, co po raz pierwszy stykają się z odepchniętym, oniemiałym i pogardzonym, którego łaska pana nagle podniosła. Ponury i stroniący dotąd od wszystkich Bezprym nagle stał się nowym człowiekiem. Czuł się silnym i duma długo tłumiona odrazu objawiła się w wydanych śmiało rozkazach... Spojrzeli po sobie. Nie ustępował Mieszkowi i stanął przed nimi jak prawy syn królewski, który krew czuje w sobie. Tak łacno mu przychodziło wydawać rozkazy, jak gdyby nigdy nie przestał rozkazywać. Posępna twarz niemal była groźną, rysy przybrały podobieństwo do Bolesława, z jakąś barwą dzikości, któréj król nie miał nigdy. Gniewliwy był i zapamiętały, lecz coś szlachetnego i rycerskiego czuć w nim było nawet w chwilach roznamiętnienia; Bezprym miał w oku chciwość panowania i krwi razem... żądzę zemsty i okrucieństwo. Szczęście czyniło go strasznym.
Stary Sieciech w duszy uląkł się go, ujrzawszy po raz pierwszy rozpowitym z niewoli i przymusowego upokorzenia.
We dworze całym wiadomość o postanowieniu króla najrozmaitsze obudzała uczucia, niepomiernie cieszyli się jedni, rozpaczali niemal drudzy.
Ryksa żona Mieszkowa chodziła blada i milcząca. Przyszłość przewidywała groźną, lecz miała siłę spojrzéć jéj w oczy. Mieszko był przygnębiony, gniewny, a nie wiedział co czynić więcéj. Ufał że ojca przebłaga, i lękał się o siebie.
Niemiecki dwór i słudzy radowali się wielce, Adelheida przyznawała sobie część zasługi i obiecywała wiele od młodéj królowéj. Ks. Petrek pisał zamknięty i cieszył się powodzeniem podziemnéj roboty swojéj. Zdało mu się teraz, że sprawa Bezpryma już napół jest wygraną. Opat chodził zasmucony. Starzy słudzy króla i rycerstwo niewesołe mieli twarze. Młodzież cieszyła się młodéj królowéj, która wesele wnieść na dwór miała. Znali ją tu śmielsi z wejrzeń i szeptów, którym była rada do zbytku, a niejeden wiele sobie po łaskach jéj obiecywał.
Wieczora tego nigdzie nie było spoczynku, szeptano, chodzono, rozmawiano, wybierali się jedni do drogi, drudzy im pomagali.
Na podworcu Bezpryma, zwykle spokojném, gdzie tylko psy i sokoły gospodarowały a odartych garstka służalców, teraz ruch był i wrzawa jak nigdy, kręcili się komornicy i urzędnicy królewscy, znoszono juki i wory, szaty i oręż. Cała wiosenna noc upłynęła bez snu, na przygotowaniach. Bezprym kazał się stawić ludziom, co mu towarzyszyć mieli, sam ich opatrzył, aby wstydu nie miał, zbrakował kilku, rozporządził pochodem i okazał, że rozkazywać potrafi. Gheza chodził, a raczéj biegał jak upojony, dumny, uszczęśliwiony, a ile razy wrócił do królewica, ściskał go za nogi, szepcząc mu do ucha.
— Ty, sokole mój złoty, panować będziesz... nie on... nie ten... ty, tobie przeznaczono królować... a mnie tego doczekać... i umrzeć...
Nie tyle gniew króla co wybór Bezpryma zasmucił Ryksę i królewica. Był to już drugi znak łaski dla niego, obudzający obawę. Żałował nieledwie Mieszko, iż przemódz się nie zdołał, lecz teraz już było zapóźno. Sam on do tego zwycięztwa syna Judyty się przyczynił.
O świcie wszystko było gotowém. Bezpryma nie poznawali ludzie, tak go nowe zmieniły losy.
Ociągał się jeszcze z wyjazdem, bo nocą nadbiegłszy doń ks. pisarz objawił mu myśl, którą pisząc dopiero był uderzony. Dlaczegoby go Bezprym jako tłumacza i pomocnika nie miał z sobą wziąć i u króla prosić o to?..
Posłuszny Bezprym zgodził się i czekał z Bolesławem rozmowy.
W podwórcu czekała już na koniach ustawiona drużyna, doborna, świetna, z ludzi najokazalszych złożona; rżały konie, śmieli się wojacy. Wstał i król chcąc widzieć poczet jadący po narzeczoną, a w przedsieni znalazł opata, który niespokojem jakimś gnany, spieszył do niego.
Zbliżył się właśnie Bezprym do ucałowania ręki ojcowskiéj.
— Gotówem, miłościwy panie — odezwał się — lecz schowany byłem od ludzi daleko, na posła sam niebardzom przydatny, gdybyście mi ks. Petrka raczyli w pomoc dodać, śmielszybym był.
Jeszcze się król nie miał czasu odezwać z odpowiedzią, gdy opat Aron wtrącił.
— Właśnie mi jak prawa ręka jest potrzebny ks. protonotaryusz... Anibym go umiał kim zastąpić. Lecz jeźli miłościwy pan innego duchownego, równie mu pomocnym być mogącego, życzysz, znajdziemy go łatwo.
Król nie miał nic przeciwko temu. Bezprym pochwycony znienacka, nie wiedział jak postąpić.
— Z nieznajomym mi trudniéj będzie — rzekł cicho.
— Każdy usłuży wedle sumienia i obowiązku i będzie na wasze rozkazy — dodał opat.
Tak zamiast tego, który mu miał być pomocą, Bezprym niespodzianie otrzymał stróża i dozorcę, w osobie benedyktyna, którego natychmiast przywołano.
Zdala stojący i wyczekujący już skutku ks. Petrek zmięszał się, gdy mu po chwili znać dał nasadzony Harno, iż zamiast niego inny duchowny towarzyszyć miał Bezprymowi.
Oprócz niego dwu poważnych mężów, zaufanych z rady swéj, Leliwę i Sreniawę, dołączył król do orszaku dla dodania mu okazałości. Ci z sobą osobne brali orszaki. Bezprym zaledwie już miał czas pod jakimś pozorem zbiedz dla zabrania pisma ks. Petrka, który go zaklął, aby dodanemu duchownemu nie zwierzał się i nie zawierzał, i przed swoim orszakiem z niczém się nie wydawał.
Słońce już było podeszło na niebie, gdy wszyscy na konie siadłszy, przeciągnęli przed królem, pokłon mu składając. Orszak był prawdziwie dla panny młodéj dobrany, młódź najpiękniejsza, zbroje najświetniejsze, szaty od złota i barw jasnych, pióropusze u hełmów, błyszczące miecze, tarcze malowane, włócznie kute żelazem. Wodzowie w złotych łańcuchach, pasami sadzonemi przewiązani, czeladź nawet i służba królewska...
Gdy ruszyli z podwórców, gromady stały patrząc, okna pełne głów były i po nad drogą stały ciekawych kupy. Wiedziano już, dokąd i po co jechał Bezprym, który na czele po raz pierwszy jako królewic i wódz występował z powagą i dumą, jakiéj w nim nikt nigdy nie widział.
Stary Gheza wmodlił się do orszaku, trzymając na ręku ulubionego sokoła zakapturzonego.
Szły téż i psy, bo bez tych się w podróży nawet obejść Bezprymowi było trudno i konie powodne i ładowne wozy okryte suknem czerwoném. Dwóch trębaczy towarzyszyło pochodowi. W środku w czarnéj sukni jechał ojciec Wolfram, który miał czas od opata wziąć instrukcyę, aby na każdy krok królewicza był uważnym. Samo żądanie zabrania z sobą ks. Petrka podejrzenie w nim obudziło.





VII.



Nie będziemy iść w ślad za dwoma poselstwy, które zdążały do Rzymu po koronę. Jurga wyprawiony z o. Gerbertem był szczęśliwszym. Udało im się przebyć całe niemcy bez wypadku, chociaż kilkakroć zatrzymywani byli. W początku podróży garstka ta przeodziała się tak i przybrała, aby jak najmniéj zwracać oczu na siebie. Zamiast szerokich gościńców, wybierano drożyny niewygodne, puste, lecz od straży i czatów bezpieczniejsze. Klasztory do których zajeżdżali, dostarczały o. Gerbertowi dokładnych skazówek i co lepiéj dawały mu braciszków, znanych w okolicy, którzy się opowiadali jako prowadzący własność klasztorną od opatów miejscowych. Tak od jednego do drugiego, przeprowadzali ich mnisi, a gdy wypadkiem spotkali łakomego a głodnego zdobyczy rycerza czatującego na gościńcu, co naówczas było zwyczajném, bronili się tém, że kościelne prowadzili mienie.
Podróż po Europie w tym wieku w którym na małych oddziałach siedzący wasale świeccy i do duchownych należący, nieustanne z sobą wiedli spory i orężnie występowali w obronie praw i uroszczeń, nie była ani łatwą, ani przyjemną. Nieustannie trzeba się było mieć na pieczy, dzień i noc czuwać i bronić, często opłacać jeszcze aby ujść cało.
Mimo uznawanych praw innych, silniejszego prawo było niemal jedyném; szanowano duchowieństwo ale i ono od przemocy nie było wolném. Cesarstwo miało zwierzchnią władzę, a i tę prawie ciągle popierać siłą było zmuszone. Buntowali się wassale nie tylko przeciwko sobie podnosząc, lecz i przeciw najwyższéj potędze. — Wojna była niemal stanem naturalnym, a pokój wyjątkowym. Synowie walczyli przeciw ojcom, bracia z braćmi, księztwa i królestwa z sobą. — Wyłamywali się podwładni, zagarniali ziemie silniejsi, a w podróży nic nie broniło, chyba szczególne szczęście i nadzwyczajna zręczność. Równie jak niemcy Włochy téż podzielone były, a tu Saraceńskie napady, które energia papieża Benedykta odeprzeć potrafiła ciągłym nabawiały niepokojem...
Zwolna więc i pod ciągłym strachem szła podróż Jurgi z ks. Gerbertem aż do samych wrót wiekuistego grodu. Gdy tu nareście dotarła gromadka owa, skwarnego dnia, wśród wycia wichru, który kurzawą napełniał powietrze, wszyscy padli na kolana z dziękczynną modlitwą, czując, że tylko cudem się dostać mogli do celu podróży.
Była to połowa dopiero wielkiego i trudnego dzieła. W Rzymie papiezkim miał cesarz swoich zwolenników i stróżów, wpływ jego był potężnym. Należało z oględnością wielką przedsiębrać kroki i niewydawać się z sobą i z celem poselstwa, dopóki by drogi przygotowane nie były. Przybyć do Rzymu trudnością było wielką, dopięcie celu niemniejszą, naostatek gdyby się to udało, odwieść poświęconą koronę, o któréj wieść musiała dojść cesarza, stawało się zadaniem ze wszystkich najcięższém.
Czuł to o. Gerbert, lecz wybór jego dowodził jak opat Aron znał ludzi i umiał posługiwać się niemi. W średnim wieku wypróbowany życiem, mnich benedyktyn był żelaznym mężem, na pozór chłodnym jak żelazo, jak ono twardym; ostrym gdy przecinać trzeba było węzły, milczącym i przebiegłym. Przez całą drogę modlił się o. Gerbert, mówił mało, zasępiony jechał, nie uskarżył się nigdy, chociaż i głodu i niewygód nadzwyczajnych doznawać było potrzeba. Jurga wpatrując się w niego, starał się naśladować. Kierował gromadką i w karności ją trzymał. Sam widok nowych zupełnie krajów i ludzi starczył mu, aby opłacić wszystkie podróży ciężary i niebezpieczeństwa.
Z krajów, w których człowiek był stosunkowo młodym przybyszem, wjeżdżając w świat na każdym kroku ruin i obalonéj przeszłości pełny, zdumiewającéj olbrzymiemi dzieły swemi, Jurga się czuł upokorzony dzikością i pustynnością swych pól i lasów.
Mury te, kolumny, obalone sklepienia, sterczące resztki świątyń pozmienianych na kościoły zdały mu się dziełami nie ludzkiéj ręki i ducha, ale zgasłego jakiegoś plemienia istot nadziemskich.
Wszystko tu świadczyło o przeszłości skończonéj, o narodzie wielkim, umarłym, pogrzebionym, który długie musiał żyć wieki, by tyle dokonać.
Rzym w ruinach na poły, na pół w stojących jeszcze budowach wieków chwały i potęgi, przybylcowi z kraju drzewa i szałasów, snem się wydawał jakimś niezrozumiałym, niepojętym.
O. Gerbert pomodliwszy się u wjazdu do bramy miejskiéj, opowiedział się tu, jako mnich benedyktyn przybywający w sprawach zakonu. Nie zwracając oczów na siebie przesunęli się za Tybr do benedyktyńskiego klasztoru. Tu byli bezpieczni. Listy i świadectwa dawały im opiekę. Gdy furta otwarła się dla nich i zawarła za niemi o. Gerbert odetchnął raz pierwszy swobodniéj i wprost poszedł do otwartego kościoła, powtórnie dzięki złożyć Bogu. Orszak jego umieszczono zaraz w gospodzie dla obcych przeznaczonéj, która osobno od klauzury u wrót była urządzoną. Jurga tak ciekaw był, zdumiony i przejęty, tak rad, że straszna podróż skończoną została szczęśliwie, iż spoczynku nie potrzebował. Ulice które przebywali rojące się świetnemi orszakami, wśród których piękne niewiasty, bogato poprzybierane, otoczone dworami strojnemi przesuwały się z dziwną swobodą i zalotnością spoglądając na tłumy; duchowni z pocztami zbrojnemi, sami téż nie bez oręża; panowie w jasnych szatach i świecących na piersiach pancerzach, sam lud tak odmienny od tego, do jakiego był nawykł Jurga nęciły ciekawość podróżnego.
