Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.



Miało się już ku wiośnie, a choć ją w powietrzu czuć było, pora w istocie najprzykrzejsza w roku się poczynała, walka ustępującéj niechętnie zimy, ze słońcem i ciepłem, które się ustalić nie mogło. Śniegi leżały po lasach, zalegały parowy, rzekami płynąć kry zaczynały, ziemia miejscami rozmarzła, a w cieniu okryta była jeszcze lodu skorupą.
Jeden dzień przynosił z sobą wiosnę i cuda czynił, wskrzeszając zmarłe rośliny i odrętwiałe drzewa, drugi wracał z zimą, szronem i mrozem, sypał śniegiem i zabijał chłodem. Jak dwaj zapaśnicy walczyli z sobą lód i ciepło, śmierć i życie, zwątpienie i nadzieja.
Na łąkach najwytrwalsza trawa, zaczynała zielenieć i rosnąć, dobywała się z pod skorup zamrożonych, wytykała ze śniegu, starsze drzewa stały głuche, ledwie ważąc na pączki. Gdzieniegdzie łozy okryły się kotkami bujno; wczesna wierzba pękała — ale na niebie więcéj było obłoków szarych niż słońca.
Rzadko kto w téj porze puszczał się w drogę, chyba gwałtowna pędziła go potrzeba. Rzeki wzbierały i trudne były do przebycia, gdzie zamróz zszedł tam grzęzły konie w nieprzebytém błocie, na resztkach lodu ślizgo było i niebezpiecznie. Czekali wszyscy, aby wody kry uniosły, ziemia wilgoć wypiła — i słońce wysuszyło drogi. Ks. Petrek jednak, niespokojny o to co się tam bez niego działo nad Cybiną, z poleceniami różnemi, wyruszył właśnie w téj porze z powrotem. Po kilkakroć wstrzymywały go rozlane rzeki, parę razy przeprawiać się musiał z niebezpieczeństwem życia — ale gorliwość niezmierna i wiara gorąca pędziły go do celu i dodawały męztwa.
Jechał nie zważając na to, że konia już jednego utracił, i że dodany poczet odradzał pośpiech a ostrożnym być radził. Był pewien ks. Protonotaryusz, że godnym się czując osobliwéj łaski niebios i opieki, mieć je będzie za sobą.
W najgorszych razach modlił się, a że miał, ofiarowane mu przez o. kanclerza relikwie świętych przywiezione z Rrzymu[1], ufając im — nie lękał się żadnéj przygody. Choć zwolna więc posuwał się ku granicy, i na ostatek przejechawszy ją, jeszcze silniejszą uczuł gorączkę pośpiechu, aby znowu znaleść się w swéj celi i na straży pilnéj około króla, ku któremu pobyt w Magdeburgu, jeszcze większą natchnął go nienawiścią. W myśli swéj układając co i jak powie opatowi, zdając z poselstwa sprawę — minąwszy rubież, na pierwszy nocleg zmuszony był stanąć na pustkowiu i skraju lasu, bo nigdzie szopy, ani osady do koła nie było.
Ludzie już mieli szałas kleić dla niego i miejsca suchego szukali tylko, gdy jeden z nich puściwszy się daléj trochę, nadbiegł dać znać, iż nie daleko było obozowisko oddziału wojska Bolesławowskiego, i że bezpieczniéj było a weseléj do niego się przyłączyć.
Ks. Petrek rad się czegoś dowiedzieć zawsze, zwłaszcza po dłuższéj niebytności w domu, zgodził się na to chętnie.
Oddział pancerników z trochą piechoty, wyprawiony był przeciwko lutykom, którzy często dopuszczali się grabieży nad granicami. Doniesiono królowi właśnie przez szpiegów, iż zamierzali wtargnąć, a król, przybyłego na dwór Jaśka z Tęczyna, który mu się jak na łowy, na tę wyprawę prosił — wysłał, aby dać poganom naukę. Byli oni acz poganie sprzymierzeńcami cesarskiemi i płatnemi jego pomocnikami, zbójecką szajką, śmiałą i okrutną a dokuczliwą.
Jaśko z Tęczyna — radował się temu wielce, iż się z męztwem i przebiegłością popisze, więc choć mu kraj był obcy, dobrał sobie ludzi, opatrzył położenie, i stał już parę dni na zasadzce. Tém oczekiwaniem zmęczeni ludzie i on, ucieszyli się bardzo, gdy nad wieczór swoich zobaczyli — powracających zdala... Jaśko szczególniéj księdzu był rad, a że namiot miał już rozbity i wszystkiego podostatkiem, pisarza pokornie do siebie jął prosić, ręce jego całując.
