Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.



Chociaż się chwilowo pozbyto ks. Petrka, którego opat umiał wyprawić, nie ściągając królewskiego podejrzenia, obawa królowéj Emnildy trwała ciągle, aby się jéj pobożne kłamstwo nie wydało. Dochodziły ją zewsząd zatrważające wieści, iż o ocaleniu Jaksów mówiono wiele, że na dworze panowało przekonanie, iż uszli za granicę.
Ciche te zrazu szepty z czasem się zwiększały, rozchodziły, nabierały coraz większego prawdopodobieństwa, bo je wiele ust głosiło. Wielu mówiło, że ich tam i ówdzie widziano, że o nich posłuchy miano, jakoby się na dwór węgierski schronili, inni o nich opowiadali, że w Czechach gościli, inni że na Rusi przyjaciół znaleźli, co ich przechowywali.
Dochodziło to królowę ze wszech stron i trwożyła się święta pani, modląc a płacząc, gotowa raczéj już przyznać do swojego przestępstwa, niż żyć w téj ciągłéj trwodze i uczuciu przewinienia.
Napróżno opat i inni duchowni, którym się na spowiedzi zwierzyła, pocieszali ją i starali dowieść, że grzechu nie popełniła, że to był grzech ofiary i miłosierdzia. Święta niewiasta czuła się winna względem tego, któremu poprzysięgła wiarę i posłuszeństwo.
Był to wiek obfity w tak pobożne jak Emnilda niewiasty; wpływ duchowieństwa, wychowanie, mnogie przykłady, podnosiły je na duchu. Wprawdzie Oda, Mieczysławowa żona druga, dała się uwieść z klasztoru i rzuciła życie zakonne, lecz i ona żałując późniéj tego postępku, wróciła do zakonu po śmierci męża, a przebaczenia szukała w Rzymie.
Wśród ówczesnych pań, żon cesarzów, królów i książąt, przykłady świątobliwości są niezmiernie liczne. Wiele z nich buduje klasztory i zamyka się w nich, wiele prowadzi życie męczeńskie dobrowolne. Mnóstwo takich niewiast pobożnych przypominają współczesne kroniki; cesarskiéj krwi pań, które nędzę, chłód i głód znosiły, aby umartwić ciało, a duszę dźwignąć ku niebiosom, i umierały jak owa Elfryda i Irmingerda przy kościele Rotunda w Magdeburgu, uważane za błogosławione. Taką nam opisuje Thietmar, ową pustelnicę w Traubitz, nieporównanéj pobożności niewiastę, która za czasów Ottona W. już była wyswataną w małżeństwie, a potém uszedłszy od niego, przez sześćdziesiąt cztery lata wytrwała w życiu najostrzejszém. „Przez ten przeciąg czasu — pisze kronikarz — nigdy się w zimę najtęższą przy ognisku nie ogrzała, a największym środkiem do rozcieplenia członków zdrętwiałych bywało, iż na ogrzanym trochę kamieniu krótko ręce i nogi potrzymała. Wewnątrz swéj celi trwała na nieustannéj modlitwie, ze łzy rzęsistemi, a napływający do niéj lud nauczała i pocieszała. Nie zrzucała z siebie robactwa, które ją ciągle obsiadało... nie korzystając z podarków, które lud jéj znosił w ofierze, rozdawała je między ubogich...“
Na takie to przykłady zapatrywały się ówczesne królowe i starały się je naśladować. Emnilda szła w ślady innych wielu i była prawdziwą chrześcianką wśród dworu i otoczenia, które, mimo największéj chęci dla wiary, ducha jéj w sobie nie miały.
Życie jéj, choć blask otaczał, było niemal ciągłą walką i męczeństwem. Patrzyć musiała na przekroczenia, których powstrzymać nie mogła, często milczeć i płakać, rzadko ośmielając się rzec słowo i błagać króla o naprawę złego.
Świątobliwość ją osamotniała, bo choć synowa równie się okazywała pobożną, więcéj się już sprawy świeckiemi zajmowała. Widywały się rzadko, wynurzały przed sobą rzadziéj jeszcze.
Tylko usilna prośba opata mogła królowę powstrzymać od zawczesnego zdradzenia tajemnicy i przyznania się do winy.
Opat Aron, nie bez powodu przewidywał, iż król sam żałować będzie zbyt surowego wyroku, szczególniéj z tego powodu, iż kara na Jaksów wyrzeczona odebrała mu cały zastęp sług wiernych, ród możny i spowinowacone z nim, które się od dworu i króla usuwały.