Na zatybrzu, około klasztoru wprawdzie dosyć było cicho, a mury do koła nic widzieć nie dozwalały, lecz to, co przejazdem dostrzegli, twierdza owa okrągła basztami otoczona, wysokie grodu mury okólne najeżone wieżami, sterczące jak olbrzymich drzew pnie, marmurowe kolumny, gmachy rozległe, przesuwały się jeszcze przed oczyma zdumionego.
Pan tego grodu, ojciec całego chrześciaństwa, wydał mu się najpotężniejszém świata mocarzem. Rozdawał korony, obdarzał królestwy — słał rozkazy gdziekolwiek dolatywało ludzkie słowo. — Wszystko co dotąd widział Jurga w życiu swém i podróży, obok tego wydało mu się drobném i małem. Sam cesarz w oczach jego mniejszym się okazał, gdy nań ztąd spoglądał.
O. Gerbert zniknął mu zupełnie dnia pierwszego. Nazajutrz znaleziono słowiańskiego rodu braciszka, który z Jurgą mógł się rozmówić, kazano mu się odziać tak, aby oczów na siebie nie ściągał i dozwolono mu pójść po mieście, którego widoku był ciekawym.
O. Gerbert chodził tymczasem około wielkiego dzieła, które przygotować było potrzeba. Dary we złocie jakie przywieźli z sobą ułatwiały nieco zadanie, bo skarb wojną z Saracenami był wyczerpany, lecz wkrótce dowiedział się wysłaniec opata, iż o żądaniu Bolesława wcześnie dano znać do Rzymu, a cesarz się sprzeciwił posłaniu korony. Oprócz tego rościł papież prawa do kraju Polan, szczególniéj Gniezna, które z sąsiedniemi ziemiami, Oda żona Mieszkowa zapisała darem apostolskiéj stolicy. Bolesław trzymał więc tę własność prawem oręża tylko, dziedzictwa i rozporządzania polany dopominano się tutaj.
Przewidując to Bolesław król, polecił zapewnić w Rzymie, iż będzie się uznawał lennikiem i chętnie grosz do świętego Piotra skarbony składał rocznie, chociaż Oda ofiarowała to, czego nie miała i czém rozporządzać nie mogła.
Sam nie ważąc się na wyjednywanie u papieża Benedykta żądanéj korony, o. Gerbert, posłał innych na zwiady. Powoli toczyły się same rozprawy o środkach jakich użyć było potrzeba, aby dostąpić celu.
Jurga tymczasem patrzał, uczył się, dziwował, modlił, a braciszek dodany mu, karmił go owym tysiącem legend, które tu do murów przyrosły, powsiąkały w ziemię, w powietrzu unosić się zdają. Kilkanaście dni spłynęło, a nic jeszcze nie uczyniono.
O. Gerbert milczał i nie tłumaczył się nawet ze zwłoki.
Jednego dnia, gdy dla nieznośnego skwaru, w ciemnéj izbie na matach we dnie spoczywał Jurga i zdrzemnął się znużony, szelest jakiś posłyszawszy nad sobą otworzył oczy, a zdało mu się, że śpi jeszcze, gdy ujrzał tuż stojącego Andruszkę, który otworzywszy ręce, czekał na uścisk braterski. Jurga się porwał i dwaj bracia, nim słowo do siebie wyrzec mogli, powitali się pocałunkiem. Młodszy oczom swym nie wierzył prawie, bo się takiego szczęścia nie spodziewał.
W istocie było to nadzwyczajnym trafem, iż drugiemu wysłańcowi, przebrać się udało temi samemi tory i drogami, w ślad za pierwszym... O. Gerbert i Bernard nabrali oba otuchy, gdyż podwójne dary dawały im możność tém skuteczniejszego działania. Z Andruszką przybyła więcéj niż nadzieja, niemal pewność pozyskania korony dla króla.
Zaraz nazajutrz wiedzieli o tém bracia, a opowiadając sobie o podróży i jéj niebezpieczeństwach naradzali się wcześnie o powrocie.
Na ów czas Jurga, który był umysłu żywszego, wpadł na tę myśl szczęśliwą, ażeby z powrotem rozdzielić się i oprócz namaszczonéj korony, drugą wieźć podobną fałszywą, aby nią niemców czatujących na tę zdobycz oszukać. Ta mniemana korona dla większéj pewności pójść miała przodem tak, ażeby wpadła w ręce cesarskiéj straży, która zadowolniona zdobyczą, jużby na przewiezienie prawdziwéj nie zwracała tak pilnéj baczności.
Nazajutrz opowiedziano o tém o. Gerbertowi, który uśmiechnął się i zdumiał, a że miał obok siebie drugiego brata, odezwał się doń po łacinie.
— Zważcie jaka u narodów dzikich wrodzona jest przebiegłość. Oto żaden z nas nie wpadł na tak wyborny środek zabezpieczenia namaszczonego daru Ojca świętego.
Pochwaliwszy wielce Jurgi pomysł szczęśliwy, o. Gerbert, który już przed przybyciem Bernarda rozpoczął umowy, ciągnął je daléj teraz, podwoiwszy ofiarę. Nalegał on na to, że Bolesław był w rzeczywistém posiadaniu państwa tak rozległego i potężnego, że je w jedności z kościołem koniecznie należało utrzymać, a to najłatwiéj można było utwierdzić ofiarą namaszczonéj korony, która wierną i kościołowi i cesarstwu zostać miała.
Przeciągały się jednak owe umowy, którym na drodze stawali Henrykowi cesarzowi posłuszni w otoczeniu papiezkiém. Naostatek ujęty wymownemi prośby i zaręczeniami o. Gerberta, Papież Benedykt przyrzekł koronę, którą sam miał u grobu książęcia apostołów pobłogosławić. Nie trzeba było wytwornéj sprawować, której robota wiele by czasu zabrała. Złoty obręcz, kilką kamieniami oszlifowanemi nasadzony, wystarczał.
Błogosławieństwo dawało mu wartość całą, a im łatwiejszą była do ukrycia korona, tém mniéj na niebezpieczeństwo narażoną. Inną podobną na prędce ukuć kazano, którą przodem i nie zbyt się wystrzegając, wieźć się ofiarował mężny Andruszka. Wiedział on i towarzyszący mu Benedyktyn, że zatrzymani i do więzienia może wtrąceni zostaną, lecz oba dobrowolnie chcieli tą ofiarą okupić bezpieczne przybycie poświęconego wieńca do Poznania.
Wielki to był dzień dla gromadki polskich wysłańców, gdy im oznajmiono, że się mogą znajdować w krypcie u grobu Piotrowego, aby być świadkami obrzędu. Tu oni mieli po raz pierwszy oglądać poważne, męzkie a rycerskie niemal oblicze Benedykta, który pod skromną suknią duchowną, zachował w sobie coś z charakteru rodu wojowniczego i pańskiego hrabiów tuskulańskich.
Widać w nim było władzcę, a króla razem i głowę kościoła, surowego sędziego i stróża obyczajów duchowieństwa, które poprawy i karności potrzebowało.
Dostatki w jakie opływały klasztory i biskupstwa, ziemskie ich posiadłości rozległe, stosunki blizkie z rycerstwem rozwiązłem, nadwerężyły obyczaje. Papież je do nauki chrystusowéj i pierwotnéj czystości zwrócić usiłował.
Przy mszy świętéj leżała korona na ołtarzu, dotykając relikwij apostołów, poświęcił ją sam Ojciec święty i po uroczystym obrzędzie, wraz z listem oddał posłom, którzy w imieniu króla podległość stolicy apostolskiéj zaręczyli. Tegoż dnia, nim się ruszyli posłowie z Rzymu, już goniec potajemny wyprzedzał ich na apijskim gościńcu, biegnąc zapowiedzieć podróżnych, których wraz z koroną pochwycić miano nieochybnie.
W klasztorze naradzano się dnia tego i nazajutrz jawnie, w oczach mnogich świadków ruszył ze znaczniejszym pocztem Andruszka z ojcem Romualdem, wioząc fałszywą koronę.
Dopiero w dni kilka potém potajemnie wyjechać miał o. Gerbert z Jurgą, ukryty wioząc ów obręcz poświęcony, który przeznaczonym był do uwieńczenia skroni królewskich. Wszystko się stało jak obmyślano.
Pierwszy poczet przebył Włochy bezpiecznie, lecz śledzony i miany na oku. Jechali w tropy za nim wysłańcy, którzy go u granicy niemiec wskazać mieli i dać pochwycić. O. Romuald umyślnie prawie nieostrożnym był i stawał w miejscach, gdzie mógł być postrzeżonym, nie tając się z tém, że z Polski jechał od króla w poselstwie, choć niby zamilczał, co ono miało na celu.
Na drugim noclegu niemieckim znaleźli się posłowie otoczonemi w gospodzie przez tak liczną gromadę zbrojnych, iż o oporze ani myśleć było można.
Z urąganiem i przechwałkami pochwycono ich, niby usiłujących tłumaczyć, zaprowadzono do najbliższego zameczku i gdy zaczęto przetrząsać juki, z radością nadzwyczajną znaleziono koronę. Natychmiast wysłano gońców z oznajmieniem, iż zdobycz się w ręce cesarskie dostała. Radość była niezmierna i tryumf wielki. Szukano listów papiezkich, rozparając suknie, trzęsąc wszystko napróżno, nie umiano ich znaleźć, a naglony o. Romuald przyznał, że w obawie pochwycenia zniszczone zostały w pierwszéj chwili.
Gdy się to działo na głównym gościńcu, z bacznością nadzwyczajną od klasztoru do klasztoru przemykali się o. Gerbert i Jurga. Wioząc tak drogi klejnot musieli nadzwyczajnemi otaczać się ostrożnościami. Najgorsze dni do podróży, słoty i wichry były im najpożądańsze, przekradali się nocami i rankami po niedostępnych ścieżynach i manowcach. Podróż téż trwała długo. Jurga czuwał prawie, nie kładąc się na spoczynek, chyba gdy do którego z klasztorów przybyli, gdzie zupełnego pewni byli bezpieczeństwa.
Przez niemieckie kraje jadąc, podwajano czujność, choć pochwycenie pierwszéj korony uspokoiło zupełnie cesarskich, a wieść o tém już się była wszędzie rozeszła. Gdy na ostatek po tylu napróżnych krążeniach, dnia jednego ujrzeli rzekę, którą im jako Łabę ukazano, radość niezmierna odmalowała się na twarzach wszystkich. Przeprawili się przez nią pochmurnego ranka jesieni a czeladź towarzysząca im, już tu była jak w domu. Przyspieszono więc koniom biegu.
Jurga chcąc królowi prędszą sprawić radość, najzręczniejszego z pachołków wyprawił przodem nocą i dniem do Poznania. Tu niepokój był wielki. Wprawdzie opat Aron przez benedyktynów miał wiadomość o przybyciu Jurgi do Rzymu, lecz po tém nic już o obu wyprawach słychać nie było. Król niecierpliwił się i narzekał, były dnie zwątpienia i gniewu.
Gdy Andruszkę z o. Romualdem pochwycono, rozgłos był tak wielki i radość taka, że się wnet wiadomość rozeszła daleko i doszła do Trzemeszna naprzód, nareszcie do Poznania.
Tu nie wiedziano wcale o podstępie, którego Jurga był sprawcą. Opat był w smutku wielkim. Nie ośmielił się natychmiast o tém Bolesławowi zwiastować. Zwlekał. Nie można jednak było długo ukryć nieszczęśliwéj wieści. Ks. Petrek, który ją miał pierwszy, chodził z nią, pozornie zasmucony, dzieląc się ze wszystkiemi, aby doszła do uszu króla.
Już naówczas piękna Oda, którą Bezprymowi z chęcią wydano, przybyła do Poznania i niezwłocznie małżeństwo pobłogosławione zostało. Zjechało się na wesele tłumnie rycerstwo domowe i niemieckie, król hojnie przyjmował i zdawał się wesół a szczęśliwy.
Od pierwszego dnia, nowa pani nowe tchnęła w dwór życie, nową wesołością ożywiła trochę spoważniałych towarzyszów króla. On sam musiał się powodować niewieście, która z zuchwalstwem nadzwyczajném, nie obawiając się groźnego pana, rządziła nim samowładnie. O dziwo! Król dawał się prowadzić posłuszny, wpatrując się w piękne oczy i zdał zapominać o wszystkich swych troskach, gdy mu Oda szczebiotała.
Mieszko i Ryksa nie mogąc się ani oddalić, ni wyłączyć, stali na uboczu.
Oda lekceważyła mężowską synowę, nie dbając, że jątrzy cesarskiéj krwi panią, a Bezprymowi nad Mieszkiem dawała w łaskach swych pierwszeństwo. On był jéj najmilszym sługą. Król téż nabrał trochę serca do Bezpryma i więcéj teraz upatrując w nim zdolności, obiecywał mu téż na przyszłość świetniejsze stanowisko.
Na pozór nie było nic odmienionego gwałtownie, przecież jednéj niewiasty przybycie zmięszało dawny porządek, wwiodło jakiś zamęt, napełniło niemal strachem dawne sługi.
Pytano się siebie cicho, co będzie z tego panowania niemki zalotnéj, nad królem chwilowo zaślepionym. Nikt się jednak nie ośmielał rzec słowa. Opat milczał i stronił nieco od dworu. — I na to Bolesław uważać się nie zdawał.
Były to pierwsze dnie roznamiętnienia krewkiego pana, całe oddane niewieście, która umiała oderwać go od wszystkiego i zawojować dla siebie.
Z tego czaru i upojenia nie wyszedł król Bolesław, aż gdy jednego wieczora, Zyg nie przyniósł mu korony skręconéj ze słomy i nie położył jéj u nóg jego. Karzeł był głupawy, iż się na żart taki ważył.
— Miłościwy panie — rzekł śmiejąc się — trzeba będzie słomianą się kontentować, bo złotą cesarscy porwali.
Bolesław nie rychło go zrozumiał, a znaczenie słów pojąwszy chciał go kazać wyrzucić precz i osmagać. Zyg do nóg mu upadł, wyznając, że w całym dworze mówiono o tém.
