Boleszczyce/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boleszczyce
Podtytuł Powieść z czasów Bolesława Szczodrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Chociaż wszystko dokoła srożyło się nań i wrzało niechęcią ku niemu, król wcale się nie zdawał widzieć tego, ani zważać na to. Życia na włos nie zmieniał, obyczaju się swego powszedniego nie wyrzekł, i naprawdę czy dla oczów ludzkich wesół się zdawał, jakby sobie lekceważył wszystko.
Nawet po rozmowie z biskupem, która go zrazu we wściekłość wprawiła, wprędce chmurę spędził z czoła, dworowi kazał się zabawiać huczno, tak, by i na zamku i poza wałami wesele słychać było, i żeby wszyscy wiedzieli, że około króla troski nie siedzą. Cześnicy i komornicy mieli przykazanie, aby dostarczali dworowi, czeladzi, drużynie, gościom, czegokolwiek zapragną.
Czasem mu się usta zcięły i czoło namarszczyło, gdy sam jeden pozostał, ale sam nie chciał być prawie nigdy, dwornię swą liczną i młodzież gromadząc około siebie. Tym kazał to się bić, to biegać, to konie ujeżdżać, to łuków próbować, i nagrody rozdawał. Gości obcych na zamku i teraz do stołów Bolesławowskich mało się zjawiło, chyba ziemianie z odleglejszych krajów, do których jeszcze o sprawach króla słuchy nie doszły.
Miejsca gości wypełniali ludzie wojenni, a z Rusi téż i Węgier dosyć napływało różnego zgiełku, takich zwłaszcza co znając szczodrobliwość królewską, więcéj do skarbca niż do niego ciągnęli.
Najwięcéj takich bywało, co niby dary mu osobliwe przynosili, konie niebywałéj szerści, zwierzęta różne, oręż misterny, za który Bolesław w dziesięcioro zawsze obdarzał, choć mu się to na nic nie zdało. Dla tych przybyszów rano już zastawiano stoły, a wieczorem drugie, które podczas i do późnéj się nocy przeciągały, bo król szczególniéj owe nocne ucztowania lubił i przy nich najlepszéj był myśli.
Dnia tego gdy Dobrogost z Ziemą wrócili, Borzywój przed wieczorem wszedł do izby królewskiéj. Zastał pana ze psy swymi się zabawiającego, jakkby[1] mu wcale nic nie ciężyło na myśli.
Że pora była niezwykła, popatrzał nań król, i z twarzy coś wyczytawszy odezwał się:
— Czego ci tam brak? mów, pewnie o co prosić przyszedłeś?
— Miłościwy panie — do nóg mu się skłaniając odparł Boleszczyc — z łaski waszéj mamy dosyć wszystkiego — nie potrzeba mi nic.
— A cóż cię tu przygnało?
— Może jakie rozkazanie mi dacie? — odezwał się Borzywój.
— Żadnego — rzekł król. — Bracia twoi powrócili?
— Wrócili, miłościwy panie.
— Co z sobą przywieźli?
Borzywój się zawahał.
— Kędyż bywali? pewnie i o jaki dwór zaczepili? co mówią?
— Albo to tam słuchać co prawią ludzie — rzekł Boleszczyc. — Zajeżdżali do starego dziada naszego, to zgryźliwy człek.
Rzucił król okiem bystrém.
— Praw — rzekł krótko — nie trzymaj co masz za pazuchą.
— Nic innego tam nie mówią nad to, co po Krakowie chodzi, miłościwy panie. Ludzie stękają, burczą, nigdy temu co jest nie radzi. Ziemianie skarżą, że łaski u was nie mają; a co ksiądz biskup tu szepcze po cichu, tam się głośno rozlega.
— Wszystko ja to wiem — odezwał się król — i więcéj może niż wy. Pewnie już tam biskupia klątwa i odgrożki poszły między ludzi; i że Czecha na mnie chcą sprowadzić!!
Założył ręce na piersiach i uśmiechał się obojętnie.
— Prawda? — spytał milcząco Borzywoja.
— Tak ci jest — potwierdził przybyły. — Trwoga nas obejmuje, szczególniéj od biskupa i kościoła...
— A ja — rzekł król — ani kościoła, ni waszego biskupa się nie boję.
Rozśmiał się pogardliwie.
— Niechże mi otwartą wojnę wypowiedzą, zobaczą, co mogę. Ale po kątach szepczą, odgrażają się, zmawiają, a wystąpić nie śmieją, bo wiedzą, że gdy mnie w gniew wprawią, nie będę patrzył, kto przeciw mnie stoi!