Bolesław już razy kilka bolał nad stratą, jaką ponosił. Dotkliwą ona była w chwili, gdy właśnie przyszły tron synowski usiłował otoczyć silnemi podpory.
Wśród téj trwogi królowéj Emnildy, baczna markgrafówna Oda, która i jéj i Mieszkowéj żonie Ryksie, i wszystkiemu, co jéj na drodze do tronu stało, szkodzić się starała, rzuciła myślą na zapomnianego i odsuniętego Bezpryma.
Opowiadanie o wypadku w łaźni, które się rozeszło szybko po dworze, obudziło jéj ciekawość razem i poddało myśl zbliżenia się do niego. Chciała mieć w nim na przypadek sprzymierzeńca. Czuła to dobrze, iż opuszczony przez wszystkich, znękany Bezprym, wdzięcznymby był za każde słowo i wejrzenie życzliwsze.
Nieszczęściem wiele przeszkód nie dopuszczało jéj zbliżyć się do niego, ale od czegóż była Panicha?.. Wchodziła ona i wciskała się wszędzie, nosiła co jéj kto powierzył.
Słudze więc kazała wyszukać staréj baby i zamknęła się z nią sam na sam. Przybyła padła jéj naprzód do nóg, tysiącznemi obsypując błogosławieństwy. Mówiła, gdy jéj nic nie przeszkadzało, z obfitością wyrazów nadzwyczajną, choć niewielkim ich doborem.
— Kwiatku ty pański mój, królowo ty moja... bo tobie taki być królową... śliczności ty moje... czém nędzna Panicha służyć tobie może?..
Oda nie odpowiedziała rychło, a Panicha ciągnęła żywo.
— O! wiem ci ja to, wiem! co takiemu hożemu rozkwitłemu kwiatkowi dawno potrzeba... żeby sam nie wiądł na łodydze... ale do wielkiéj krwi trzeba i wielkiego rodu męża! A no... poczekajcie maluczko... znajdzie się taki, co wysoko cię posadzi... Masz litość nad ubogiemi, to się téż Bóg Chryst miłosierny nad twoją tęsknotą ulituje dziewiczą... Ja to wiem! ja to czuję... Wielkie cię losy czekają...
Uśmiechnęła się Oda dumnie, lubiła pochlebstwo.
— Ja ani się nudzę mojém dziewictwem, ani się troszczę o przyszłość — rzekła — pewnie że nie zmarnuje się mój wianek... O tém nie mówmy, stara... o czém inném chcę ci powiedzieć...
— Na rozkazanie twe, królowo moja, uszy i ręce i nogi... — zawołała stara.
— Tu się nie wszystko tak dzieje, jakby ono powinno — mówiła Oda powoli nićmi się zabawiając, aby na starą nie patrzéć — serce litościwe znieść tego nie może, a radeby z pociechą dla biednych...
Nie rozumiejąc jeszcze, o co to iść mogło, Panicha kręciła tylko głową potakując, mruczała cicho:
— Pewnie! pewnie!..
— Jedni mają do zbytku, drugim na chlebie niemal zbywa — mówiła daléj markgrafówna — jednych otaczają dwory, drugim i pachołka brak...
W tém wstała i podeszła do baby.
— Widziałaś ty kiedy królewskiego syna Bezpryma? — spytała.
Oczy Panichy jak przestraszone biegać zaczęły dokoła, twarz przybrała wyraz niepokoju.
— Tego, którego królewicz młodszy niedawno precz z łaźni wyrzucić kazał, jak — niewolnika?..
— Tego samego.
— Zdalekam go widziała — szeptać poczęła szybko baba. — Zdrów i silny, ale niepiękny... zamęczyli go trzymając ze psy i ptakami w zamknięciu... Jeden stary ugr wierny mu nie odstępuje od niego.
Znać Panicha posądziła Odę o jakieś zamysły na królewicza i głową zaczęła potrząsać.
— E! jemu na tę biedę trudno radzić... król miłościwy pan sam go na nią skazał!.. Już on z téj dziury, w któréj go zamknięto, nie wyjdzie... nie wyjdzie, chyba...
Potrzęsła głową nie domawiając.
— Co wam po takim biedaku? — dodała.
Oda się rozśmiała pogardliwie.
— Cóż ci się śni, ty stara? — przerwała — myślisz, że mi się upodobał?..
Panicha popatrzała na nią.
— Dlaczegóż o niego pytacie, królowo ty moja?..
— Bo mi go żal... chciałabym mu pomódz, na jaw go wydobyć... ale mu trzeba dodać serca, bo je stracił.