Burza powstała sroga. Chciała Oda króla uśmierzać, odepchnął ją po raz pierwszy wejrzawszy na nią tak, że pobladła i cofnęła się przelękła.
Na wołanie pańskie, które grzmiało jak burza rozhukana, zadrżało co żyło, biegło wołane co zasłyszało tylko. Skupili się wszyscy, król patrzał po twarzach i mówić nie mógł z gniewu.
Sieciechowi wskazał Zyga, aby go wnet pochwycono, pytał głosem drżącym i zachodzącym się, kto mówił o pochwyconéj koronie, kto i zkąd słyszał o niéj. Zyg strwożony ks. Petrka imię wybełkotał. Kazano natychmiast go przywieść.
Dwóch komorników wnet go niemal gwałtem przyciągnęło przed króla, wystraszonego, bez duszy. Zagrzmiał nad nim głos, zkąd i od kogo słyszał o tém...
Pisarz umiał powiedzieć tylko, że w całym dworze było to wiadomem, że koronę wiezioną cesarscy na granicy schwycili.
Słano wnet po opata, który idąc, dowiedział się o królewskim gniewie, lecz nie uląkłszy się go, spokojnie i bez najmniejszego przybył pośpiechu, król miał czas nieco ochłonąć, a ujrzawszy wypogodzone, zimne, poważne, surowe oblicze idącego naprzeciw sobie, zawstydził się téj gorącości z jaką wybuchnął.
Czekał aż się Aron przybliżył.
— Ojcze, prawda li to? — zawołał — wszyscy aż do najnędzniejszego błazna wiedzą tu o tém o czém ja niewiem nic?
— Wieści chodzą o tém, lecz pewności nie ma, dla tego płochych pogłosek do uszu twych podawać nie było potrzeby.
Ks. Petrek, któremu szło o to, aby się dobrze uwiadomionym okazał i nie został zatarty, przerwał kłaniając się opatowi, iż z cesarstwa przybywający od Marchyi pogranicznych, jednozgodnie to poświadczali, iż w górach, pobliżu włoskich granic koronę i posłów schwycono, a radość ztąd była wielka.
Pisarz, który potajemne miał posłanie, a do niego przyznawać się nie chciał, mógł zaręczyć iż wieść fałszywą nie była. Wiedział nawet w którym hrabstwie i miasteczku posłowie schwyceni zostali. Opat wolał króla w niepewności trzymać.
Napróżno po tém obrażona Oda tem, że poślednie zajęła miejsce na chwilę, starała się Bolesława pociągnąć i rozerwać. Król nie spojrzawszy nawet na nią, z opatem poszedł na osobność. Zmieniony był i gniewny, chciał natychmiast trzecie już poselstwo wysyłać.
Dał mu wszystko wypowiedzieć Aron, słuchał cierpliwie i znowu wielkim swym spokojem nieco rozgorączkowanego upamiętał. Gniew gdy nie zarazi sobą tych, wśród których wybucha, musi zawsze przygasnąć i w sobie zawarty trawić się powoli.
Ochłódł Bolesław nieco.
Opata zdaniem było, aby nie poczynać nic, dopóki by wieści nie nadeszły pewne i ostateczne. Wszak ci jedne posły pochwycone być mogły, a drugie wrócić szczęśliwie.
Jakkolwiek mała była nadzieja, Bolesław dał się tém ukołysać. W sprawach nie wojennych nawykł był ufać opatowi, którego rozum i baczność nie zawiodły go nigdy.
Pozostał jednak król posępnym i zachmurzonym i Oda postrzegła po raz pierwszy, iż władza jéj nad nim nie była tak potężną, by wszystko inne stłumiła.
Szła dotąd przebojem i zuchwalstwem, z którém się jej szczęściło, teraz musiała użyć innych niewieścich sztuk, łzów, smutku i przypochlebiania, pokory i czułości. Nie kosztowało ją zmieniać się, choć nawykła być śmiałą, pokonywać się musiała stając pokorną. Dla króla te kameleońskie zmiany coraz nowy wdzięk jéj nadawały.
Miłość w młodości mówią, opanowuje i zaślepia człowieka, lecz w latach późniejszych, gdy się życie wymyka, gdy ostatkami goni, niebezpieczniejszą jest jeszcze, bo z niéj ostygnąć nie można.
Oda traciła moc swą i odzyskiwała ją wprędce a z tych walk wychodziła coraz silniejszą. W sercu jéj nie było nic, oprócz żądzy panowania i pragnienia życia. Oczyma rzucała po dworze całym, jakby wszystkich zakuć potrzebowała w te więzy, w których król chodził. Ks. Petrek był jéj powiernikiem i ulubieńcem, dodało mu to siły i pewności siebie. Opat widział wszystko i cierpiał, niespuszczając go z oka. Uszły tylko baczności jego stosunki z Bezprymem i umowy, które w cichości już aż do cesarskiego ucha siągnęły. Cesarz zgodził się na żądania królewicza — obiecywał mu królestwo, pomoc orężną, poparcie przeciw Mieszkowi z warunkiem poddania się cesarstwu.
Na Bezpryma twarzy czytać było można zmianę, lecz przypisywano ją przypuszczeniu do łask ojca i odepchnięciu Mieszka.
Ryksa z dumą rodowi swemu właściwą znosiła upokorzenie swoje i męża, nie narzucając się i nie chcąc żebrać przejednania. Ona także może w duszy rachowała na to cesarstwo, z którego panującemi łączyła ją krew. Nie trwożył ją Bezprym, nie obawiała się Ody nawet, czując się tu niejako ogłoszoną następcy Bolesława żoną.
Mieszko był nim uznanym. Dumna pani nie przypuszczała zmiany i trzymała się na uboczu. Oczy wszystkich zwrócone były na króla i jego rodzinę, radował się w duszy jeden ks. Petrek widząc zamęt, nienawiść, walkę, która groziła przyszłości.
Wszystko co gotowało ruinę, pożądaném dlań było, co ją przyspieszyć mogło, do tego ręki przykładał.
Posłuszny opatowi, król pozostał w oczekiwaniu niecierpliwém, rozjątrzonym, do gniewu skłonnym. Oda teraz napróżno usiłowała pierwszych dni zapomnienie na wszystko powrócić. Niekiedy Bolesław odprawiał ją do krosien i kądzieli. Szła z ustami zagryzionemi, zamiast do swojéj izby, pomiędzy młódź rycerską, i drażniła króla strojąc śmiechy, które uszu jego dolatywały.
Dnie płynęły chmurami i jasnemi promieniami przeplatane. U stołu król się ożywiał, ale noc przynosiła z sobą troskę i sny rodziły niepokoje.
Jednego dnia opat, który oko miał baczne na wszystko, a pamięć niezmierną, idąc z tumu na dworzec, spostrzegł na koniu zmęczonym wbiegającego w podwórze pachołka, którego twarz zdała mu się podobną do jednego z tych, co z Jurgą wyprawieni zostali. Wstrzymał się i skinął. Skoczył jezdny z konia i podbiegł ku niemu.
Opat go poznał.
— Co wieziesz? — spytał.
— Wieść dobrą, ojcze przewielebny. O dwa dni lub półtora za mną ciągną o. Gerbert z Jaksą i koronę wiozą.
Zdumiał się radośnie Aron.
— Bogu niech będą dzięki, lecz tu wieść się rozeszła.
Chłopak się rozśmiał.
— A! tak — zawołał — Andruszka Jaksa z księdzem wieźli umyślnie fałszywą koronę i dali ją w ręce cesarskim. Poświęcona jest już na naszéj ziemi.
Opat się nieco zamyślił. — Nie mów o tém, aż ci ja usta rozwiążę. Gdy cię spytają, powiedz że wracacie próżno.
Skłonił się posłany i uszedł ku stajniom a Aron do króla podążył.
Topiąc niepokój w kubku i rozmowie, Bolesław siedział otoczony radą swoją i rycerstwem. Dnia tego miał zrana do odsądzenia spraw wiele, do pogodzenia spory zajadłe — znużony był karaniem winnych i jednaniem zwaśnionych. Niektórzy z nich stali jeszcze, bo Bolesław wyrok umyślnie odroczył, aby ich przywieść do upamiętania i zgody. Starzy wodzowie przypominali wyprawy swoje. Król słuchał rad i uśmiechał się czasem. Gdy opat wszedł z tą twarzą na której nigdy nic nie można było odgadnąć, zawsze jedną i poważną, król się obrócił ku niemu.
Przyjście jego zwiastowało zawsze ważną sprawę. Powstali wodzowie witając go, uchylił król głowę, pierwsze mu uczyniono miejsce. Aron stał.
— Przynosicie mi co, mój przewielebny — odezwał się Bolesław — lub macie żądanie jakie do mnie? Wam zawsze i przedewszystkiemi należy pierwszeństwo.
— Dziś mi ono należy w istocie — rzekł Aron — bo przynoszę wam, miłościwy panie to, czegoście najmocniéj pożądali — koronę!
Oczy Bolesława zajaśniały — powstał poruszony cały, wszyscy się skupili ciekawi.
— Objawienie mieliście? — spytał.
— Przybył posłaniec od o. Gerberta, są o półtora dnia drogi.
— Więc niegodziwem kłamstwem było, na utrapienie moje zmyśloném, że ją pochwycono! Ukarać należy winnych.
— Nie winien nikt — odezwał się opat — koronę pochwycono i korona stanie tu jutro. Dano cesarskim tę, która poświęconą nie była, na łup, aby się uspokoili — namaszczona przybywa.
Na wszystkich twarzach odmalowała się radość, król podniósł ręce do góry. — Nie ma — zawołał przejęty, czego bym nie uczynił dla tego, co tak przebiegle i rozumnie postąpić umiał!
Gwar się stał taki w izbie, a za nim poszły okrzyki tak głośne, iż po całym dworcu rozeszła się ta radość, któréj przyczyny nie wiedziano jeszcze. Zbiegali się ludzie, podpatrując i podsłuchując. Król po namyśle wprost kroki skierował ku kościołowi.
Szedł za nim Aron, szli panowie radni, ciągnął dwór, wlokła się ciżba. Kazano w dzwon uderzyć. Na grodzie mało kto wiedział, za co dziękczynne odprawiać miano modły, lecz biegli kto żył i cisnęli się do tumu.
Przed wielkim ołtarzem u grobu ojca stanął Bolesław, jakby z duchem jego dzielić się chciał radością swoją.
Aron pospieszył do zakrystyi, aby z pocztem całego katedralnego duchowieństwa wynijść zaraz przed oświetlony ołtarz i zanucić hymn dziękczynny.
Ks. Petrek siedział w celi nad pargaminem, gdy Harno wpadł doń wołając, że korona z Rzymu przybywała i że król z całym dworem w tumie już za nią Bogu dziękował.
Upewniony o pochwyceniu jéj ks. Petrek — osłupiał. Niepojętém to było dla niego. Tryumf którym się pocieszał, obracał się niepojętym sposobem w upokorzenie.
— Kłamiesz niezdaro! — krzyknął. — Jak zawsze nierozumnem jesteś stworzeniem chwytającém na opak słowa.
W tem dzwon coraz wyraźniéj posłyszał bijący na tumie, chwycił na siebie płaszcz i wybiegł. Dokąd? nie wiedział sam.
Niewiasty i królowa nie wiedziały o niczem jeszcze, Mieszko, Ryksa, Bezprym i ich dwory, posłyszawszy okrzyki, słysząc bijący dzwon, wybiegli we drzwi, słali ludzi. Nie wszyscy wytłumaczyć umieli co się stało, rozmaite obiegały wieści, wiedzieli tylko wszyscy, iż król z dworem na radosne jakieś do tumu pospieszył podziękowanie Bogu.
Ks. Petrek z twarzą wybladłą i zmienioną, pierwszy przyniósł wiadomość, któréj nie wierzył, i chciał jéj zaprzeczać.
Lecz tuż nadeszli od tumu inni, co ją potwierdzali. Ks. pisarz gniewał się i burzył, kłamstwem zowiąc i zwodnictwem co głoszono. Nieśmiał się z tém wydawać, iż miał najpewniejsze doniesienia, burzyło go to, iż im zaprzeczać śmiano. Zbiegł więc wprost do zakrystyi tumu i tam stanął oczekując na opata. Musiał przybrać twarz wesołą, choć się w nim zbierały gniewy i kipiała nienawiść.
Gdy po skończonym hymnie, opat się ukazał w progu i ujrzał ks. Petrka, podszedł jak stał w kapie i infule ku niemu.
— Ciesz się mój ojcze — rzekł — król dostąpił wreście czego pragnął, poświęconéj przez papieża korony. Wielkiego rozumu posłowie nasi, umyślnie koronę nie poświęconą dali w ręce cesarskim, którzy ją zabrali, aby bezpieczniéj panu namaszczoną przywieźli.
Ks. Petrek któryby był klął, gdyby mógł, zbladł i skłonił głowę.
— Chwała ludziom rozumnym i przebiegłym! odparł cicho. — Radość mamy wielką!
Rzekłszy to a lękając się, aby po nim niepoznano, iż utrapionym był wielce, natychmiast wymknął się z pośrodka duchownych.
Nigdy może nie czuł się tak przybitym, tak upokorzonym jak w téj chwili.
— O lisy chytre! o węże złośliwe — mówił powracając zwolna do celi — o złodzieje zręczni... symonjacy przeklęci!.. Potrafiliście więc papieża oplątać, cesarza oszukać, straże uśpić — i postawiliście na swoim... Cieszcie się i śpiewajcie, radujcie i wynoście rozumy wasze! nie ujdziecie mściwéj ręki cesarskiéj i kary Bożéj. Runie, rozsypie się, zniszczeje, w pył i proch obróci się dzieło wasze! Tryumfujcie! krótkie będą tryumfy!
I śmiał się sam do siebie gorzko, dziko, złośliwie, a rzucając oczyma po podworcu, wśród którego rozlegały się okrzyki witające króla, co rychléj pośpieszył zamknąć się w swojej celi, gdzie go ta nienawistna wrzawa niedochodziła.