Nie znał ks. Petrek Jaśka — choć o nim słyszał i rodzie jego, ten zaś tylko tyle wiedział o protonotaryuszu z pierwszych jego słów, iż poufałym był opata Arona, i przez króla używanym do spraw ważnych. Samo poselstwo, o którém zaraz nadmienił, wysokie dało Jaśkowi wyobrażenie o człowieku, którego u siebie przyjmował.
Cześć mu więc wyrządzał największą. Zeszła się inna starszyzna do namiotu, która ks. Petrka znała i widywała w Poznaniu, i wszyscy nader ciekawie wypytywać zaczęli o podróż i o to, co w niemczech i u cesarza słychać było.
Wiedział przebiegły ks. Petrek czém mu tu być należało, co mówić i jakie okazywać usposobienie... Nie kosztowało go to, bo zawsze mówił sobie, iż czynił wszystko na chwałę bożą. Przed wojakami króla inaczéj jak nieprzyjacielem cesarstwa i niemców okazywać się nie mógł.
Słuchano go nie bez wielkiego podziwu nad rozumem i pobożnością, jaką okazywał. Gromadka starszych jednak w krótce się z namiotu rozeszła, bo wieczór był późny, a Jaśko własne posłanie żołnierskie ustąpiwszy księdzu, sam nieopodal siodło i skórę sobie podłożywszy, legł także do spoczynku.
Ks. Petrek modlitwy dokończywszy, widząc, że Jaśko nie śpi jeszcze, a czaty za chwilę ma obchodzić, sam téż do snu nie śpieszył i zagaił znowu rozmowę, pytając coby na dworze słychać było.
Jaśko nie długo tam bawił, bo zaledwie przybywszy, korzystał z wyprawy, aby się do niéj przyłączyć, wiedział jednak, iż król Bezpryma do większych łask przypuścił, i że to powszechnie wpływowi pięknéj Ody przypisywano, która się nad losem pognębionego ulitowała.
Wiadomość ta mocno zajmować się zdawała ks. Petrka, dopytywać zaczął pilno o inne wieści.
Przed Jaśkiem nie inaczéj się malował, tylko jako pokorny sługa opata Arona, posiadający całe jego zaufanie.
Wybadawszy o Bezpryma wtrącił wnet ubolewanie nad tém, iż pokrewni Jaksów i cała rodzina tak się od króla usuwała...
Mówiąc to, czy z umysłu, aby wyprobować Jaśka, czy przypadkiem, ks. Petrek odezwał się dwuznacznie, iż tém gorzéj czynili, gdy — jak powszechnie i nie bez przyczyny utrzymywano — Jaksowie straceni nie zostali, a do czasu się przechowywali.
Usłyszawszy to Jaśko, a pewnym już będąc, iż ksiądz jest do tajemnicy przypuszczonym, rozśmiał się głośno i znacząco. Uderzyło to ks. Petrka.
— I wy tak sądzicie? — odezwał się podnosząc z posłania głowę.
— A jakżebym inaczéj mógł — odparł Jaśko — kiedym ja ich na własne oczy oglądał, i mówiłem z nimi.
Ks. Petrek palec położył na ustach dając mu znak milczenia.
— Juścić wiem przed kim to mówię — ozwał się Jaśko — bo bym tajemnicy ich nigdy w świecie nie zdradził.
Wam przecie nie tajno co opat czyni, a on ich wyswobodziwszy wysłał do Tyńca, gdzie do czasu, prawdziwą pokutę odsiadują, boć rycerzowi klasztor ciężka to rzecz...
Gdyby nie mrok w namiocie byłby może poznał sam nieopatrzny Jaśko, jaką radością napełnił serce ks. Petrka, czyniąc przed nim to zwierzenie, tak dla niego pożądane. To, czego na żaden sposób nigdzie pochwycić nie mógł, mimo całéj przebiegłości swojéj ks. Petrek — łacno mu teraz, niespodzianie wpadło w ucho... Miał to za cud opatrzności.
Nie dając znać po sobie, jął rozpytywać ostrożnie, co i jak sobie poczynali Jaksowie.
— Nudzą się srodze biedni, iż litość nad niemi bierze — odezwał się Jaśko z Tęczyna. Choć naprawdę nie powinniby się za klasztorem ukazywać, wyprosili się u przeora, że im choć do lasu trochę dozwolił wybiedz. Tam dzik podciął nogi koniowi młodszego i mój stryj, zapamiętały poganin, naskoczył na nich, gdy właśnie dobijali zwierza.
Wziął ich z sobą w gościnę, a tam i ja się z niemi zetknąłem, czemu zrazu nie radzi byli, bo się srodze lękają, by ich kto nie zdradził.