Baba widocznie nie rozumiała dobrze, lecz okazywała postawą swą, że na wszystko była gotową.
— Chodzicie wy na ich podwórze? — zapytała Oda.
— Psy złe... ale... juści... a kij od czego?..
— Znacie starego Ghezę?
— Kilka razyśmy się łajali... czemu nie... — mruczała stara. — Powiedzcie tylko, czego chcecie, a już reszta moją sprawą.
— Chcę, byście węgra starego do mnie przysłali, aby przyszedł potajemnie na rozmowę... Może się jemu i panu zdam na co?..
To mówiąc rzuciła coś w fartuch Panisie, która ręce podniosła i do ziemi dziękując przypadła. Potém nie mówiąc nic głową znak dała, że spełni rozkaz, i wyszła spiesznie.
Panicha wszędzie się wcisnąć umiała; ludzie, choć ją podejrzywali o różne sprawy, wyśmiewali się chętnie, szydzili z niéj i to ich zabawiało. Tego samego dnia znalazła się w podwórku Bezpryma i pod ścianą usiadłszy na pieńku, udała że drzémie. Najrzeli ją pachołkowie i zaczęli krzyczeć, łając i przedrwiewając; odpowiedziała im przekleństwy, żądając, by jéj spokojnie dali choć zasnąć, gdyż gdzieindziéj nie miała pokoju.
Udawała tak napół uśpioną, gdy nierychło Gheza się przewlókł w brudnym kożuchu przez podwórze. Najrzawszy go posunęła się za nim do sieni. Węgier się obawiał czarownic i krzyknął, aby się do niego nie zbliżała.
— Ja z wami mówić muszę, nie dla was, dajby was licho gniotło — zawarczała baba — a dla waszego królewicza. Jeśli go miłujecie, to mnie posłuchajcie.
Gheza stanął, wszakże zdaleka się trzymając.
Zwolna, nie chcąc podnosić głosu, zbliżyła się Panicha ostrożnie.
— Staraj się, ty stary, dostać potajemnie do markgrafównéj... ona wam na biedę waszą radzić chce. Rozumiesz? A panu Bogu i staréj babie podziękujcie, że wam to przyniosła.
Gheza nie zdawał się dobrze rozumieć, powtórzyła inaczéj toż samo Panicha, usiłując mu wpoić przekonanie, że wiele na tém dla Bezpryma zależeć może. Gheza stał jeszcze jakby odurzony, gdy stara gniewna, że się nawet przybliżyć do niéj nie chciał, odeszła.
Od nieszczęścia, jakie go w łaźni spotkało, Bezprym jeszcze nie przyszedł był do siebie. Wrzał zemstą, która mu niemal zmysły odejmowała. Rzadko na ławie wyleżał, psy swe nogami kopał, po izbach latając z pięściami zaciśnionemi. Gheza go nie hamował, chcąc mu się dać wyburzyć.
Z poselstwem Panichy wchodząc zastał go jakimś wypadkiem, po wysiłku takim gniewnym, uśpionego snem twardym na ławie.
Jeden z psów jego ulubionych siedział na straży przy nim, głowę na nogach jego trzymając opartą.
Gheza jak ten pies przysiadł cicho i sparty na ręku, czekał téż, aż się Bezprym obudzi.
W godzinę może zerwał się z krzykiem i nierychło opamiętał, obaczywszy wiernego sługę, który mu kubek podał, aby się po śnie orzeźwił. Spalone wargi przyłożył doń Bezprym chciwie i okiem mu podziękował.
Legł zaraz znowu.
Gheza przysunął mu się do ucha.
— Słuchajcieno dobrze, panie mój, co to ja wam przynoszę. Słuchajcie a rozważcie... i mówcie, co ja mam poczynać?
Noszą tu jednę starą babę złe duchy po dworze... Czarownica to pewno... jędza zła. Przyszła dziś do mnie z litościwém słowem (splunął stary) jakoby od markgrafównéj Ody, abym się ja z nią starał widzieć, a ona tobie, królu ty mój a panie, coś pomódz może.
Zerwał się Bezprym i siadł.
— Naprawdę? — spytał.
— Albożbym śmiał kłamać przed tobą, sokole ty mój złoty? — z wyrzutem niemal odezwał się Gheza — ja?..
— Nic więcéj nie mówiła?
— Nic. Co mam czynić?
— Co? — począł Bezprym gorąco — co? bezmózgi stary... czyż nie rozumiesz tego, że mnie gdyby szatan przyszedł pomagać, muszę go wziąć.