VIII.



Radość przepełniająca serce królewskie płynęła z niego na wszystkich; powołał do siebie Mieszka, który się trzymał na uboczu, kazał przyjść Bezprymowi i obdarzył go, aby na dzień uroczysty wspaniale mógł wystąpić, uśmiechnął się synowéj, Odzie ogłosił, że będzie królową na równi z innemi, nadał opatowi ziemię i lasy, Jaksom majętności kazał wykupić... sypał wkoło siebie dobrodziejstwy. Był szczęśliwym.
To błogosławieństwo, którego potrzebował dla dzieła życia całego, miało je utwierdzić na wieki.
W dniu gdy korona upragniona nadejść miała, wysłano poczty naprzeciw posłom co ją wieźli, aby z wspaniałością należną wprowadzoną została i złożoną na ołtarzu, dopókiby do Gniezna nie była przewiezioną, gdzie koronacya odbyć się miała z uroczystością wielką, przy napływie wszystkich panów, wodzów, władyków i rycerstwa, których gońcy powołać mieli z kraju całego i najdalszych jego granic.
Rozesłano ich wcześnie naznaczając dzień dosyć odległy, aby wszyscy czas przybyć mieli.
Gdy w Poznaniu taka panowała radość, w Magdeburgu i na dworze cesarskim dowiedziano się z zeznań o. Romualda, iż korona oddana w ręce czatujących na nią wcale nie była tą, jaką papież Benedykt poświęcił.
Wyczekawszy nieco, posłany benedyktyn oznajmił to i oświadczył, iż gotów jest stwierdzić przysięgą. Sama obojętność jego a szyderskie prześmiewanie się Andruszki dowodziły zresztą, iż tak być musiało. Od granic téż wysłani na zwiady przybyli z oznajmieniem, że poświęcona korona, mimo wszystkich zabiegów, była w Poznaniu, a uroczysta koronacya odbyć się miała w Gnieznie.
Niepodobieństwem jest opisać wściekłość, jaka opanowała arcybiskupa i nieprzyjaciół Bolesława, gdy się o tém przekonali, iż mimo nich osiągnął czego pragnął.
Nie szczędzono Bolesławowi tych nazwisk, jakich mówiąc o nim użyli kronikarze niemieccy. Teraz więcéj niż kiedykolwiek był on dla nich lisem chytrym, wężem wykrętnym, oszustem złośliwym... Wzrosła złość i chęć zemsty przeciwko niemu, jak niegdyś opat Aron przepowiadał.
Tém się pocieszali cesarscy, iż mieli na samym dworze wroga, tych na których rachować mogli. U boku Henryka i pod jego opieką byli synowie Mieszka i Ody starszéj: Ryksa niemka, Oda markgrafówna, Bezprym, który szukał zawczasu opieki cesarza; były to narzędzia, których sobie w dogodnéj porze użyć obiecywano. Bolesław jeszcze im był strasznym, ale potomstwo jego mieli w ręku.
Czekali i czyhali.
Tymczasem mszczono się na niewinnych, trzymając w srogiém więzieniu Andruszkę i o. Romualda. Dano ich do odludnego zameczku w górach, pod klucz stróża, który już niejednego cesarzowi nienawistnego winowajcę zamorzył w lochu. Napróżno opat Aron usiłował przez zakonników św. Benedykta wstawiać się za nimi. Król téż obstawał przy tém mocno, aby jakimkolwiekbądź środkiem tych, co dla niego cierpieli, oswobodzić. Naznaczono okup wielki. Tenby téż może nie został przyjęty, lub w ostatku trupyby zań tylko wydano, gdyby nie znaleziono w sąsiedztwie na lichym burgu siedzącego barona, który ofiarował się za opłatą na gródek wpaść, gdzie załoga była słabą i więźniów dobyć siłą.
Stało się jak przyrzekł. Nocą naszedł z kupą ludzi niespodzianie chciwy okupu obrońca na gródek, którego nie pilnowano wcale, schwytał dozorców, zagroził im śmiercią, do więzienia wprowadzić się kazał i odbił nietylko tych dwu, ale i innych, którzy w lochach gnili.
Ci rozpierzchli się w górach, a rycerz uprowadził Andruszkę i benedyktyna, którym bezpieczną wskazano drogę i opatrzono na nią.
Nim w Gnieznie nastąpiła koronacya króla, już i tych dwu straconych wróciło do Poznania. Lecz obu ich trudno prawie poznać było, tak straszliwie niewola się znęcała nad nimi. Wybledli, schorzali, zgłodniali, zmęczeni, wyschli, potrzebowali dłuższego spoczynku, by odzyskać siły. Jurga od chwili przybycia nie odstępował brata, a król obu ich obsypawszy łaskami, ojcowską troskliwością otaczał. Oba naówczas pokłonili się panu prosząc, aby im dozwolił spocząć na ojcowiźnie.
Choć niechętnie puszczał ich Bolesław od swojego boku, choć ociągał zrazu zezwolenie, w ostatku zgodził się, aby jechali do domu.
Dowiedziawszy się o tém pozdrowiał Andruszka wnet i uczuł, że na koń siąść może. Jurga, któremu z Sieciechówną król sam obiecał sprawić wesele, szczęśliwy jechał gniazdo wyściełać.
Wiedzieli już, iż Bolesław majętności im wykupił, ale z cudzych rąk wyrwane, w jakim stanie odebrać mieli! Nadeszła była zima, przypominająca ową smutną, która dla nich tylu nieszczęść była przyczyną... Tak samo znowu ziemia była całunem okryta, ogołocone z liści drzewa, lodem zasłane rzeki i jeziora; wracali drogą tą pamiętną, którą ich królewski wysłaniec pod strażą na sąd prowadził. Wszystkie te wspomnienia, choć się niemi truć nie chcąc, nic o nich nie mówili, przychodziły im na myśl mimowolnie, a w miarę jak się do pustki zbliżali, smutnieli oba i jakaś ogarniała ich obawa.
Rycerskie ich serca miękły pod wrażeniem, które jako niemęzkie wyrzucali sobie, chociaż mu ulegali.
Jechali w małym orszaku czeladzi, choć opatrzeni we wszystko, lecz nie tak świetnie i butno, jak niegdyś tu z kijowskiéj powracali wyprawy.
Andruszce na myśl téż przychodziła nieszczęśliwa owa niewolnica grecka, którą ostatniego dnia przed przybyciem do Poznania w lesie zbłąkaną stracili i słychać o niéj nie było. Po powrocie z Rzymu mówiono im wprawdzie na dworze, iż się tam Antonia ukazała była, ale wkrótce potém znikła. Andruszka litował się nad jéj losem.
Ostatniego dnia podróży, gdy się już do Jaksowych borów zbliżali, gołoledź się wzięła wielka, która jazdę utrudniała. Konie się ślizgały tak i padały, iż wpośród drogi musieli stanąć szukając kowala, coby im zaostrzył podkowy. Rzecz to pod owe czasy nie była tak łatwa. We dworach tylko i miasteczkach znajdowali się ci, wysoko naówczas cenieni kunstmistrze, którzy z żelazem rady sobie dawać umieli. Znając dobrze drogę wiedzieli gdzie się udać, dla okucia koni na ostro, ale zmarudzili wiele czasu i co mieli stanąć przed wieczorem w starym dworze, ściągnęli do nocy.
Słońce już dawno było zaszło i gwiazdy się pokazały na niebie czystém, które ostry mróz obiecywało, gdy z lasów wynurzywszy się na szeroką polanę gródek otaczającą, z bijącém sercem ujrzeli go zdaleka. Zdumieli się mocno, zamiast ciemnéj pustki widząc światło we dworze i dymy buchające po nad dachy. Andruszka i Jurga mimowolnie i razem popędzili konie żywiéj. Wrota stały otworem, podwórzec pełen był ludzi i koni. U podsienia roiło się jakby gośćmi. Postrzegli, że na nich tu oczekiwano. Pachołkowie trzymali pochodnie smolne, przy których świetle poznali swoich stryjecznych, starego Tomka Jaksę, którego dwoje pacholąt pod ręce trzymało i wszystkich swych krewnych i powinowatych. Na przedzie stał dziedzic Komory, ten co króla u siebie krwi półmisą chciał przyjmować.
Zsiedli z koni uradowani gospodarze, naprzód do najstarszéj głowy rodu, do Tomka Jaksy z pokłonem.
— Niech Bóg błogosławi zmartwychwstałym! — zawołał głosem drżącym starzec — niech Bóg błogosławi, a pomnijcie, coście to przeszli za młodości bujność i że cudem ocaleni jesteście...
Wszyscy zatém ściskać się zaczęli i okrzyki zabrzmiały w podwórcu. Dawni słudzy i dwornia cisnęła się do panów, padając im do nóg i całując po rękach. Niektórych brakło, ci już spoczywali na „Bożéj roli“. Zdala, pod słupy drewnianemi w czarnéj sukni Andruszka ujrzał Antonią, która zdawna tu widać czekała na niego, klasnęła tylko w ręce i zawstydzona uciekła.
Dom, który się pustym i ogołoconym zastać spodziewali, z rozkazu króla obficie był zaopatrzony we wszystko. W wielkiéj izbie zastawione stoły czekały na gości. Gdzie zajrzéć pełno było szat, oręża i dostatku...
Snem i cudem wydało im się to odrodzenie do nowego żywota po tylu przebytych przygodach.
Wnet téż służba z misami, dzbanami, ręcznikami, jadłem i napojem ciągnąć zaczęła i wszyscy u stołu mieścić się wesoło. A że był i duchowny zesłany przez króla i opata dla poświęcenia domu na nowe życie, uroczystém błogosławieństwem rozpoczęła się uczta. Trwała ona do dnia białego, bo każdy z dawnych i nowych dziejów miał co opowiadać, a szczególniéj Jaksowie oba o swéj podróży, w któréj tyle cudów oczyma swojemi oglądali, a o tylu się nasłuchać mieli zręczność. Tym co się nigdy po za granicę zachodnią kraju swego nie ruszyli, zdały się nie do wiary opisy krajów, jakie Jaksowie przebywać musieli i powieść o stolicy wielkiéj, któréj na pół zniszczone wspaniałości oglądali.
Cały dzień następny owi goście pozostali jeszcze, przesiedzieli i dzień trzeci, a Jaksowie się przekonali obejrzawszy po domu, iż zapasów na przyjęcie starczyło. Było wszystkiego podostatkiem.
Czwartego dnia dopiero zostali sami, a że Jurga do wesela musiał się sposobić, a Andruszka szeptał coś, iż gotów téż poślubić greczynkę, bracia radzi nieradzi o rozłączeniu się pomyśleć musieli. Na obszernych ziemiach, które w ich posiadanie wróciły, była druga stara, opuszczona siedziba, zwana Gródkiem zielonym. Andruszka chciał tam osiąść. Jurga gotów mu był ustąpić z Jaksowych borów, lecz starym obyczajem słowian ojcowskie gniazdo należało młodszemu i starszy zmusił brata, aby w niém pozostał.
Podzielono równo ziemię i dary królewskie, a Andruszka nie zwlekając pojechał zaraz na Gródek zielony, aby się w nim zagospodarować. Jurga tymczasem w dawnym dworze krzątał się przyprowadzając go do porządku, ściągając służbę i gotując się na przyjęcie młodéj pani. Niewiele naówczas wymagano, życie nawet po królewskich i pańskich dworach było bardzo proste i niewytworne. Kraj na wojny narażony, cały był niemal wiekuistém obozowiskiem. Nawykły były i niewiasty, w razie wieści o napadzie, dosiąść konia, uchodzić w lasy i koczować w nich pod namiotami, często potém, gdy niebezpieczeństwo przeszło, wracając na zgliszcza.
Parę izb starczyło dla gospodyni i jéj pracowitego dworu, spędzającego dni całe u kądzieli i ogniska; a choć w uroczystości obwieszano się łańcuchami i odziewano złotogłowem, nie wstydziły się królewne prząść a księżniczki gotować.
Oba Jaksowie pozostali pracując około domów, gdzie wiele do czynienia mieli, aż do dnia naznaczonego na koronacyę królewską.
Bolesław chciał ją mieć tak świetną, tak wspaniałą, ażeby odgłos jéj niemców utrapił i rozszedł się po całym świecie. Szczególne mając nabożeństwo do świętego męczennika Wojciecha, naznaczył król dzień jemu poświęcony w kwietniu na obchód ten, na który zwołano ze wszystkich ziem podległych wojewodów, żupanów, starszyznę i co było najznaczniejszego.
Na grodach tylko w obawie, aby nieprzyjaciel nie korzystał z ogołocenia ich, pozostawiono dowódzców i załogi. Wszyscy jechali z pocztami świetnemi pod znakami ziem, prowadząc lud przyodziany wspaniale. Ze wszystkich kościołów i klasztorów zwołano duchowieństwo, aby liczbę jego pomnożyć. Zaprosił król i Guncelina, i markgrafa Ekarda ojca Ody, i niemców kilku, aby świadkami byli uroczystości, która wspaniałością królewską dorównać miała pamiętnemu przyjęciu w Poznaniu i Gnieznie cesarza Ottona III.
Zamek gnieźnieński nie mógł starczyć na pomieszczenie ani połowy gości, jacy tu przybyć mieli, chociaż do starych dworców kilka wielkich izb stołowych przybudowano. Reszta ludu i panów pod namiotami i szałasami nad jeziorem, na Jeleniu, na podzamczu obozować miała. Już w połowie kwietnia z Poznania nieustannie szły tu wozy ładowne, a ostatnie miesiące zimy wszyscy łowcy królewscy polowali w lasach, aby mięso na te gody przysposobić dla pospolitego ludu.
Na tysiące liczyć było można spodziewanych gości, którzy wszyscy na koszcie i żywności króla utrzymani być musieli. Nie było to już pierwszyzną dla Bolesława, bo dwór cesarski także licznym był i zjazd ogromny. I teraz dla dodania okazałości, co najpiękniejsze poczty pancerników barwianych, co najżwawsi tarczownicy, stawać mieli w otoczeniu królewskiém.