— I słusznie to czynią — dodał ks. Petrek — nie o ich tylko skórę idzie, ale o tych co ją ocalili, król pan nasz miłościwy, jak łaskaw jest, i szczodry dla tych co mu służą wiernie, tak nieubłaganym dla nieposłusznych. A na Jaksów był mocno zażalonym i gniewnym, więcby téż i tym, co mu zemstę jego wychwycili, łaskaw nie był.
Tak wydobywszy z Jaśka co się tylko dało, rad niezmiernie układł się ks. Petrek, osobliwszą modlitwą dziękując świętym pańskim, których relikwie wiózł z sobą — iż mu tak ważną odkryli tajemnicę.
Zaledwie usypiać poczęli, gdy od granicy wysłany człek nadbiegł zwiastując, że lutycy stali nad rzeką, i nazajutrz się dodnia przeprawiać mysleli[2]. — Nie zważali oni na to, iż lada chwilę lody musiały prysnąć i odwrót im przeciąć, a chcieli korzystać z tego, że w tém miejscu osłonioném, jeszcze się kry nie ruszyły. Musiał Jaśko niedospawszy natychmiast ruszać przeciwko lutykom, tak aby ich u brzegu pochwycić, i pobić nimby wtargnęli.
Ks. Petrek téż wstał, bo i jemu pilno było, i tak rana nie doczekawszy, rozjechali się. Jaśko prosił dla siebie i oddziału o błogosławieństwo, którego ks[3] protonotaryusz odmówić nie mógł.
Gdy pancernicy odciągali ochoczo i śpiesznie z obozowiska, ksiądz ze swoją garstką ruszył do Poznania, z sercem rozradowaném, przemyślając tylko nad tém, jak z tajemnicy skorzysta.
Zdało mu się, iż królowi zaskarżyć ani opata, ani tych co mu pomagali nie było bezpiecznie, pierwsza próba go o tém przekonała, postanowił więc na inny sposób spożytkować wiadomość, okazując opatowi Aronowi, jak niesprawiedliwie krył się przed nim, zamiast ufać mu całkowicie i na pomoc przyzywać. Tajemnica ta mogła być bronią w ręku jego, dla otrzymania od Arona — co najmniéj jakiego daru królewskiego. Chociaż ks. Petrek sam dla siebie potrzebował mało, cenił jednak nabytek, bo umiał go na cel, do którego dążył używać.
Z temi myślami, po ciężkiéj podróży, która, choć w znajomszym kraju, łacno nie poszła, dla roztopów okrutnych — dojechał naostatek ks. pisarz do Poznania, a stanąwszy u drzwi swéj celi gdzie go zaraz Harno przyszedł powitać... Bogu podziękował, że go szczęśliwie doprowadził.
Spytał natychmiast o opata, i oznajmiono mu, iż na dworze się znajdował. Wnet téż ktoś pobiegł z wieścią o powrocie.
Ks. Petrek nie miał jeszcze czasu sukni zrzucić podróżnéj, gdy opat Aron we drzwiach się ukazał.
Podbiegł ku niemu, z przyklęknięciem witając go, jakby nadzwyczaj przejęty i poruszony ks. pisarz.
— Śpieszcie się przeodziać — bo król czekać nie lubi, a już wie o powrocie waszym, i wnet się przed nim stawić musicie. Ja nie pytam was o nic — posłyszę co przyniesiecie przed króla.
Westchnął ks. Petrek...
— Czcinajgodniejszy panie — rzekł — nieszczęśliwe to było owo poselstwo moje — zawczasu wiedziałem o tem, iż nie sprawię nic — przecie posłuszny jechać musiałem, wypić ten kielich goryczy...
— Z niczem was odprawiono? — odezwał się opat...
Ks. Petrek ręce rozwarł szeroko.
— Nie mogę tego powiedzieć — odparł — półgębkiem mi obietnice czyniono, bom nalegał mocno — a czy onym przyrzeczeniom ufać można — cóż ja wiem?
Jeszcze stał opat, gdy drugi posłaniec nadbiegł od króla, ks. Petrka wzywający natychmiast przed niego...
Opat wyprzedził posła.
Król siedział sam za stołem w izbie, którą radną zwano. Była ona przeznaczoną na zwoływane narady dwunastu wojewodów pańskich.
Na ścianach jéj wisiały dwanaście malowanych tarczy, i dwanaście siedzeń rzezanych z drzewa misternie stały do koła stołu. Największe purpurą okryte dla króla było przeznaczone, nad którém téż i tarcza złocista i dwa wielkie miecze zawieszone były.
Gdy się otwarły drzwi i wszedł opat, podniósł król głowę, badając go oczyma. Aron przystąpił aż do ucha pańskiego i po cichu szybko mówić coś począł, jakby chciał ostrzedz i przypomnieć. Skinął Bolesław nań, że go zrozumiał.