Gheza aż się cofnął przestraszony temi słowy, brwi mu się najeżyły.
— Nie mówcie w złą godzinę! — zawołał — nie wołajcie Licha, aby nie przyszło...
Chcecie — rzekł po chwili — toć pójdę dla was, gdzie każecie.
— Trzeba ci iść, trzeba iść, słuchać pilno, odnieś mi słowo każde!.. Słyszała pewnie markgrafówna, co zrobił ten pies... żal ją wziął nademną, królewskiéj krwi dzieckiem... Trzeba iść...
— Pójdę — odparł Gheza acz niechętnie — pójdę, ano się to na nic nie zda! — Ona tu nic nie znaczy, ją samą ztąd lada dzień wyżeną...
— Daj Boże! — zawołał Bezprym — toby wróciła silniejsza.
I zamyślił się milczący. Potém powtórzył jeszcze kilka razy.
— Trzeba ci iść, niech nie czeka, aby się w niéj co nie zmieniło.
— A jak się do niéj dostać? — mruczał stary — jak? żeby ludzie nie widzieli. Zobaczą mnie tam, to mnie pletniami wysmagają precz.
Bezprym zerwał się z ławy.
W kącie izby stała skrzynia okuta, poszedł do niéj prędko i otworzył wieko. Trzymał w niéj po matce resztę droższéj spuścizny. Dobył ze dna złoty obręczyk i przyniósł go Ghezie.
— Nie dałbym za nic tego, co macierz moja nosiła — rzekł — a no trzeba, aby dziecko jéj obronić się mogło od sromoty. Nie mam nic, co za dziw, że sprzedać chcę, abym sobie szatę dostał nową.
Powiesz, żeś do niéj posłany ode mnie. Rozumiesz — ale obręcz tę dasz jéj odemnie, tak — przez wdzięczność, że wspomniała o zelżonym Bezprymie.
Gheza nic nie mówiąc, wziął złote kółko i wsunął je za nadrę, z głową spuszczoną z izby wnet wyszedłszy, spieszył się przyodziać lepiéj. Wstyd mu było stanąć tak przed markgrafówną.
Nieznacznie się po tém z podwórza wymknął i błądzić począł, jakby nic nie mając do roboty, około świetlic niewieścich. Kręcił się tu czas jakiś to zbliżając, to oddalając, to zaglądając w przedsień, gdy służebna jakaś znak mu dała. Szedł tedy za nią ostrożnie. Bocznemi drzwiczkami wprowadziła go do małéj izdebki. Tu już Oda nań oczekiwała. Wpuściwszy wymknęła się sługa, a Gheza przypadł na kolana przed piękną panią, która z rozognionemi policzkami i oczyma, zbliżyła się do klęczącego.
— Powiedzcie — rzekła spiesznie — powiedzcie panu swojemu królewiczowi, że są ludzie co się nad jego losem litują i postarają się mu pomóc u ojca. Czemu on siedzi zamknięty i nawet nie mruknie, kiedy się nad nim znęcają? nawet nie jęknie, kiedy go biją? Niech ma odwagę i śmiałość, gdy mu mówić dadzą. Rozumiesz. Powiedz mu to, niech ma odwagę, niech się skarży, niech grozi, niech się uczyni strasznym, a będą się go bali... Gdy się go nie zlękną, to go zgniotą.
Gheza wysłuchał pilnie. Odzie spieszno odejść było, szła już, gdy przypomniał sobie obręczyk złoty, i położył go u nóg jéj.
— Miłościwa pani — rzekł — klejnot to po nieboszczce królowéj, mój pan go wam przysyła jako dar dziękczynny.
Schwyciła markgrafówna z widoczną radością, wcale się nie broniąc od przyjęcia go i wnet na rękę włożywszy, kilka razy ją obróciła przeciw światłu, aby się przypatrzeć, jak pulchnéj ręce było pięknie w złotéj, grubéj przepasce.
Gheza pospieszył do pana, aby jednego nie zapomnieć słowa i odnieść mu co nakazano.
U wieczerzy Oda się gotowała do rozmowy z królem, a ilekroć chciała jéj, potrafiła zawsze uczynić jak postanowiła. Zwykle gdy do śpiewów przychodziło i pląsów młodzieży, wychodziła królowa Emnilda, często i Ryksa szła za nią. Naówczas panowanie pięknéj niemkini się poczynało. Smiało[1] czyniła, co się jéj podobało, nie troszcząc co o tém nazajutrz mówić będą. Nie unikała króla, narzucała mu się i kilka razy dała publicznie chwycić i pocałować. Śmiechem przyjmowała to, wcale się nie sromając. Raz spadł jéj wianuszek, co było jakby niedobrą przepowiednią, zdjęła go z ziemi i włożyła na głowę, nie zarumieniwszy się wcale.