Siedział jeszcze na arcybiskupiéj stolicy gnieźnieńskiéj brat Wojciechów Radzym, mąż świątobliwości wielkiéj i ducha tego, co męczennika ożywiał, starzec już w latach podeszły, przez króla na równi niemal czczony z tym, którego ciało na wagę złota wykupił. Jemu dano było, jakby w imieniu Wojciechowém namaścić skroń królewską... i od nikogo innego poświęconego wieńca nie chciał Bolesław przyjąć, tylko z rąk jego.
Na wzór obrzędu, z jakim koronowano cesarzów w Akwisgranie, duchowieństwo ułożyło ceremoniał przyszły. Korona z Rzymu przysłana, włócznia św. Maurycego dar cesarza Ottona, w berło oprawna, miecz błogosławiony, który Bolesław zawsze u boku nosił, służyć miał do koronacyi. Jabłko dano ukuć z bryły złota niewielkim kunsztem, ale go tylko silna dłoń króla podźwignąć mogła, tak było ciężkie. Ciężkie jak władanie krajem, ciężkie jak odpowiedzialność zań przed Bogiem.
Na kilka dni przed św. Wojciechem na gościńcu z Poznania do Gniezna lud płynął tak gęsto, jechało wojsko, szło wozów tyle, iż się przecisnąć było trudno. Z gości zagranicznych ojciec markgrafównéj odmówił przybycia, składając się chorobą, Guncelina przyprowadziła ciekawość. Był tu posłańcem, co miał wypatrzéć wszystko i donieść daléj...
W Niemczech gniewy były srogie, zaciętość niesłychana, potwarze téż rodziły się z niéj najczarniejsze, nie wierzono w koronę z Rzymu ani w błogosławieństwo, zarzucano Bolesławowi samowolę i zuchwalstwo, bunt przeciwko władzy cesarskiéj.
Bolesława mało się to zdawało obchodzić, wiedział że raz włożona korona, siłą poparta, uznaną być musi i poszanowaną.
Dzień naznaczony, choć kwietniowy, wstał z jasną pogodą i słońcem. Podwórce, wały, cały obwód zamkowy i łąki dokoła tysiącem ludu były pokryte. Świątynia gorzała światłami, które grób i ołtarz wielki otaczały, cały blachami złotemi obity, z krzyżem olbrzymim ze szczerego złota, który Bolesław ofiarował. Droga od zamku do tumu wysłana była suknem purpurowém. W kościele naówczas szczupłym, zaledwie dostojnicy i starszyzna pomieścić się mogła, reszta otaczała go zajmując obszerne podwórce.
Gdy Bolesław cały złocistą szatą odziany, w płaszczu purpurowym, ukazał się w drzwiach dworca, rozległy się tysiączne okrzyki dokoła. Poprzedzał go, otaczał, szedł za nim orszak ogromny, w sobolich kożuchach, w łańcuchach, pasach sadzonych, z mieczami u boku, z laskami w ręku dostojnicy... Za królem szło jego radnych dwunastu, za nimi królowa z niewiastami swemi w blasku młodości, dumna, wesoła, szczęśliwa... We drzwiach dwu biskupów, Radzym i poznański powitali pana błogosławieństwem i wodą święconą i ująwszy go pod ręce wiedli ku ołtarzowi. Wstrzymał się jednak Bolesław u grobu Wojciechowego, bo opiece męczennika przypisywał całe powodzenie swoje. Tuż niesiono na poduszkach oznaki władzy, poświęconą koronę, jabłko, berło i miecz, które na ołtarzu złożono...
Rozpoczęły się wśród ciszy modlitwy i śpiewy, a Radzym drżącym głosem przemówił do króla, opowiadając mu o władzy obowiązkach i ciężarach...
Szły za tém owe uroczyste zapytania i odpowiedzi, ważące jak przysięgi, i sama przysięga na ewangelii i przejęte modlitwy, psalmy, aż nareszcie namaszczenie, włożenie korony, oddanie berła, przypasanie miecza, który dobywszy król, na cztery świata strony przeszył nim powietrze, i śpiewy rozległy się wesołe, zwycięzkie, głośne, Bolesław siedział już na tronie, spoglądając dumnie dokoła. U wielkiego ołtarza Radzym niekrwawą składał ofiarę.
W czasie mszy jeszcze ciągnęły się modlitwy dziękczynne. Już nabożeństwo ku końcowi się miało, gdy nagle dzień jasny zmienił się w noc prawie. Czarnemi chmury okryło się słońce, wicher zawył wściekły, sypnęło gradem i ulewą...
Zbladł król siedzący na majestacie, zadrżeli wszyscy, kapłani tylko nie przerwali śpiewu, a Radzym ostatnią odmawiał spokojnie modlitwę... Słychać było w okna i błony kościelne bijącą burzę, parę błyskawic bladych przeszyło powietrze, daleki grom rozległ się długo odbijając i jakby tocząc po okolicy. Na chwilę ziemia, dachy, kiełkująca zieloność wiosenna, wszystko okryło się szatą białą zimową. Na obliczu ukoronowanego, mimo męztwa widać było wrażenie téj przestrogi czy groźby niebieskiéj. Czas jakiś nie ustawał wicher, zdając się wysilać na dach świątyni i jéj ściany, które smagał i oblewał mroźnemi falami. Ostatnia modlitwa była skończoną, gdy burza gwałtowna zwolna uchodzić zaczęła. Niekiedy jeszcze ostatni szturm przypuszczała do świątyni i bezsilna, omdlała, zmieniła się w wiatr słaby, który zdarł z niebios opony. Z za oszarpanych obłoków poczynał błękit przeglądać, ulatujące chmury zmieniły barwę i zbielały, złocąc się promieniami słońca. Coraz szerzéj ukazywał się lazur pogodny, coraz bardziéj rozrywały się chmury i słońce w całym majestacie swoim ukazało się zwycięzkie, w mgnieniu oka roztapiając białe krupy, któremi okryta była ziemia, susząc zmokłe pola i przynosząc ciepło wiosenne.
Tym słońca promieniem zdała się nanowo jaśnieć i twarz królewska, na którą wróciła pogoda i zwycięzki wyraz spokoju.
Bolesław podniósł ukoronowaną głowę, aby natychmiast wstawszy uniżyć ją jeszcze przed ołtarzem i u trumny męczennika.
Gdy król przeprowadzany przez duchowieństwo ruszył nazad do drzwi kościoła, w podwórcach ozwały się trąby, rogi i wołanie wielkie radosne. Całe zastępy pancerników miecze dobywszy stały jakby w obronie ukoronowanego.
Dzień to był wielkiego zwycięztwa po upokorzeniu wielkiém i przeciągnioném długo, zwycięztwa odniesionego nad cesarstwem, wyzwania jakby i wypowiedzenia mu wojny. W tych tłumach co było niemcom przyjaznego, przez nich wysłanego, gryzło wargi i bladło gniewem tłumionym. Guncelin we zbroi wspaniałéj, cały świecący od złota i klejnotów, szedł posępny w orszaku, nie umiejąc ukryć srogiego rozżalenia. Przepych ten niezmierny, seciny wojska, zbrojny lud, potęga nowego króla jadły mu serce. Pomiędzy duchowieństwem, nieznaczne miejsce zajmując, jakby się od oczu ukrywał, sunął się ks. Petrek z pokorą udaną i przejęciem kłamaném. I jego pierś ściskała się pod wrażeniem tego dnia uroczystego, zdającego się zwiastować dalszy szereg dni wielkości i potęgi. Niekiedy okiem i wejrzeniem bojaźliwém rzucił po tych tłumach, sięgnął daleko i wnet, jak oślepiony, wzrok na ziemię upuszczał. Czuł się zwyciężonym, gorycz mu zalewała usta i paliła wargi.
Twarz opata Arona, który był téż w orszaku duchownych, otoczony mnichami swojego zakonu, nie zmieniła się wcale, nie widać było na niéj ani uczucia tryumfu, ani obawy. Zawsze jeden, nieporuszony, spoglądał tylko na króla jakby czytać chciał w twarzy jego. Ani burza nie uczyniła go trwożnym, ni słońce mu dało weselsze oblicze. Nie można było w nim poznać ni domyśleć się tego, którego sprawą i prawie wyłącznym owocem trudu był dzień dzisiejszy. Modlił się ze spokojem człowieka, dla którego wszystko co świat dać i odjąć może, obojętném się stało, spodziewaném i zwyczajném. Wzrok ks. Petrka ilekroć padł nań zaogniał się, białka zdawały krwią zachodzić, oddychał ciężéj, piersi miał zemsty i nienawiści pełne.
Na dworcu wnet otoczyli króla wszyscy, niosąc mu dary i życzenia. Tu poznać było można, jak ten surowy i gwałtowny często król umiłowanym był przez wszystkich. Wojacy szczególniéj, którym w obozie był starszym bratem, zbliżali się doń jak do towarzysza broni, przejęci i poruszeni. Bolesław miał dla każdego uśmiech i wesołe słowo.
Dnia tego królowa jedna była nieco zapomnianą, lecz twarzą wesołą kłamała uszczęśliwienie wielkie, czekając swéj chwili. Jakoż król w ostatku do niéj się zwrócił, a była dnia tego taką krasą przyobleczoną, że oczy wszystkich oderwać się od niéj nie mogły. Siedzenie jéj zgotowaném było przy królewskiém. U tegóż stołu cała zasiadała rodzina, dumna Ryksa, któréj piękność poważna o lepszą szła z zalotną Odą, Mieszko, Bezprym nawet, i w sukni duchownéj skromny i pokorny Dobromir, syn Bolesława, który w Trzemesznie po dobréj woli z mnichami razem przemieszkiwał, a był tak szczęśliwy, że innego życia nie pragnął. Wziął on po matce i rysy twarzy i przymioty duszy, pokorę, pobożność a łagodność.
Kochał go król, ale sercem litościwém tylko. Cóż mu było po synu, który orężem władać ani chciał, ani umiał?..
Bezprym i Mieszko, których stół rozdzielał, siedzieli niekiedy spoglądając ku sobie groźnemi oczyma; braterską w nich widać było nienawiść, od miłości braterskiéj trwalszą.
Bezprym mierzył czasem oczyma Ryksę, czasem uśmiechał się do Ody. U tegoż stołu dano miejsce starszyznie duchownéj i Guncelinowi, który napróżno usiłował udać wesołość. Król téż nie patrzał na niego. Dnia tego zamknięty był w sobie.
Przepowiednia niebios ciężyła nad nim, słońce co przyświecało pochodowi, burza i ciemność, która obrzęd zakończyła, powrót światłości i pogody...
Duchowieństwo nawet skłonne było w zjawiskach takich upatrywać, jak we wszystkiém, znaki i przestrogi Boże. Wierzyli w nieustanne mięszanie się potęg niebieskich w sprawy człowieka najpobożniejsi ludzie. Żadna czynność ważniejsza nie spełniła się bez zwiastowania jéj znaczenia, bez upomnienia, bez groźby lub pociechy z góry. Burza téż ta na umysłach pobożnych zostawiła wrażenie głębokie i pocieszano się tém tylko, że po niéj znowu wróciło jasne słońce.
Gwarna biesiada przeciągała się bardzo długo, nietylko na dworcu, lecz w przybudowanych izbach stołowych pod namiotami, a dla pospolitego ludu pod gołém niebem. Ktokolwiek przyszedł dnia tego, został nakarmiony i napojony, nie odpychano nikogo, nawet najnędzniejszego żebraka.
W jednéj tylko oddalonéj izbie na grodzie, któréj drzwi stały niezamknięte otworem, radości ani biesiady, ni życia nie było. Zajmował ją od lat wielu oślepły Odylon. W przededniu przybycia króla Stoigniew obawiając się, aby zuchwalstwem swém uroczystego nie zamięszał obrzędu, zmuszonym był zamknąć go i straż postawić. Starzec zagniewany, oszalały, który wiedział co się na grodzie gotuje, z gniewu i boleści miotając się zamknięty i bijąc o drzwi i ściany napróżno, padł nareszcie dobity rozpaczą i konał...
Rankiem Stoigniew, któremu znać dano, przyszedł opatrzéć trupa; znalazł go skostniałym.
Leżał na wznak z piersią obnażoną, z brodą rozwianą, z usty otwartemi, jakby w szyderskim ostatni raz rozdarły się uśmiechu, z pięściami zaciśniętemi, a u nóg jego chłopię co go wodziło, skulone płakało rzewnie.
W pustéj izbie nie było więcéj nikogo, na progu szczebiotały wróble zbierając rozsypane chleba pruszyny. Niedaleko ztąd rozlegało się wesele, tu była cisza śmierci i pustka niedoli...
Z tych gromad, które zamek przepełniały, niekiedy zbłąkał się człowiek jaki przypadkiem pod drzwi półotwarte, zajrzał w głąb, stanął przestraszony, popatrzał na starca, którego ciało zsiniałe czekało pogrzebu, na zachodzące się z płaczu chłopię — i uszedł.
Gdy od stołów ruszać się poczęto, a wstawał kto chciał, aby się zbliżyć do innych, podniósł się téż Guncelin, bo mu tu ciężko było oddychać. Pił wiele, aby zalać gniew i jakby oliwy do ognia dolewał, palił go on coraz mocniéj.
Sam nie wiedział prawie jak się znalazł we drzwiach otwartych, aby powietrzem chłodniejszém odetchnąć, szedł tak rozmarzony, że psów plączących mu się pod nogami nie widział i kilka razy skowyczeniem ich dopiero ostrzeżony, opędzać się im musiał.