Gdy wszedł ks. Petrek, opat stał już opodal i patrzał przez roztworzoną okiennicę...
Król pobożnie z uszanowaniem ks. Petrka przywitał...
— Mówcie bez ogródki, co wieziecie z sobą — zawołał król — miodu dla osłodzenia piołunu nie potrzebuję... Cóż Geron?
— Najmiłościwszy panie — odezwał się Petrek. — Zrazu i mnie i miłości waszéj prośbę przyjęto nie łaskawie. Pracowałem nad tém, aby wielkie ztąd dla kościoła i cesarstwa korzyści okazać, jeżelim nie przekonał i nie nawrócił, wina w tém nie moja. Wymogłem tyle, iż mi przyrzeczono wstawienie się do cesarza, uroczyście... lecz arcybiskup za skutek jego nie poręcza...
— Byleby uczynił co przyrzekł — odezwał się król...
Tu począł dopytywać się o cesarza i pobożną Kunegundę małżonkę jego, o innych powinowatych cesarza i duków a markgrafów, których ks. Petrek mógł widzieć w Magdeburgu, o Guncelina przyrodniego brata swego, wreście o wiadomości z włoch i zwycięztwa nad Saracenami i t. p.
Ks. Petrek rad, że rozmowa się na ten tor zwróciła, obszernie rozciągać się począł, szczególniéj nad potęgą cesarza, i świętobliwością czystego jego żywota, która go zawczasu w poczet błogosławionych zaliczać dozwalała... Nie zapomniał o tém, iż owo jabłko, którém papież Benedykt go obdarzył, Henryk złożył Bogu na ofiarę, do kościoła w Klunjaku.
Trwało opowiadanie dosyć długo, poczém Bolesław łaskę swą ks. Petrkowi za jego trudy przyrzekając, dla spoczynku go odprawił.
Ks. pisarz jednak, acz znużony, nie pomyślał o nim tak rychło... Wnet pozwać kazał do siebie Harna, i badał długo, aby niebytność nagrodzić, a wieści ze dworu pochwycić. Najpilniéj dopytywał o Bezpryma, jakby się on teraz znajdował i co czynił.
Zaświadczył Harno, iż rad ze swobody, Bezprym najwięcéj myślał o łowach, o niewiastach téż — zresztą Mieszka unikał, pokornym wcale był, i nie zdawał się niczego więcéj pragnąć, nad to, by młodości w zamknięciu nie zmarnować.
— I nie dumnym jest jak Mieszko — dodał Harny — przystęp do niego łatwy, rozmowa ludzka... Ludzie tylko mówią, że rozumu niewiele. Rzadko na zamku gości, byle z łowów powrócił, wnet się znowu w lasy wybiera. Szczególniéj ze ptaki jeździć lubi.
Takim się w istocie Bezprym wszystkim wydawał.
Nazajutrz ks. Petrek do tumu poszedł rano, pozdrowić znajomych, przy téj zręczności upatrując, ażali tam i opata w celi, którą często dla nabożeństwa zajmował, nie zastanie. Chciał się dowiedzieć, ażali pod jego niebytność, ten, który go z Trzemeszna miał zastępować, sporządzał pismo jakie.
Kodeks téż ów, dla opata przysłany niósł z sobą. Aron, owego zastępcę pisarza, choć był pewien, iż z niczém się, ostrzeżonym będąc, nie wymówi — tegoż rana, pod pozorem potrzeby klasztoru, nazad odprawił. Z kodeksem, który przyniósł, w ręku ks. Petrek wsunął się do celi. Zobaczywszy go, uradowany Aron, natychmiast pochwycił skarb drogi. Wiedział dobrze, co on powinien był zawierać. Dziękował ks. pisarzowi, iż mu w całości dowiózł tak pożądany nabytek.
— To podobno — odezwał się ks. Petrek — najpiękniejszy owoc mojéj podróży... niewiele mam nadziei, aby u Gerona prośby nasze skutkowały...
I okiem bystrém rzuciwszy na Arona, badając go dodał.
— Zamiast pomocy używać cesarskiéj, tajemnieby cesarza pominąć i wprost do Rzymu trafić należało. Któż wie, czyby się ku temu drogi i środki nie znalazły... Walka z saracenami wypróżniła skarbiec Ojca świętego, zdałoby się złoto...
Aron spojrzał i potrząsł głową.
— Nie, mój ojcze — rzekł — wyminąć cesarza nam niepodobna, ani czujność jego uśpić... tego się ani spodziewam, ani łudzićbym się tém nie radził.
Jeszcze kilka słów wtrąciwszy, ks. Petrek, jakby sobie coś przypomniał, zbliżył się do opata i uniżenie w rękę go pocałowawszy, szepnął.