Tego wieczora król patrzał zdala na pląsy niewieście — nie było przy nim ze dworu nikogo, oprócz starego Sieciecha, który, gdzie się zabawiano więcéj córki pilnował, niż króla.
Przysunęła się więc Oda do Bolesława śmiało.
Oko jego padło na jéj rękę i zdawało się ze zdumieniem wielkiém poznawać ów obręczyk złoty. Spojrzenie zrozumiała Oda i ręką potrzęsła tak zręcznie, aby król się mógł dobrze klejnotowi przypatrzeć. Nie spytał jednak zkąd go miała.
Po chwili sama się, obręcz znowu nadstawiając, przysunęła do króla.
— Pamiętacie pewnie kolce te na ręku królowej Judyty? Otóż się owo mnie dostało. Syn królowéj nie ma za co sprawić opończy i po matce klejnoty sprzedaje i mienia. Jak psa wyganiają go z łaźni, a ojciec milczy?
— Kto się wyganiać daje — zawołał król — ten wart by go precz wyrzucono.
— Dziś sam i bezsilny, przyczai się, zmilczy, a co się namota na jutro! E! jutro dla Mieszka być może straszne. Nie trzeba drażnić i zająca bo ugryzie. Wy robicie sobie, miłościwy panie z własnéj krwi wrogów.
— Śmiała jesteś, że mi to mówić się ważysz!
— Dla czegobym milczeć miała? Kto dobrze życzy, ten prawdę mówi. Róbcie jak lepiéj.
I pobiegła do dziewcząt, jakby ją to już nie obchodziło. Król ścigał ją oczyma długo i wkrótce wyszedł do sypialni. Sieciech go jak zwykle odprowadzał, Zyg téż towarzyszył panu, to miaucząc jak kot, to burcząc jak pies, to skowycząc jak jakieś zwierze dzikie. Ale król ani się obejrzał na niego, milczący był.
Gdy domownicy odeszli na chwilę, Bolesław się ocknął.
— Sieciechu mój — odezwał się — nie słuszna wreście jest, aby ten gnuśnik Bezprym gnił zamknięty. Nie chcę dlań uczynić wiele, ale nie mogę nic nie zrobić. Złość tylko w nim kipi — trzeba ich z Mieszkiem pojednać i dać mu swobody więcéj. Dzieckoć to moje.
Skłonił się stary uradowany.
— Święte słowa twe, panie! — rzekł — ale je dawno rzec należało. Przebaczcie!
— Rzekłbym je był dawno, gdyby się one przydały na co — począł król. — Jak dawniéj tak teraz nic z nich nie będzie. Bezpryma znam, zły jest a bezsilny, będzie pragnął wiele, a nie otrzyma nic. — Aliści sumienie uspokoić muszę. Przywiedźcie go jutro do mnie.
Sieciech zapytał o godzinę, król ranną wyznaczył.
— Każcie mu się odziać przystojnie, i niech Mieszko tu będzie razem.
Rozkaz królewski spełniał się zawsze ściśle, wnet więc z sypialni podążył Sieciech do królewicza Mieszka, który z Ryksą i kilką niemcami z jéj dworu, na rozmowie siedział jeszcze.
Gdy wolę ojcowską mu objawił, Mieszko się zerwał zaczerwieniony i zburzony, lecz żona go natychmiast do opamiętania przywiodła kilką słowami, a ochmistrz wyszedł, spiesząc do Bezpryma.
Tu nadzwyczajne odwiedziny jego popłoch wzbudziły ogromny, a gdy nie oznajmując się, wszedł do izby Bezpryma, którego zastał w nędznéj odzieży przed ogniem wyciągniętego na ziemi z psami razem, królewski syn ledwie oczom swym wierząc, długo nań patrzał nim powstał, aby posłuchać z czém przychodzi.
Sieciechowi żal było Bezpryma, jak wielu innym na dworze.
— Przychodzę do was, miłościwy panie od króla — rzekł — ze słowem dobrem.
Rozśmiał się Bezprym szydersko.
— Nie śmiejcie się — mówił stary — król chce was jutro widzieć u siebie i z Mieszkiem pojednać.
Krew uderzyła na twarz synowi Judyty, — zerwał się z ziemi cały, wstając jak oparzony, psy za nim skoczyły przelękłe, zaczynając warczeć i szczekać.