Już wychodził, gdy na progu nastręczyła mu się twarz znajoma. Stał przed nim ze skrzywionemi usty, sfałdowanemi dziwacznie ks. Petrek. Znali się z sobą dobrze. Porozumieli się oczyma i wyszli w podwórze, ale i tu wrzawa mówić nie dawała, a ludu kręciły się gromadki wesołe. Posunęli się daléj milczący, a idąc tak coraz spoglądali na siebie, mówiąc oczyma, bo nie śmieli ustami... Guncelin pogardliwą twarz przybrał. Petrek szyderską.
— Cesarski przepych! niewidziana wspaniałość! Wielki pan nasz! — odezwał się tak, iż rozpoznać było trudno, czy urągał się, czy podziwiał, czy szczerym był czy obłudnym.
— Dzień uroczysty! dzień wesela i zwycięztwa... Żal tylko, że Bóg go napiętnował groźbą i przestrogą... Słyszeliście tę burzę, co nasze pieśni zagłuszyła?
Guncelin głową tylko dał znak.
— Takie zjawiska nie przychodzą nadaremnie! palec Boży! palec Boży!.. — mówił ks. Petrek wzdychając. — Żal mi naszego miłościwego pana... Patrzałem nań, gdy grom się dał słyszeć, zbladł i zadrżał... Był to głos Boży!.. tak... wszyscy uczuli, iż to było wołanie z niebios do upamiętania...
— Ale po téj grozie — odparł Guncelin półgłosem — wróciło słońce i pogoda...
— Burza była straszna... — przerwał ks. Petrek, jakby w burzę wierzył tylko.
Szli tak unikając tłumów coraz daléj, jakby przejść się chcieli tylko. Za ścianą dworu dopiero Guncelin stanął, ręką wskazał w stronę komnat królewskich i rzekł cicho.
— Kruche to wszystko budowanie!.. nie potrwa!..
Uśmiechnął się Petrek.
— Co najdłużéj do końca żywota mniemanego króla... Siedzieliście miłościwy grafie u jednego stołu z Mieszkiem i Bezprymem... musieliście widzieć, jak się jedli oczyma... Tak się jeść oni będą o pierworodztwo i koronę... Patrzaliście na śliczną królowę Odę, i téj pan Bóg da potomstwo... Cesarstwo ma tu sprzymierzeńców, a nie ma nikogo, coby miał moc walczenia z niém... Temu jednemu dana była potęga, aby skruszoną została... i w proch się rozsypała...
Mówił ks. Petrek, gdy właśnie u drzwi półotwartych stanęli, za któremi leżał trup Odylona. Płaczące chłopię widać było.
Ksiądz zajrzał i cofnął się ręce łamiąc. Bladością twarz mu się i tak zżółkła okryła.
— A toż nie jest znak prawicy Bożéj, która śmierć zsyła na przestrogę wśród wesela?
Guncelin zajrzał.
— Żebrak jakiś! — rzekł.
— Bratanek pański, któremu on wyłupić kazał oczy — porywczo począł Petrek. — Znałem go, Odylon się nazywał. Ile razy król miał przybyć do Gniezna, czuł swego wroga i wychodził przeciw niemu z przekleństwem. Dziś go ono zadławiło!..
Milczący zatrzymali się czas jakiś patrząc na leżącego trupa. Widok to był nadto przykry, by długo ścierpieć go mogli, odeszli wracając ku pełnym podwórcom.
— Wszystko to nie na długo — przebąknął Guncelin. — Młoda niewiasta dla zmęczonego żywotem człowieka — trucizną. Słodki jad z ust jéj śmierć zaszczepi... Oczy mu się do niéj palą...
Potwierdził Petrek.
— I ja tak mniemam... Kruche i wątłe to budowanie... Trzeba stać na straży, aby w chwili potrzebnéj być na stanowisku... Zawre tu walką, zawre wojną, ledwie mu się zamkną oczy...
Oszukano Ojca św. papieża, uwiedziono go — mówił daléj — zapewniły go przewrotne mnichy, że cesarz dał swe zezwolenie. Inaczéjby Benedykt nie posłał téj korony... Kraść ją musieli złoczyńcy!.. Opat Aron był duszą wszystkiego... Powiedzcie o tém. Cesarz Henryk szanuje tych przewrotnych zakonników, w Kluniaku na ołtarzu złożył jabłko, które mu papież ofiarował, obsypuje ich darami... Tak mu się wywdzięczają... Oni tu wszystkiém... krajem zawładli, zakładają codzień klasztory, mnoży się ich liczba... zapanują. Biskupów objęli, otoczyli... u króla pierwsi, a cesarstwu nieprzyjaźni.
Słuchał Guncelin z uwagą.
— Pobożny pan nasz cesarz Henryk i małżonka jego Kunigunda nie dają sobie na nich rzec słowa... Oni téż dwoje żyją z sobą obyczajem niemal zakonnym — rzekł uśmiechając się Guncelin. — Świątobliwy to pan, ale nie do miecza cesarskiego stworzony... dlatego lada słowiański panek pod nosem mu przywdziewa koronę bezkarnie...
Głową potakiwał Petrek, nie śmiejąc ustami, gdyż cześć miał zbyt wielką dla dostojeństwa cesarskiego, by rzec co śmiał przeciwko niemu.
Westchnienie tylko z ust mu się wyrwało.
Z tysiąca takich obrazów składał się jeden wielki dnia tego. Obok wesela i tryumfu snuła się troska i warzyły bezsilne gniewy, ale te ukrywać się i taić musiały. U stołu pańskiego dwaj powołani Jaksowie sprawiali służbę podczaszych, a ile razy który z nich kubek panu podawał, uśmiechał mu się Bolesław. Drożsi mu teraz byli niż przedtém, jako te owieczki zbłąkane, które do stada wróciły.
I nie jeden dzień, ale całe siedem ucztowano tak w Gnieznie, przy zawsze pełnych stołach, a coraz weselszéj myśli. Skarbiec pański stał otworem, bo każdy odjeżdżający co przybywał pożegnać, obdarzonym być musiał wedle stanu i dostojeństwa.
Już się miały ku końcowi uczty, a król do Poznania zabierał się powracać, gdy jednego wieczora wezwano ks. Petrka do opata. Ani wątpił, iż gdy wszystkich za wierne służby i dla pamięci dnia tego obdarzano, on także miał otrzymać dowód szczodrobliwości króla.
Wiadomo było wszystkim, że przez ręce opata Arona szły ofiary dla duchownych, nadania klasztorom i podarki.
Zastał przełożonego swojego w obszernéj izbie na tumie, któréj stoły założone były kosztownemi sprzętami, złotemi i srebrnemi naczyniami i sztabami złota, przeznaczonemi do kościołów, kilka kart, na których spisane były nadania dla duchowieństwa ziem i osad leżały téż przygotowane. Opat przywitał go twarzą jaką miał zawsze.
— Wezwałem was, ojcze — odezwał się — abym wam w imieniu króla podziękował za usługi, jakieście mu oddali. Przeznaczono wam tę ilość złota w nagrodę i — wszystkie koszta podróży...
Ostatnie wyrazy zdawały się tak niezrozumiałe ks. pisarzowi, iż zapytał.
— Podróży?.. jakiéj podróży?
Opat chwilę pomilczał.
— Miły ojcze — rzekł w końcu — sądzę, że wam będzie przyjemniéj powrócić do Magdeburga, do przyjaciół waszych, niżeli tu dłużéj zostawać...
Ks. Petrek pobladł.
— Nie przeczę — odezwał się głosem drżącym — iż mam przyjaznych w Magdeburgu duchownych... lecz... sąż już moje usługi tu niepotrzebne, lub miałażby wierność moja dla króla być podejrzaną?
Uśmiechnął się opat.
— Ojcze mój — odezwał się spokojnie — nie podejrzywaliśmy was nigdy, wiedzieliśmy od początku, komu służycie i wiarę trzymacie. Zostawiliśmy was na urzędzie tylko dlatego, iż woleliśmy mieć na nim osobę, któréj wiedzieliśmy, że się strzedz mamy, niżeli się obawiać nieznajomego... Dziś, gdy król koronę otrzymał, gdy wszystko odkryte... po cóżbyście dłużéj pozostawać mieli? Cobyście im donosili?..
W miarę jak Aron mówił, stojący Petrek bladł coraz bardziéj, drżał i o ścianę oprzeć się musiał, by nie paść.
— Potwarze to są wrogów moich!.. — zawołał — ale Bogu ofiaruję niesprawiedliwe posądzenie... On niech nas sądzi...
To mówiąc w piersi się uderzył.
Opat Aron, jak gdyby na stole szukał co dla ks. Petrka było przeznaczone, karty usuwał i przestawiał nagromadzone dary, nie słuchając odpowiedzi. Z głębi wyjął woreczek, rozwiązał go i wyjąwszy zeń zwitki, które pod drzewem Jaksowie odkopali, nic nie mówiąc na dłoni je podał protonotaryuszowi.
Oczy jego padły tylko na nie, ciężki oddech dobył się z piersi — odpowiedzi nie było. Dowód zdrady był nieodparty.
Nierychło począł pisarz bełkotać.
— W sumieniu czysty jestem... służyłem kościołowi i cesarstwu, którym wierność winienen. Jeźli kto zdrajcą, to ci, których pobożny pan łaskami obsypuje, a ci przeciw niemu się zmawiają.
Opat wzgardził odpowiedzią.
— Konie i służba gotowe dla was — rzekł — zabierzcie złoto... Choćeście chcieli nie mogliście nam zła uczynić, a praca była pożyteczną... Więc płaca wam należy...
To mówiąc opat posunął złota bryłę i głową skinął na pożegnanie, ks. Petrek zagarnął w połę datek i oddalił się w milczeniu...





IX.

EPILOG.




Lat kilka upłynęło od koronacyi króla, w ciszy niemal i pokoju. Rzadko na granicach ucierać się było potrzeba. Bolesław mógł owocu trudów swoich używać spokojny, lecz z każdym rokiem siwiał włos na skroni, więcéj marszczkami orało się czoło — wielki król posępniał i smutniał.
Proroczym wzrokiem znać przyszłość gotującą się przeglądał.
Małżeństwo z Odą, które ożywiło i opromieniło dni jego na czas krótki, zaczynało ciężyć i niepokoić. Młoda niewiasta płochą była i miłowała rozrywki, król poważniał i śmiech mu nie był do twarzy.
Szczęście owo wyczerpywało siły, rodziło tęsknotę; przypominały się szczęśliwe dni pożycia z nieboszczką królową Emnildą, do któréj Oda wcale nie była podobną.
Próżna, dumna, rozmiłowana w piękności swéj dla któréj szukała wielbicieli, myślała tylko o tém, by występować z przepychem i otoczyć się wrzawą. Z kolei ulubieńców na dworze wybierała i odpychała, a gdy król marszczył się i zżymał jątrzyła go, okazując tém większą wesołość i lekceważenie.
Między nią a poważną i surową Ryksą, choć nie wybuchały spory, walka była ciągłą. Siostrzenica cesarska nie dawała ani uchybić sobie, ani się zepchnąć z należnego stanowiska. Oda usiłowała codzień jéj dać uczuć, że ona tu była królową. Dwie niewiasty nie mówiły prawie do siebie, nie spotykały się tylko publicznie, a gdy wzrok ich się skrzyżował, zdawały wyzywać wzajemnie[14] Tak samo Mieszka nienawidziła Oda, gotowa przeciwko niemu stawić Bezpryma. Królowi, znając słabości jego, nieustannie poddawała dowody przeciwko Mieszkowi, jako był nieudolnym i bezwolnym, sławiąc drugiego z mocy i odwagi. Lecz król milczał i na niewieście szczebiotanie nie obracał uwagi. Gniewało to królowę, a starań nie porzucała, pewną będąc, że słowa jéj powoli Bolesława zmienią i nawrócą.
Król przeciwnie, z wielkiéj owéj namiętności dla markgrafównéj, coraz bardziéj ostygał i obojętniał dla niéj. Oddalał się od niéj i nie zwierzał z myśli swych.
Gniewała się Oda wyrzucając mu, że ją wziął jak niewolnicę do łoża, nie jako królowę do boku, a Bolesław niemal potakująco się uśmiechał.
Tak płynęły dni coraz cięższe.
Król téż więcéj teraz niż kiedykolwiek zajmował się jakby zabezpieczeniem przyszłości. Ustanawiał straże po zamkach na granicach, Mieszka wysyłał na oglądanie ich, troskał się o rzecz najmniejszą, ogłaszał rozkazy, wpajał miłość sprawiedliwości. Za młodszych dni bohater na polu wojny, chciał być prawodawcą i gospodarzem w podeszlejszym wieku.
Najuboższy lud pierwszy u niego miał posłuchanie, najmniejsza krzywda mu wyrządzona więcéj go obchodziła, niż spory o szerokie ziemie i lasy pomiędzy rycerstwem.
Okazując miłość dla Bezpryma i o los jego troskliwość, nie spuszczał król z oka Mieszka, przy każdéj zręczności powołując go do boku i głosząc następcą swoim, tak aby wola jego najmniejszéj nie ulegała wątpliwości.
Bezprym na oko posłuszny, zatajał myśli swe i — czekał.
To nieustanne zajęcie, podróże po granicach, sądy, łowy, gościna i przyjęcia trzymały króla na pozór w dawnéj sile, ale ci co go otaczali widzieli jawnie, iż nie tym już był co niegdyś.
Na konia ciężko mu siadać było, myśl wesoła przy biesiedzie przyszła rzadko, stary Zyg próżno się go starał rozchmurzyć. Królowa strojna i jaśniejąca wdziękami nie ściągała wejrzenia...
Czasem ktoś ze starych towarzyszów gdy przybył z pokłonem i powieścią o wyprawach dawnych, trochę mu rozjaśnił czoło. Żył tylko przeszłością, a o przyszłości myślał jednéj.
Gdy z opatem był sam, pytał go codzień niemal: — Ostoiż się dzieło moje?.. Mali Mieszko siłę?.. Rycerz jest mężny, ale czy królem być potrafi?..
Pocieszał go Aron, ale często bardzo, gdy król się przed nim otworzył, ze zdumieniem widział w nim zwątpienie wielkie i jakby widzenie przyszłości groźnéj.