— Czcinajgodniejszy panie, żal mam do was..
— Do mnie?
— Tak jest, żal w téj sprawie Jaksów, z któréj dla mnie uczyniliście tajemnicę, jak gdybym ja, stary, wierny, pokorny wasz sługa, na żadne nie zasługiwał zaufanie.
Opat chciał przerwać, ks. Petrek pochwycił żywo.
— Przecież wiem o wszystkiem dobrze, tak jak o tém i innych wielu wie, iż do Tyńca wysłani zostali przez przewielebność waszą...
Opat Aron mimo obawy, jaka go ogarnęła, nie okazał nic po sobie. Wzrokiem zimnym przeszył mówiącego.
— Mój ojcze — odparł spokojnie — ja własne tajemnice zwierzam wam chętnie, ale cudzych nikomu.
To mówiąc cofnął się nieco opat i dodał po cichu.
— Rozumiecie mnie? i na tém koniec niech będzie.
Ks. Petrek, którego znowu nadzieja zawiodła, zmilczał. Opat wziął w rękę przywieziony kodeks, zdawał mu się przypatrywać chwilę, od niechcenia po chwili wtrącając.
— Nieszczęście to jest ta grzeszna ciekawość ludzka, która wszędzie się wcisnąć pragnie, oprócz zakątków własnego sumienia... nieszczęście to jest ten nieuspokojony język ludzki, który się utrzymać w mierze nie umie, oprócz gdy własne grzechy wyznaje... Więc ta wiadomość o Jaksach tak jest już rozpowszechniona?
— Niestety — odezwał się ks. Petrek.
— Zkądże do was ona doszła? — badał opat, ciągle się kodeksowi przypatrując.
— Waszéj przewielebności taić tego nie będę... W podróży spotkałem oddział pancerników królewskich — mówił protonotaryusz — jednym z jego oddziałów dowódzcą był Jaśko z Tęczyna, a ten na własne ich widział oczy. Znać się wcale nie wystrzegają, bo się z nim kędyś na łowach spotkali.
Oburzony opat wzdrygnął się i nie rzekł już ani słowa. Ks. Petrek wyczekawszy miał odchodzić, gdy mu szepnął.
— Proszę was, nie powtarzajcie tego przed czasem. Wszystko się to da Bóg inaczéj skończy, niż ludzie sądzą... ale chwila jeszcze nie przyszła...
Więcéj nie dodał opat i odprawił pisarza, zaraz po jego wyjściu ryglując celę ze środka. Wiadomo mu było, że nadesłany kodeks w okładce zawierał wiadomość o postępowaniu, mowach i pobycie ks. Petrka w Magdeburgu. Rozciął więc wewnątrz okładziny i wydobył z nich ów kawałek „greckiego pargaminu“, na którym drobném pismem stała relacya pożądana i natychmiast odczytywać ją zaczął.
Chociaż znał dobrze ks. protonotaryusza, nie spodziewał się, aby on tak jawnie przeciw królowi śmiał występować i do narad przeciwko niemu należeć. Oburzył się czytając, westchnął — lecz cel był osiągnięty. Arcybiskup mógł się łudzić, iż innemi drogami o koronę Bolesław się starać nie będzie.
Do myślenia téż dawała wieść przywieziona o rozgłoszoném ocaleniu Jaksów, które spokojności królowéj zagrażać mogło. Z tego stanu niepewności wyjść było potrzeba.
Pobożny opat westchnął, szukając w myśli środka, jakimby mógł przyspieszyć rozwiązanie, wypraszając łaskę dla Jaksów a przebaczenie dla świątobliwéj pani, co im ocaliła życie. Zdawało się to możliwém, gdyż król Bolesław nie jeden już raz zwierzał się opatowi, iż mu odstąpienie od dworu tylu rodzin i tylu mężów do rady i oręża potrzebnych srodze ciężyło. To uchylenie się wszystkich, choćby najdaléj spokrewnionych z Jaksami, codzień się zwiększało i zaraźliwém stawało, nawet ci, którzy zrazu królowi pozostali wiernymi, pociągnięci późniéj przez blizkich i powinowatych, znikli i przestali przybywać do Poznania. Król w czasie uroczystości, świąt i niemal ciągle lubił gromadne otoczenie, dwór tłumny i świetny. Wprawiało go to w najgorsze usposobienie, gdy dnia którego puściéj było na grodzie, gdy nowych ciągle nie widział twarzy, nie miał kogo obdarzać i z kim rozprawiać o wojnach i zwycięztwach.