— Co król każe, spełnić się musi — spokojnie dodał Sieciech — a dla waszego dobra téż tego potrzeba. — Otrzymacie więcéj swobody, pewnie i inne jakie dobrodziejstwa. Serce królewskie poruszyło się dla was.
Milczał uśmiechając się drwiąco Bezprym — patrzał w ziemię, Sieciech ciągnął powoli.
— Ojcu potrzeba wiele zapomnieć. Któż wie ażali on nie próbuje i nie doświadcza?
Bądźcie dobréj myśli — a jutro go nie drażnijcie słowami ostremi. Weźmijcie co wam dadzą, aby po tém więcéj otrzymać.
Skłonił się Sieciech i nie czekając odpowiedzi, wyszedł natychmiast, w pierwszéj izbie nakazawszy Ghezie, aby nazajutrz odział Bezpryma jak przystało i nie dał mu się nędznie stawić przed królem, by gniewu jego nie budzić.
Całą niemal noc Bezprym chodził po swéj izbie wrzący. Gheza siedział i uspokajał go, szeptali z sobą. Bezprym go odpychał, ten do kolan przypadał, godzili się i swarzyli jak niańka z dzieckiem. Pospali się wreszcie nadedniem, nie zmógłszy jeden drugiego.
Gdy nazajutrz nadeszła godzina naznaczona, Bezprym niemal gwałtem odziany w suknie najlepsze poszedł do sypialni Bolesława. Nie było tu nikogo, niespieszył się do niéj Mieszek. Wszedłszy długo stał w progu syn Judyty, nim się rzucił do nóg królewskich. Spełnił tę powinność, lecz z widocznym chłodem i wstrętem. Bolesław nie odezwał się téż, aż go u nóg zobaczył.
— Kazałem ci przyjść — rzekł — dość téj niewoli. Bądź mi posłuszny, a będzie ci z tém dobrze — zuchwałych nie znoszę. Mieszkowi przeznaczone królestwo, wedle obyczaju słowiańskiego. Zresztą taka jest wola moja. I ty otrzymasz swą dzielnicę, krew ci moja w tobie płynie — ale poprzysiądz musisz posłuszeństwo.
Mieszko cię skrzywdził, zganiłem mu to, przyjdzie ci rękę podać. Nie masz się kryć jak wilk. Przychodź na dwór, jedź na łowy, idź na wojnę, ale bądź wiernym mnie i moim postanowieniom.
Bezprym milczał.
Król widocznie czekał odpowiedzi, po kilkakroć wyzywając do niéj spojrzeniem.
— Mów — dodał.
— Nie mam co mówić — odparł Bezprym — uczyniony zostałem niewolnikiem, rab nie ma prawa ust otworzyć. Jam mówić zapomniał.
Zawrzał z gniewu król.
— Dość — zawołał — przebaczam ci to, a no mówię — dość! chceszli być cały. Dość. Nikt mnie nie ma prawa do rachunku pozywać, oprócz Boga! Milcz.
Bezprym chciał odejść.
— Stój. — Mieszko przyjdzie.
Nastało milczenie ciężkie. Niekiedy syn i ojciec mierzyli się oczyma. Mieszko nie nadchodził. Król Bolesław gniewnym już był na niego. Zawołał komorników stojących u drzwi, aby go natychmiast przywiedziono.
Na ostatek usłyszano krok spieszny i ciężki, wchodził Mieszko, przybrany z niemiecka, strojny, dumny. U drzwi stojącego brata potrącił mijając i widzieć go niechcąc — szedł królowi się pokłonić. Nie odpowiadając mu Bolesław wskazał Bezpryma.
— Skrzywdziłeś brata — rzekł — źleś uczynił chcę byście żyli zgodnie. Podajcie sobie ręce — i niech to będzie zapomniane. Pierwszy teraz co się porwie na drugiego — przedemną odpowie, jakby nie był synem królewskim, ale prostym buntownikiem.
Zawahał się Mieszko idąc do Bezpryma, który kroku ku niemu od drzwi nie zrobił; lecz przystąpić doń musiał. Zacięte miał dumnie usta, drżał, słychać było oddech piersi ciężki. Na krok stanąwszy od brata, zatrzymał się Mieszko, groźno sobie w oczy popatrzali. Bezprym czekał blady jak chusta, ale z płomieniami w źrenicach. Król Bolesław każdy ruch ich śledzić się zdawał z nadzwyczajném zajęciem.
Zawołał na Mieszka.
— Rękę mu daj!