Od koronacyi niemal poczęło się to powolne dożywanie żywota i gotowanie się do zgonu, którego sama myśl wszystkich przerażała.
Bolesław widział, jaką duchowieństwo było siłą naówczas i jaką spójnią dla nowego państwa, więc im Mieszek słabszym mu się wydawał, tém silniejszymi chciał mieć tych stróżów i obrońców kraju. Nadania mnożyły się, rosła klasztorów liczba i biskupstw, wiązał się z Zachodem i kościołem powszechnym, by opierając na nim od cesarstwa być swobodnym.
Zarazem jednak bystry wzrok jego widział na własnym dworze dosięgające go wpływy téj władzy, któréj uznawać nie chciał, na równi się z nią stawiając. Dwór Ryksy cały był z niemców złożony, Mieszko téż do nich nawykał i w nich się lubował, niektórzy się kręcili około Bezpryma, inni otaczali Odę. Mimo starań wszelkich wszystko co się działo w Poznaniu, odbijało się za Łabą i tętniało po cesarskich pałacach.
Polańscy żupanowie i rycerstwo, których Bolesław pociągał ku sobie i miłował, łaski u Mieszka nie mieli. Naprawiać to chciał król, dając synowi ludzi sobie miłych, lecz z tymi on zimno się obchodził. Pasowany niegdyś rycerzem przez cesarza Mieszko lgnął do obyczaju niemieckiego i Zachód mu się uśmiechał tak jak Ryksie.
W końcu drugiego roku zasłabł król. Nie była to choroba — sił mu brakło, życie uchodziło, wyczerpywało się, sam czuł że gasnął powoli. Nie ogarniał go strach o siebie, lecz o państwo tylko... Śmierć jako spoczynek była dlań upragnioną, nękała go troska wielka o przyszłość. I pytał opata ciągle zadumany: — Ostoi się dzieło moje?..
Czując się już słabym król przypomniał, jako po śmierci Mieszka sam się został, zmuszony dobijać zwierzchnictwa, które mu należało; chciał by wszyscy wiedzieli wolę jego ostatnią.
Była znowu wiosna i świat stał w majowych szatach, gdy na niebiosach jednéj nocy zdumiony lud, przerażone duchowieństwo ujrzało wschodzącą wielką gwiazdę nieznaną, od któréj ognista jakby miotła sterczała...
Zjawisko to zwiastowało naówczas klęskę... a duchowni pocichu opowiadali, iż zwykło się było okazywać jako oznajmienie o zgonie mocarzy. Chrześcianie biegli do kościołów, reszta pogan na uroczyskach składała ofiary błagając Bogów o odwrócenie klęski.
Gdy król ujrzał tę gwiazdę na niebiosach, drugiego dnia rozesłał gońców do władyków i przedniejszych panów, do rady i wodzów, ażeby się do Gniezna zbierali.
Jednemu opatowi Aronowi wiadomém było, co ów wielki wiec miał znaczyć, za jego bowiem radą i przyłożeniem się król zjazd zwoływał. Czuł się już co dzień słabszym, oczy mu wpadały, jakby je siła jakaś do wnętrza wciągała, policzki wychudły, ręka drżała gdy był spokojnym. W gniewie tylko odzyskiwał moc dawną, lecz gdy ten minął, opadał więcéj niż zwykle.
Nie było innego lekarza nad włocha benedyktyna, który coś chwycił z salernitańskiéj mądrości, tego sprowadzono aby radził i dawał królowi leki z ziół, które sam przyrządzał; te chwilowo zaledwie nieco go pokrzepiały. I jak po gniewie, tak po nich słabł Bolesław więcéj.
Gdy na dzień zjazdu udać się miał do Gniezna, przywiedziono mu wiernego konia, zaśmiało się do niego oko pańskie i z pomocą dwu komorników dosiadł go raźno, lecz trzy zaledwie mile ujechawszy, spoczywać musiał.
Obok króla, który jechał dworem wielkim, znajdował się Mieszko; nie było przykazania dla Bezpryma, który się zżymał.
Ze wspaniałością ruszono do starego grodu, gdzie już zgromadzonych gości Stoigniew od dwu dni przyjmował.
Spodziewano się uroczystości wielkiéj, o któréj zawczasu różne wieści chodziły. Mówiono nawet, że za żywota rządy chciał zdać na Mieszka i kazać go koronować, aby mógł się przypatrzéć, jak rządzić będzie.
Pierwszego wieczora, choć podróżą zmęczony, odżył Bolesław wśród swoich i zasiadł do wieczornéj uczty, jak za lepszych czasów, ciesząc się, śmiejąc, a kubki każąc napełniać, ale gdy legł, uczuł się ciężkim. Na następny dzień wstał słabszym, dopóki mnich, będący u jego boku, napoju z ziołami wzmacniającymi mu nie dał.
Wszyscy tedy i król sam w poczcie wspaniałym, koronę wdziawszy, z berłem w ręku, miecz wielki każąc nieść przed sobą, udał się do katedry, u któréj drzwi duchowieństwo nań czekało. Arcybiskup mszę świętą odprawiał, któréj Bolesław u grobu męczennika klęcząc słuchał.
Gdy się nabożeństwo ukończyło, poprowadzono króla do tronu, stanął na stopniach jego Mieszko, niżéj dostojnicy i dwunastu panów rady... cisza wielka się stała, aż przemówił pan.
Mówił jako namaszczony władzca, iż czując się zgonu bliskim, chce aby królestwo zamięszaném nie było i aby pod jednym zostawało panem... którym Mieszko był wyznaczony. Prosił o wierność synowi a posłuszeństwo należne, zalecając mu, aby sprawiedliwie i pobożnie rządził, ubogi lud otaczał opieką, krzywd jego nie cierpiał, czujnie granic bronił, nieprzyjaciela odganiał — i co krwią swoją i ludu on zjednoczył trudem wielkim, w całości utrzymał.
Słysząc te słabnącym głosem wymawiane wyrazy, starsi niemal płakać zaczęli, a gdy król prosił ich, by stali przy synu jego, okrzyknęli jako jeden mąż, przyrzekając wierność i poszanowanie. Mieszko poklęknąwszy ucałował rękę ojcowską, a duchowni do ołtarza szli i hymn dziękczynny zanucili.
Tak się skończył dzień uroczysty, ucztą smutną niemal, bo król pod wieczór zasłabł i owładnął nim strach jakiś nagłego zgonu, a chciał w Poznaniu jak ojciec umierać i leżeć obok niego.
I gdy zebrani ucztowali, odszedł król zawczasu, Mieszka im jako pana w swojém miejscu zostawując, który posępnie i nieochoczo z gośćmi się zabawiał.
Pan był męztwa wielkiego i obyczajów gładkich, lecz serca nie miał do rycerstwa swojego, ani ono do niego i starzy w nim rubasznego ojca, jak w Bolesławie nie znajdowali. Niektórzy nań zdala już wówczas patrząc, niemcem go przezywali.
Nie było więc wczorajszéj u stołu ochoty, a stary król legł na posłaniu.
Gdy nazajutrz rano konia Bolesławowi przywiedziono, a siadać nań miał, ledwie się dźwignął, uśmiechem swoich pozdrowił i jakby pożegnał. Patrzali nań wszyscy niemal ze łzami i wiedli go okrzykami za okopy, niektórzy u konia idąc, nogi mu i kraj szaty całując.
Trzeciego dnia dopiero, wolno jadąc stanął król nad Cybiną. Tu zsiadłszy u dworca, wprost na łoże poszedł, znużonym się czując nad miarę.
Stał u wezgłowia opat i Sieciech stary, Bolesław spojrzał na nich.
— Gdzie to te czasy, mili moi, gdym ja trzy dni i nocy z konia nie zsiadając, nie zrzucając zbroi, ledwie kawałem mięsa i kubkiem kwaśnego piwa grzeszne ciało pokrzepił, a czułem się silnym i ręka mi nie zadrżała...
Zamilczeli wierni towarzysze.
Weszła królowa z wesołością na twarzy, ale ją odprawił nazad mówiąc, że spoczywać miał. Od tego dnia nie wstał król, i mimo rad a leków mnicha gorzéj się czuł coraz, wiedząc, że śmierć nadchodzi.
Trwoga ogarnęła jednych, niepokój drugich, niecierpliwość innych, zawrzało na grodzie. Gromadka wiernych już łoża królewskiego nie opuszczała. Przybył z Gniezna Stoigniew, siedział opat nieodstępnie, służył Sieciech... Kiedy niekiedy wsunął się i Bezprym, popatrzał, a nie otrzymawszy słowa odchodził. Królowę téż Odę przyjmował Bolesław milczeniem obojętném, co ją niemal do gniewu pobudzało, bo smutną być nie umiała. Smutek jéj w złość się obracał.
Dnia 15 czerwca król chwilami przytomnym był, a niekiedy tak mówił dziwnie, jak gdyby snem jakimś i marzeniem był napastowany. Słuchali przytomni z trwogą i podziwieniem. Nie mówił bowiem o niczém tylko o wojnie, obronie, kraju, o sprawiedliwości i tém, co w życiu dawniéj go zaprzątało. I mowa ta chorego zdawała się silniejszą a piękniejszą, niż gdy cale był zdrowym. Szeptem się ona kończyła i snem głębokim, w czasie którego stali wszyscy nieporuszeni, niemi, nie śmiejąc tchnąć, a nie mogąc go opuścić.
I w dniu następnym, choć słabszy Bolesław, poznawał wszystkich, mówił przytomnie, z duchownymi o sumieniu swém radził, wziął ostatnie błogosławieństwo, a potém znowu półsenny mruczał zaledwie zrozumiałemi wyrazy...
Nikt już nie miał najmniejszéj nadziei. We dworze panował niepokój większy coraz, Oda, któréj król słuszne opisał wiano, pocichu skarby swe zbierać i ściągać nakazała. Oczyma suchemi patrzała na małżonka, nie żałowała go wielce, ale gniewała się nań że umierał, zawód jéj czyniąc.
Trzeciego dnia zbudził się król rzeźwiejszym. Był to niemal cud; zażądał napoju, mnich mu podał lek ów wzmacniający, lecz ten mu już obrzydł, frankońskiego wina zapragnął, bez żadnéj przymieszki i zaprawy. Dano mu go, napił się chciwie i orzeźwiał. Podano mięso, wziął je do ust, pożuł i wyrzucił. Radowali się niektórzy, mówiąc mu, iż zdrowie powraca, on im odpowiedział, że śmierć nadchodzi... Jakoż ku wieczorowi dnia 17 czerwca znowu przyszły sny i widzenia.
Strwożyli się ci co słuchali.
Drzwi sypialni były zamknięte, nakazał król słabym głosem, ażeby je otwarto i żeby wszyscy, ktokolwiek zapragnie pożegnać pana swojego, był przypuszczonym. Biegła więc służba dając znać po grodzie i kto chciał cisnął się do królewskiego łoża. Stali już około niego Oda królowa, Mieszko z Ryksą i małym Kazimierzem, Dobromir i Bezprym, dwunastu panów rady i wojewodów okalało go. Sieciechowi kazał pytać, czyliby kto nie miał doń żalu i prośby. Przystępowali niektórzy, ale tylko z bolem i płaczem. Przypominając innych powoływał sam i jeszcze ich obdarzał.
Widząc zgon nadchodzący z płaczem się odezwał Sieciech, aby wydał król rozkazanie, jak chciał i gdzieby go pochować miano, ile dni obrzęd miał trwać i jaką żałobę wdziać polecał...
— Nie troszczę się jak i gdzie mnie położycie, zdaję to na miłość waszą. Z ojcem spocząć chcę... Uczcijcie mnie lepiéj niż pogrzebem, spełnieniem myśli i pragnienia mojego około tego państwa, którem życiem mojém budował, krwią lepił... niech nie odejdzie od potomstwa korona, niech kwitnie i rośnie co zasiałem!..
Zawołali wszyscy, iż życie téż dla rodu jego państwa dać są gotowi, a wołanie powstało wielkie, wśród którego: Ojciec i pan nasz — brzmiało.
Gdy się uciszyło, król oczy miał zamknięte; wśród ciszy ci co bliżéj stali słyszeli tylko, jak mówił jeszcze.
— Widzę... widzę przyszłą kraju tego dolę... Stoi ona przed oczyma mojemi... Duch mój przegląda przyszłość... Kwitnącym go zostawiam i spokojnym, niezgoda i waśń rozerwą go i zakłócą... Krwi wiele, drogiéj krwi wytoczy się w wojnach bratnich... przyjdą klęski srogie, wrogowie najdą i spustoszą. Ród mój i potomstwo widzę wygnane, z pokorą przytułku żebrzące u obcych, u nieprzyjaciół, którychem miał pod nogami mojemi... Rozszarpią oni państwo... upadną krzyże, opustoszeją świątynie pańskie, swawolne kupy rozpustują na gruzach... krew i mord! płomię i zgliszcza!..
Ręką król oczy zasłonił.
— Gdybym nie miał umierać — jęknął — widzenie toby mnie dobiło...
Umilkł na chwilę i uśmiech mu wszedł na usta.
— Wschodzi nowa jutrzenka!.. słyszę śpiew radosny i witanie! Ród mój powraca, pokój z nim i Boże błogosławieństwo... Spokojny umieram...
To mówiąc westchnął, ręka opadła, otworzył oczy wzywając duchownych co go otaczali i o modlitwy prosił, klękli wszyscy u łoża... Usta mu się poruszały jeszcze chwilę, potém zwolna przymknęły powieki, twarz blednąć zaczęła, otwarły wargi, uleciała dusza z oddechem ostatnim.
Krzyk przerażający, którym zamek, gród i miasto rozległo się całe, dał się słyszeć. — Król nie żył...

Z wielką wspaniałością, jaka przystała królewskim zwłokom, złożono ciało Bolesławowe obok króla na tumie w Poznaniu. Zbiegł się kraj cały na pogrzeb tego, który dwadzieścia pięć lat ciężkiego trudu poświęcił stworzeniu państwa, wprzódy duchem ujętego, niżeli ciałem jedném się stało.