Napływ do Poznania zawsze był znaczny, lecz brakło mu właśnie tych twarzy znajomych, do których był nawykł, co mu przypominały wyprawy ruskie, boje z niemcami, Kijów i Budziszyn, a choćby nawet Pragę. Około stołu radnego miejsc kilka było opróżnionych, bo ci co je zajmowali, nie przybywali tłumacząc się na różne sposoby. Król nie chciał naznaczać im zastępców, bo się zawsze tém łudził, że starzy do niego powrócą.
Do trosk opata przybyła nowa, gdy się tegoż dnia dowiedział, iż grecka niewolnica, którą Jaksa był wywiózł z Kijowa, wzięta na dwór królowéj, nagle znikła. Ucieczka jéj była prawie niewytłumaczona, gdyż z pytań i śledzeń się okazało, że przebrana sama jedna uszła. Sieciechówna, do któréj się w ostatnich czasach zbliżyła i pokochała ją, ojcu wyznać miała, jakoby Antonia dowiedziała się od kogoś o ocaleniu Jaksów i poszła przebrana po męzku szukać nieszczęśliwego Andruszki, aby mu służyć teraz, gdy był nieszczęśliwym i nikogo do usług swych nie miał. Dowiedziawszy się o tém od starego Sieciecha, tém więcéj strwożył się opat, widząc jak tajemnica była już rozgłoszoną i powszechnie znaną.
Zdało mu się konieczném naradzić z królową Emnildą, nie wybawiając jéj wszakże obawy swojéj. Ucieczka Antonii była dostatecznym pozorem.
Dnie królowéj upływały całe niemal na modlitwie i dobrych uczynkach. Zmuszona pokazywać się na dworze, trwała tylko na nim tak długo, jak mąż wymagał, spiesząc do swojéj kaplicy, do tumu, lub do ubogich, których karmiła i okrywała. U drzwi jéj przez cały niemal dzień cisnęły się gromady najbiedniejszych, dla których zastawiano stoły, rozdawano im odzież, darzono wszelaką jałmużną. Korzystali z tego i ci, co nie bardzo byli godni pomocy, lecz byle się kto umiał przeżegnać, miał prawo do miłosierdzia. Zwykle kapłan przy tém lub sama królowa nauczali modlitwy pańskiéj, dziesięciorga przykazań i najgłówniejszych wiary artykułów. Nietylko w Polsce, ale w Niemczech, długo po przyjęciu wiary chrześciańskiéj lud zaledwie zewnętrzne jéj znał cechy, powoli musiała ona wnikać w oddalone zakąty, tam zwłaszcza, gdzie kościołów i klasztorów brakło. Królowa więc téż nieustannie apostołować musiała, a dobroczynność połączona z apostolstwem była najlepszym środkiem nawracania.
Nadchodzący opat znalazł królowę Emnildę, jak zwykle otoczoną ubogiemi i odmawiającą dla nich modlitwy, które oni za nią powtarzali. Poprzedzało to zawsze rozdawanie pokarmów, napojów, krzyżyków i szat jako widomych znaków przyjęcia do chrześciańskiego społeczeństwa. Ujrzawszy opata Arona, zwierzyła starszéj niewieście rozdzielenie jałmużny, a sama weszła z nim do swéj komnaty.
— Miłościwa pani — rzekł opat wchodząc — dowiedziałem się o ucieczce greczynki Antonii. Ludzie mówią, że poszła szukać Jaksy przez przywiązanie do niego, zatém że się o jego ocaleniu dowiedziała... Tajemnica się nie daje utrzymać...
— Posądzam Teodorę — szepnęła królowa — że ona pocieszając ją, mogła nieostrożném słowem się zdradzić.
— Toby jeszcze było najmniejszém złem — rzekł opat Aron — lękam się, by i więcéj ludzi nie domyślało się.
— Mój ojcze, a gdyby się domyślali?..
— Królby się mógł dowiedzieć...
— A gdyby się dowiedział? — powtórzyła królowa z rezygnacyą — niech się dzieje wola Boża... Nie ma tu nikogo winnego prócz mnie, a ja na karę wszelką jestem gotową i w sumieniu spokojną...
Skłonił głowę opat.
— Miłościwa pani... miłościwa pani — odezwał się — inaczéj radzić trzeba... tak, by król wdzięczen ci był a nie gniewny, ażeby za dobry uczynek dziękował a nie karał!.. Do tego, zda mi się, przyprowadzimy go, gdyż codzień mu Jaksów żal więcéj...
— Cóż czynić radzicie? — spytała Emnilda.
— To co i ja sam codzień czynię i czynić nie przestanę — mówił opat Aron — wspominać mu Jaksów, budzić po nich ból i żal, dzielność ich i wierność chwalić, utyskiwać, żeśmy tak pożyteczną dla pana naszego stracili siłę...
— Nie śmiem... drżę, gdy ich imię wspomni kto... — przebąknęła królowa — spuszczam oczy, aby mojego kłamstwa nie wydały...