Dopiero gdy na ten rozkaz drżącą dłoń wysunął Mieszek, Bezprym wyciągnął ją także. Dotknęli się zaledwie i jakby w klamrę żelazną — Bezprym pochwycił tę rękę wyciągniętą do wrzekoméj zgody. Oba nawzajem co mieli sił ścisnęli dłonie, a choć Mieszkowi z bólu krew uderzyła do twarzy, nie odezwał się, nie drgnął. Cisnął i on Bezpryma całą siłą gniewu, lecz podołać mu nie mógł. Gdy nareszcie rozerwał się uścisk braterski, Mieszko musiał schować rękę, gdyż krew ciekła mu z za paznogci.
Była to jakby zapowiedź przyszłości. Król Bolesław na ten raz nie żądał więcéj. Mieszko mu się pokłonił i spiesznie wyszedł z sypialni. Bezprym stał.
— Idź — odezwał się król — a bywaj codzień u boku mojego i nie kryj się po dziurach. Chcę cię widzieć.
Gdy Bezprym wyszedł, wstał król, oko jego padło przypadkiem na to miejsca[2], gdzie stali bracia jednając się z sobą. Na świeżo wymytéj podłodze białéj, pięć wielkich kropli krwi jeszcze nie zaschłéj świeciło.
Wejrzenie Bolesława oderwać się od nich nie mogło. Zrozumiał on, co krew tę wycisnęło, lecz chciał odgadnąć z czyjéj spłynęła ręki. Silnego potrzebował następcy, któryby nie krew z siebie dać sączyć, ale ją toczyć umiał.
Ani się dziwił król, iż gniew pałał w braciach i przemógł posłuszeństwo, chciał tylko pewności, który z nich silniejszy? A gdy w chwilę po tém król wszedł do izby zastawionych stołów, gdzie nań oczekiwał zwykły tłum swoich i obcych — i ujrzał tam Mieszka przy żonie, Bezpryma w dali osamotnionego, nie poglądał im na twarze, szukał ich rąk, aby się przekonać która z nich krwawą była...
Gdy Mieszko sięgnął do misy, zczerniałe jego paznogcie zdradziły tajemnicę.
Na dworze tego dnia wiele twarzy się rozjaśniło. Nie mówiąc nic tryumfowała Oda. Na ręku jéj złoty błyszczał obręczyk, a w oczach jakaś radość zwycięzka, która strach obudzała. Patrzała na Bezpryma i zdawała się go pobudzać do mężnéj walki. Królowa, która się dowiedziała zrana o nakazie królewskim, podziękować mu przyszła za Bezpryma przypuszczenie do łaski. Ciężyło na sercu to, że dla dziecięcia jéj, cierpiał ktoś i bolał. Lżéj teraz oddychała.
Król był w usposobieniu wesołém i rubaszném.
Pochwały które zewsząd odbierał, bo i opat Aron zgodę uczynioną, jako wysoką mądrość pańską wynosił — czyniły mu przyjemność. Łudził się może tą nadzieją, iż z czasem dwaj bracia, ocierając się ciągle o siebie, zbliżą, poznają i przejednają. — Wierzono naówczas w siłę krwi i węzły tajemne, któremi ona łączyła. W życiu jednak i obyczaju Bezpryma niewielka zaszła zmiana.
Zrazu ze swobodą wróconą mu nie wiedział prawie co począć, ciężyli mu ludzie wśród których on, syn królewski stał na pośledniém jakiemś miejscu, zawsze jakby odepchnięty i wydziedziczony. Gdy Mieszka otaczał dwór świetny i liczny i nadskakiwania tych, co sobie na przyszłość łaski jego zaskarbić pragnęli, do Bezpryma mało kto się przybliżyć jawnie ośmielił, aby nie być posądzonym o jakąś niechęć dla wybranego przez ojca następcy. Jedna Oda pierwszego dnia zaraz śmiałém okiem i słowem jawnie zaczepiła Bezpryma, jakby naumyślnie, okazując mu współczucie na przekorę Ryksie, któréj widok tego, w kim nieprzyjaciela przeczuwała, niemal obawę obudzał. Gdy po uczcie, wszyscy wyruszyli patrzeć na rycerskie zapasy, które się w podwórcach odbywały codziennie, Bezprym postawszy chwilę, wrócił do swojego dawnego mieszkania, aby rozmyśleć się, co miał poczynać.