Ze starych kronik, których karty zachowały podania owych czasów, wiemy, jak powszechny żal był po Bolesławie.
„Przez cały rok — pisze Gallus — nikt w Polsce biesiady nie sprawiał, nikt ze szlachty, mężczyzna ani białogłowa, strojnéj nie przywdział szaty, żadnych okrzyków, ani dźwięku gęśli w gospodach, ani piosnek dziewczęcych i wesołości na ulicach słychać nie było. Wszyscy przez rok tak się zachowywali — ale płacz po Bolesławie, mężów szlachetnych i kobiet nie skończył się aż z ich życiem. Ze zgonem jego pokój, wesele, obfitość na długo z Polski ustąpiły.“



O losach dwu braci Jaksów niewiele dopowiedzieć nam pozostaje.
Z ciężkiéj próby życia w młodości wyszli oni gorzkiém doświadczeniem zahartowani, zbrojni męztwem i umysłu stałością. Wyrośli na mężów godnych zacnych przodków swoich. Andruszka, który płacąc przywiązanie greczynki wkrótce ją zaślubił, niedługo domowego pilnował ogniska, w drugim roku zachorzała i zmarła mu żona, a owdowiawszy nie chciał już w powtórne wchodzić śluby. Życie mu téż spokojne na wsi nie smakowało, puścił Jurdze Gródek zielony, a sam powrócił do pancernych, do życia wojskowego, do którego był nawyknął. W kraju zewsząd zagrożonym wojną, rąk dzielnych było potrzeba.
Jurga ożeniony wkrótce z Teodorą córką Sieciecha, osiadł w Jaksowych borach, ale i ten, choć szczęśliwy doma, ziemianinem spokojnym długo być nie umiał. Obu rycerski chleb był jedynym, którym wyżyć mogli. Dopóki w kraju ciszéj było, siedział przy żonie, zaledwie znać dano o nieprzyjacielu, ruszał w pole, wytrwać nie umiejąc na ławie, gdy inni szli do boju. Zaraz téż po śmierci tego, którego imienia postrach trzymał nieprzyjaciół zdala, i po zgonie pobożnego cesarza Henryka, który rokiem wprzódy zmarł jeszcze, nowy cesarz Konrad wypowiedział wojnę sąsiednim plemionom słowiańskim i Polsce, a smutne przepowiednie umierającego aż nadto prędko się sprawdziły.
Oto Bezprym zbiegł naprzód do wuja na Węgry, potém u cesarza poszedł szukać poparcia praw swoich pierworodztwa. Słabe znalazłszy poparcie na Węgrach, które dla siebie wojować i zawojowywać chciały, w cesarzu zyskał opiekuna, Polska została zewsząd napastowaną, zdobycze Bolesławowe wydzierano jéj od granic dalekich. Mieszek z całém męztwem swém napadom obronić się nie umiał.
Niemcy, z którémi walczyć był zmuszony, opasywali go, wdzierali mu się wpływem i zabiegami w dom jego własny.
Zaraz po zgonie króla, opat Aron, który już dawnego zachowania i łaski nie miał u Mieszka, może dlatego że Bolesław nazbyt mu ufał i umiłował go, ustąpił z dworu, powracając do Tyńca. Wprędce potém zjawił się ks. Petrek na dworze królowéj, będąc jéj mocno zaleconym, ofiarował swe pisarskie usługi. Na pozór skromne bardzo pełniąc obowiązki, choć czynności jego jawnemi nie były, krzątał się pilnie, służąc tym, którym był duszą i ciałem zaprzedanym. Z jego namowy królowa, jeszcze za życia męża, z obawy i wzgardy dla polaków, otaczać się zaczęła niemcami, których dwór codzień liczył więcéj, tak że w końcu sami niemal na nim zostali.
Trudną dla Mieszka była walka z temi, co w jego radzie i domu mieli najgorętszych zwolenników i pokątnych donosicieli.
Smutne nastały czasy, których brzemienia spadkobierca króla Bolesława podźwignąć nie mógł. W zamęcie codzień się zwiększającym, wśród klęsk, które każdy dzień przynosił, jasnéj myśli do wyjścia zabrakło, troska i boleść resztę przytomności odjęła.
Niesłusznie gnuśnym Mieszka nazwano, lecz nieudolnym był w istocie do utrzymania nawet tego, co ojciec stworzył i zdobył. W gruzy rozsypywało się to dzieło wielkie, a nawet nawrócenie Polski, dwu panowaniami utwierdzone, zachwiało się rozprzężeniem ogólném. Królowa chcąc mieć lud za sobą, gdy możnych odepchnęła, wyprawiała mu igrzyska, wśród których stare pogańskie pieśni i igrzyska wracały.
Przyszła chwila, gdy po śmierci nieszczęśliwego Mieszka, po ujściu Kazimierza, nadziei zwycięztwa i środków nie było, kraj cały został przez pogan wybiegłych z lasów zalany. Kościoły burzono, wywracano zamki, chrześcian mordowano. Oba Jaksowie wrócić musieli na swój gródek, bronić mienia ostatka, życia swego i rodziny.
Z garstką wiernéj czeladzi i resztką wojska swojego zamknęli się w Jaksowych borach, gotując do rozpaczliwéj obrony. Dnie i noce czuwać musiano nieustannie, w niepewności kiedy te tłumy, co się po całéj Polsce na łup i zdobycze puściły rozpasane, przyjdą pod gródek, ażeby go zrównać z ziemią.
Niemal cały ród Jaksów zgromadził się tu do nich, aby sił rozproszonych nie wystawiać na niebezpieczeństwo. Inne zamki opuszczone stały na łasce bożéj, tylko Jaksowych borów, w których znaczne skarby zgromadzono, bronić postanowili. Do mocniejszego téż niż gdzieindziéj oporu gotowali się zrozpaczeni, tak że niewiasty nawet sposobiły się do walki i gotowe były przywdziać zbroje.
Jurga i Andruszka mieli czas wysypać okopy, wystawić ostrokoły i zaborole, zaopatrzyć gródek w żywność dla dosyć licznéj załogi i obmyśleć dobrze co czynić mieli, aby rodzinę swą obronić.
Nierychło téż gromady owe rozwścieczone przeciw chrześcianom ważyły się napaść na gród pilno strzeżony. Opatrywano go zewsząd, podsyłano ludzi, aby załogę ku sobie przeciągnąć, lecz Jurga i Andruszka oko mieli na wszystko. Nie ważył się ów tłum bezładny rozpocząć daremną z rycerstwem walkę. Sądzono, że w końcu głodem i niedostatkiem ich zmogą. Tak upłynęło kilka miesięcy w życiu nieustannéj trwogi. Kiedy niekiedy śmielszy ktoś w kilkadziesiąt koni wypadał w lasy za zwierzyną, w pola, z których zabierano wyrwane naprędce zboża. Choć gęb do karmienia było wiele, starczyło jednak od głodu.
Czasem przyciągały gromady i szły niemal pod sam gród, przypatrując mu się; odpędzano je strzałami i nie ważyły się kusić o zdobycie. Wieści zaś z Poznania, od Krakowa nie mieli Jaksowie, bo tam czesi pustoszyli ogniem i mieczem i ludność wypędzali nawet tysiącami, przesadzając na swoją ziemię.
Nie było pana, nie było Boga, nie było życia.. pustynia jedna i zgliszcza, a wśród nich wałęsające się tłumy upojone.
Łakomstwo na zdobycz, któréj się u Jaksów spodziewano, wreszcie rozproszonych napastników w jedną zbiło gromadę. Kilka tysięcy czerni, najrozmaiciéj zbrojnéj, bez wodzów prawie, bez ładu, strasznéj liczbą tylko, wylało się jednego wieczora jesieni pod gród Jaksów i całą dolinę, wśród któréj leżał, obozowiskiem zajęło. Niewiasty patrząc z wietrzników domostw płakały licząc i nie mogąc przeliczyć tych tłumów, których wrzaski śmierć się zapowiadać zdawały. Niektórzy bliżéj podbiegając usiłowali przerazić groźbami i łajaniem. Nie strwożyli się Jurga i Andruszka, a ludowi swojemu za okopami siedzieć cicho nakazawszy, czekali.
Nazajutrz o świcie rzuciła się tłuszcza chmurą wielką na ostrokoły, usiłując je podpalić lub wywrócić, ale taka chmura strzał i oszczepów posypała się, gdy się zbliżyli, tyle trupów padło, że napastnicy cofnąć się musieli.
Więc leżeć postanowili obozem i wytrwawszy dni kilka, gdy żywności zasposobionéj braknąć zaczęło, po naradzie w połowie się rozeszli, zostawując część tylko, aby gródka pilnowała.
Téjże nocy na śpiących wyskoczywszy Jurga z Andruszką niespodzianie i okrutną w nich rzeź sprawili, a gdy się gromady chwyciły do obrony, mieli czas na gród się schronić. Zwiększyło to zajadłość daremną. Ze dniem rzucili się oblegający na wał znowu i walka u ostrokołów zawrzała wściekła. Lano ukrop, walono kamienie i kłody, trupem usłano dokoła okopy, a z południa cofnęli się napastnicy i położyli w dolinie spoczywać. Nie dali im Jaksowie nawet ran obwiązać, znowu z gródka czyniąc w biały dzień wycieczkę. Choć liczbę znacznie mniejszą, lecz ludzi mieli do boju nawykłych, dobrze zbrojnych, z których każdy szedł na dziesięciu, ufając żelazu jakiém był odziany.
Spędzono precz tłumy owe w lasy i słychać o nich ani nazajutrz, ni dni następnych nie było. Nie ufali jednak temu oblężeni, pewni będąc, że z nowemi siłami powrócą. Zyrun, dowódzca tych gromad, opodal je nanowo ściągnąwszy w lasach, pocichu z niemi przypełzł nocą pod gródek, pewien będąc, że go bezbronnym zastanie. Tu ich czekano w cichości, i gdy się do ostrokołów skradali i pełznąć poczęli jak mrowie, wnet sypnęły się kamienie, rzucono kłody, tak że znowu odbiedz było trzeba.
Bronili się szczęśliwie bracia nie tygodni, ale miesięcy kilka, jakiegoś końca, jakiegoś miłosierdzia oczekując Bożego. Gdy się to zbyt już długo przeciągnęło, a głucha zawsze otaczała ich cisza, radzili w końcu, by żony i dzieci na wozy zabrawszy, dostatek i mienie, opasać dokoła swoim ludem i tak z zamku wyciągnąć, obronną ręką przerzynając się za Wisłę, gdzie spokój miał panować. Już niemal postanowioném to było i dnia tylko wyczekiwano pogodnego, a Andruszka i Jurga srodze bolejąc nad swoją ojcowizną, jeszcze się ociągali, gdy nadbiegł mały oddział synów władyków i żupanów, który im zwiastował, że Kazimierz z posiłkami cesarskiemi szedł znowu ład i pokój w Polsce przywracać.
Na to więc zeszło to potężne Chrobrego państwo, że niemcy zbawcami jego być mieli, że w niém nanowo wiarę szczepić, prawo stanowić, kościoły stawiać i uszczuplone granice umacniać było potrzeba.
Skarby wszystkie do Czech uprowadzono niezbożnym łupem, inne Ryksa uchodząc powiozła z sobą, rozerwali je swoi i cudzy, nie pozostało nic nad pamięć wielkiego króla, który się w potomku nie odrodził.
Jaksowie byli pierwszymi, co stanęli przy wnuku jego, pomagając do odbudowania w gruzy rozsypanego królestwa. Stał złupiony i zburzony Poznań, pustką i popieliskiem leżało Gniezno, w Gdeczu żywy mieszkaniec nie został, w łykach ich do Czech uprowadzono.
Andruszka i Jurga musieli o domowych sprawach zapomnieć, aby młodemu królowi służyć, któremu sług brakło, gdy wszystko z nowa poczynać musiał.
Oba téż doszli do dostojeństw znacznych, do majętności wielkich i ród ich późniéj się rozmógł a rozmnożył na liczne gałęzie.
Majętności ich we wszystkich prawie ziemiach rzeczypospolitéj, i potomstwo, które od włości różne nazwiska poprzybierało, znaleźć można w wiekach późniejszych. Wszyscy byli niemal ludzie rycerscy, lub w kościele wysokie piastujący dostojeństwa, mało który spokojnie na zagonie usiedział i koło roli się zabawiał.
W radzie i w polu miejsce ich było, a wszyscy się znaczyli, jak przodkowie ich, krwią gorącą i umysłem żywym, dwojgiem przymiotów, które sprawiają, że z niemi łacno nieszczęśliwi na głowę padają, a szczęśliwi wysoko idą do góry. Urósł téż ród, aż póki rzeczy ziemskich koléj nań nie przyszła, by z innemi razem na stronę ustąpił.




KONIEC.





  1. Historya Waltharius’a i Hiltgundy wierszem łacińskim opisana przez mnicha z Sanctgallen, prawdopodobnie Eckehard’a w X wieku, którą wydał J. Grimm i A. Schmeller (1438), a późniéj Edelstand du Méril (1443) przypomina wprawdzie nazwiskiem bohatera i bohaterki nasze podanie o Walcerze (Walgierzu), ale analogia jest tylko w założeniu powieści, któréj rozwinięcie Grimm nawet nazywa czysto i charakterystycznie słowiańskiém. Idziemy tu za dochowaną nam starą legendą, taką jaką spisał Paprocki, mało co (w początku) posługując się Walthariusem.
    Przypis własny Wikiźródeł W wyniku omyłki drukarskiej błędnie podane daty wydania dzieł: zamiast 1438 i 1443 powinny być 1838 i 1843.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być Werinhard, tak jak w jednym z następnych akapitów.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niego.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być podniósł.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Sieciechówna.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Jedźcie) winien być mała literą.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być IV.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być to.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Żonę.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Oni) winien być małą literą.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.