— Król sam — dokończył opat — często teraz ich wspomina, więc tylko mu potakiwać...
Zmilczała pobożna pani.
Tymczasem, jak się to często zdarza, że złym szyki mięsza niewidzialna ręka... tego, czego uczynić nie chciała królowa, podjęła się Oda, z zamiarem szkodzenia téj, któréj miejsce tak jéj zająć było pilno.
Usłyszawszy o ucieczce Antonii i o domniemanych jéj powodach, tegoż dnia, przy biesiedzie głośno poczęła przy królu mówić o Jaksach, z oczu nie spuszczając królowéj.
Wzdrygnęła się i zarumieniła Emnilda. Opat podchwycił zaraz występując z żalem i pochwałami dla rycerzy. Królowa ośmielona rzuciła słówko.
Przy stole pańskim nie było nikogo z obcych. Sieciech stał tylko, siedział Mieszek i Ryksa. Reszta dworu przy osobnych stołach głośno się zabawiała. Gdy się mowa rozpoczęła o Jaksach, nachmurzona twarz króla zasępiła się zrazu, okiem potoczył dokoła. Słuchał nie mówiąc nic długo. Gdy się już prawie nie spodziewano, by się o nich miał odezwać, potrząsł głową, począł półgłosem.
— Nie ma dnia, ażebym ja sam nad losem Jaksów nie bolał... żebym nie przypomniał, jacy byli rycerze dzielni a mnie wierni słudzy... Straciłem ich... niedosyć na tém, tracę codzień wszystkich co należą do rodziny... Uciekają mi, a ci co zostali, serca do mnie nie mają... Gniew jest złym doradzcą!..
Westchnął król, milczała Emnilda, jakby siły w sobie szukając.
— Miłościwy panie mój — rzekła — święci czynią cuda... módlmy się, może który z nich dla nas téż cud uczyni i z martwych ich wskrzesi.
Bolesław smutnie głową potrząsł.
— Nie wiem ja, ażalim godzien cudu takiego — odezwał się. — Jeżeli kto to wy, świątobliwa niewiasto, moglibyście go wyprosić... Zaprawdę, z duszybym wam za to był wdzięczen. Spadłby mi z sumienia ciężar wielki, poweselałoby koło mnie... A no... po co mówić o tém, co się nigdy stać nie może?..
W tém opat przerwał.
— Bóg jest wszechmogącym — rzekł — jestże niepodobieństwem temu, co świat stworzył z niczego, wskrzesić człowieka, choćby był umarłym?
Bolesław popatrzał nań zdumiony.
— A cóżbyś uczynił? — dodała ośmielając się Emnilda, któréj twarz rumieńcem pałała — cobyś uczynił, panie mój, gdyby się stał cud taki? cobyś zrobił ze zmartwychwstałymi?
Królowi dziwna ta rozmowa przykrą się być zdawała, lecz w miarę jak się przeciągała, budziło się w nim podejrzenie czy ciekawość. Ostatnie słowa królowéj przyjął zadumany, wzrokiem pilnie badając żonę i opata.
— Cobym uczynił? — rzekł zwolna rozmyślając. — Możeszże wątpić, iżbym im przebaczył jak ojciec i do łaski przywrócił, aby zapomnieli co przecierpieli?.. Bogdajbym ich mógł z sobą wziąć do łaźni i sam na sam dać im naukę, aby więcéj nie broili... a potém u stołu posadzić poczestnie...
Opat spojrzał na królowę, która oczy spuściła, nie mówiąc nic więcéj. Sieciech, który stał nieopodal, słuchał cały drżący, sądził, że Emnilda więcéj powie po tak dobrém poczęciu, lecz królowa zamilkła, a król sparty na ręku ciągnął sam daléj.
— Z nimi powróciliby mi wszyscy ich powinowaci, do rady i do boju... wszyscy starzy druhowie moje, co przy mnie i za mnie krew leli... O! jakażby to była uroczystość wielka i święto!.. Ale... przewielebny ojcze — zwrócił się do opata Arona — Bóg takich cudów nie czyni dziś...
— Dlaczegoby dziś nie mógł uczynić, co wczoraj czynił? A jestli kto godniejszy takiego cudu, nad miłościwą panią naszą... Niech ona się modli... ja w cud wierzę.
Królowi dziwnie wesoło zaświeciły oczy.
— Emnildo moja! — zawołał — twoim modlitwom się polecam! Módl się...
To mówiąc i nie czekając odpowiedzi król powstał od stołu, widocznie weselszy i jakby ożywiony. Zyg mu zabiegł drogę patrząc w oczy.