Znalazł tam Ghezę, który z założonemi pod siebie nogami u ognia siedział. Na widok swojego wychowanka, wstał stary radując mu się — chociaż niespokojny téż był o niego. Miłość dla królewicza w Ghezie rozwijała dziwne myśli, którym sam niemal się zdumiewał. Chciał mu koniecznie je wypowiedzieć, ale naprzód z niego dobyć coś o pierwszém posłuchaniu. Lękał się wybuchu. Począł naglić swego sokoła, aby mu powiedział wszystko, co u króla było, jak się obeszło pojednanie z bratem. Bezprym nawykły do zwierzania się staremu piastunowi — nie skrył nic przed nim. Gdy przyszło do podania rąk, z uśmiechem wyznał, iż Mieszkowi do krwi palce zdusił. Zrazu Ghezę uradowało to, ale wnet głową potrząsł.
— Źleście uczynili — rzekł — źle, na co im pokazywać siłę? Wasza rzecz, sokole mój złoty, utaić dech, uczynić się pokornym, zrobić nawet ich sługą, aby się nie lękali, aby nie odgadli, ani co myślisz, ani co możesz.
— Tak — mówił po chwili — widząc że Bezprym słucha go z uwagą. Kogo się oni boją, temu albo oczy wyłupić każą, albo go strzała nie minie. Ty panie mój, musisz się stać pokornym, schodzić im z drogi, a nie pokazać nawet, że ci się chce czego więcéj nad to co masz.
Mieszkowi się kłaniaj, królowi ojcu dziękuj, niech sobie powiedzą — Bezpryma nie ma się czego obawiać, dopiero będzie dobrze. Słuchał sparłszy się na stole Bezprym.
— A pókiż ja się tak mam dusić w sobie? — zapytał.
— Póki? aż sobie druhów nie zjednacie i dróg nie obmyślicie.
— Druhów! — rozśmiał się Bezprym — a czém? siły nie mam, łaski téż i złota im nie dam.
— Alboż to Mieszko nie ma wrogów? — począł Gheza — a kto jemu wrogiem, ten będzie wam przyjacielem. Powoli sokole złoty, powoli i bacznie. Ja człowiek prosty i głupi, a no tu przemocą nic nie zrobi, chytrości trzeba.
Uścisnął jego nogi.
— Radzisz dobrze — odezwał się Bezprym — słuchać cię muszę, choć się we mnie warzy i burzy. Źle się stało, żem mu rękę zdusił, a no mi kłamać ciężko.
— Co kiedy trzeba, aby życie obronić? — rzekł gorąco Gheza. — Komu to miło gębę sobie walać kłamem i giąć się, gdy się chce uderzyć? Inaczéj zemsty nie będzie.
Zbliżył się i stanął nad siedzącym, mówiąc coraz żywiéj, jakby go coś natchnęło.
Ty jeszcze tu będziesz kiedyś królował, synu Judyty, ty zawładniesz tą ziemię i pomścisz się niewoli swojéj, tylko teraz zcierp. Ani patrz na to, co oni wyprawują, aby nie pomyśleli że im zazdrościsz. Weźmij psy i sokoły, idźmy w las. W lesie różni się ludzie spotykają i tacy, co nie bardzo ich kochają, a co nas za to polubić mogą. W puszczach i na uroczyskach różna gawiedź, co się nam przydać może. Niech myślą, że my tylko na niedźwiedzie polujemy, upolujemy może i lepszego zwierza. Znajdzie się, znajdzie.
Gdy Gheza tak prawił wychowankowi rady, które mu się dlań najzbawienieńszemi wydawały. Bezprym słuchał, to się rzucając, to uśmiechając im na przemiany. Radowało go, że Gheza tak marzył o przyszłości świetnéj i widział ją możliwą. Czuł, że tą drogą może najłatwiéj dojść do niéj będzie, i choć nie odpowiedział mu wyraźnie, do serca wziął radę Ghezy.
Stary chciał z niego wydobyć co myśli, aby się przekonać, iż się z nim godzi, lecz Bezprym nie był łatwym do słowa, oczyma w nim czytać musiał tylko. Zostawało mu zawsze trochę niepewności, i dłużéj męczył wychowanka namowy swemi, ściskając mu kolana, powtarzając ciągle jedno, aby wrazić w myśl koniecznie, co na sercu leżało. Późno ledwie w noc skończyły się te nalegania, gdy znużony Bezprym rzekł wreszcie:
— Nie bój się stary, zataję się i zaczaję — zobaczysz, niepoznają się na mnie, a gdy kto ciebie o mnie pytać będzie...
Ghezie oczy się zaśmiały.
— Dowie się tego co potrzeba! — rzekł krótko — energicznym ruchem ręki popierając słowo.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Śmiało.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – miejsce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.