— Miłościwy panie — zawołał — nigdy jeszcze w takim strachu nie był Zyg. Uchowaj Boże jaki święty wskrzesi Jaksów, to Zyga ktoś zabije na próbę, czy i on z martwych nie wstanie... Ja wolę tak sobie żyć, nie wstając z mokréj ziemi...
Za żart król zamierzył się go uderzyć, ale Zyg w porę uniknął i odskoczył.
Oda, która w milczeniu słuchała całéj rozmowy, rozgorączkowana i gniewna, bo król na nią nie rzucił już nawet okiem, odstąpiła natychmiast, do siebie żal mając, iż niepotrzebnie o Jaksach tych napomknęła. Inni téż zdala pochwytawszy słowa króla i Emnildy, rozmaicie je tłumaczyli. Stojący nieopodal Harno starał się zapamiętać i natychmiast z doniesieniem podbiegł do ks. Petrka.
Siedział ks. pisarz u pulpitu i bawił się około pargaminu jakiegoś, gdy zdyszany wpadł komornik.
— Ojcze! — zawołał — na moje uszy słyszałem... mówiono za stołem królewskim o Jaksach. Opat utrzymywał, iż Bóg cud uczynić może i wskrzesi ich, za wstawieniem się jakiego świętego! Możeż to być!.. To wybyście téż mogli mojego brata wskrzesić, a mnieby z sumienia spadł ciężar... i nieboszczyk przestałby mnie prześladować...
Ofuknął go ks. Petrek, iż nic do rzeczy prawił. Zaklął się Harno, iż własne opata słyszał wyrazy, dodając, iż król samą myślą, jakoby z grobu powstać mogli, tak był rozradowany, jakby już ich żywymi widział.
Szeroko o tém mówiąc, powtarzając się, Harno nie zbyt zrozumiałym się stał i zarobił tylko na połajanie u ks. Petrka, którego jednak rozmowa ta trochę zaniepokoiła.
Skorzystał z wieczornego obchodu niewieścich komnat, aby się dostać do Ody. Był pewien, że od niéj się o tém więcéj dowie. Zastał ją rwącą z gniewu nici, któremi szyła i rzucającą kłębkami. Gdy się zjawił ks. Petrek, cisnęła ostatni i zerwała się od krosien.
— Zbiera się na dziwne sprawy! — zawołała żywo — królowa wskrzeszać myśli tych, co nie pomarli... króla jak dziecko wodzą i bałamucą, a on się im daje oszukiwać!.. Jacyś święci Jaksów z grobu wyprowadzą!.. zrobią cud!.. Słyszeliście? Opat zaręczył, iż się takie cuda dzieją! Tylko co nie widać, jak ich tu sprowadzą...
Ruszyła ramionami.
— Królowa, któréj należała kara, otrzyma za to podziękowanie i cześć!.. któżby się tego mógł spodziewać!.. — mówiła Oda gwałtowanie. — Król zesłabł...
— Jestże to prawda, o czém mówią, jakoby się gotowało? — zapytał pisarz. — Możeż to być?
— Zdaje się... kiedy króla próbowali... — rzekła Oda. — A! mnie już i ten dwór i to wszystko dojadło. Wrócę do ojca... nie mam tu siedzieć czego, ani na co czekać...
Zamyślił się ks. Petrek.
— To rzeczy ślizkie... — szepnął — trzeba czekać... a z drogi nie schodzić... Tak życzę... Zobaczemy, kto króla zna?.. Dziś on łagodny, a jutro może być wściekły, gdy sobie lekceważenie swych rozkazów przypomni...
Zamilkła Oda. Cichy szept jakiś zakończył rozmowę i ks. Petrek posunął się daléj.
Gdy się to działo u markgrafównéj, królowa się gorąco modliła oczekując na opata. Wstała ujrzawszy go wchodzącego i upadła na kolana przed nim. Promieniała twarz jéj radością niezmierną.
Opat Aron choć wzruszony, twarz miał niezmienioną, na któréj zawsze jeden spokój niezakłócony nigdy niczém się malował. Radość go nie rozjaśniała więcéj, smutek nie gnębił widomie.
— Mów ojcze, co teraz czynić mamy? — zapytała królowa.
— Wysyłam natychmiast, dziś jeszcze do Tyńca — odezwał się Aron — aby Jaksowie przybywali... Gdy tu staną, ty, miłościwa pani sama, ty jedna możesz rzucić się z nimi razem do nóg króla pana naszego... nie ma wątpliwości, że im przebaczy, że wieczną wdzięczność zachowa dla was... Ja pilno będę stać na straży, aby jaki wpływ obcy nie popsuł tego, co się tak szczęśliwie uczynić dało. Bogu cześć i chwała!..



Koniec tomu 2go.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być Rzymu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – myśleli.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.