— Oni już tę wojnę wkrótce zapowiadają — szepnął Borzywój. — Biskup się z klątwą nosi. A! miłościwy panie — dodał, do nóg się skłaniając — z biskupem jednym gdybyście zgodę chcieli uczynić, reszta nam nie będzie straszna.
Król go z niechęcią odtrącił.
— Co ty rozumiesz, młokosie! — zawołał. — Patrzże na mnie czy ja się go lękam. Biskup ten poddanym mi jest jak inni ludzie téj ziemi. Ojciec jego Wielisław ziemianin był tuteczny, ojczycem jest jak wy, a nie Włochem i Francuzem. Choć i Włochy biskupi, gdy na méj ziemi siedzą, słuchać mnie muszą. Wiem, że z pod méj władzy wybićby się chcieli i nademną panować!! Ale — nie! nie dam im tego.
— Koło biskupa i ziemian téż dosyć — rzekł Borzywój nieśmiało...
Król rozśmiał się, ramionami rzuciwszy.
— Więcej mam ludu co jest ze mną, niż tych rarogów co przeciw mnie... Żołnierzy i was stanie mi na ich poskromienie.
— Z rycerstwa dużo odpadło — odezwał się Borzywój.
— Znajdą się drudzy na ich miejsce — zawołał król dumnie.
Borzywój zamilkł, a Bolesław, którego oczy czasu rozmowy rozgorzały, popatrzał nań i śmiejąc się po ramieniu go poklepał.
— Idź i bądź spokojny — króla twojego nie łatwo kto zmoże. Niech komary brzęczą, opędzimy się im, byleśmy chcieli.
Bolesław odwrócił się, na psy swe zaświstał i zabawiając się z niémi, zdał zapominać o rozmowie.
Lecz dzień to był, w którym spoczynku mu nie dawano. Zaledwie Borzywój odszedł, gdy rusin stary podkomorzy królowéj wszedł z pokłonem, opowiadając, że królowa matka i królowa pani jego, czołem biły panu, a prosiły go, aby im miłościwie dał widzieć swe oblicze.
Dosyć posępnie wysłuchawszy wezwania tego, król ręką tylko staremu dał znak żeby szedł, nie dając nawet odpowiedzi. Odwrócił się od niego i ze psy zabawiał znowu, aż nierychło przypomniawszy poselstwo matki i żony, z niechęcią jakąś ociągając się ku teremom, które obie królowe zajmowały, pociągnął opieszałym krokiem.
W drugiém oddzieloném podwórcu stara Dobrogniewa, obok żony króla, wiodła życie odosobnione i ciche. W téj części zamku na pierwszy rzut oka poznać było można różnicę dwu dworów i otoczenia, gdyż sami niemal Rusini i rusianki, służbę obu pań składali.
Dwie królowe, z których jedna była wdową, obie niemal wdowie prowadziły życie. Rzadko się mogąc synem pocieszyć, bo ten się w teremach niewieścich mało ukazywał. Dobrogniewa wnukiem się cieszyła i synową, z którą razem Ruś swą mogła wspominać.
Królowa, żona Bolesława, ani młodą już bardzo nie była, ani piękną. Wzrostu wyniosłego, jasnych włosów, oczy zdawała się mieć jakby wypłakane, twarz jakby zatęsknioną. Smutek wielki wiał z całego jéj oblicza. Chodziła zawsze prawie ubrana jednako, milcząca, w szacie jedwabiem pokrytéj, z głową zawiązaną, rąbkami białemi — jakby nieprzytomna, duchem goszcząc gdzieindziéj. Całą pociechą, całém jéj życiem był synek jedyny, którego od boku swojego nie opuszczała na chwilę — albo ona, albo stara Dobrogniewa były z nim ciągle, otaczając go troskliwością nieustanną. Dziecię chowało się tak pieszczotliwie, osłaniane od wszelkiego wpływu męzkiego, tak, że mu na ojcowskie zabawy, dwór, biesiady patrzéć prawie nie dopuszczano. Gdy się czasem Bolesław upomniał o Mieszka, stawała w obronie słabego wychowanka babka Dobrogniewa, padała do nóg panu Wielisława, błagając, aby go im jeszcze rok tylko, jeszcze pół roku, jeszcze choć krótko zostawił, bo dziecię słabe było, bojaźliwe i nieśmiałe.
Chłopak téż w istocie w obec ojca szczególniéj trwożliwie się stawił; z twarzy piękny był, blady, tęskny od matki i babki przejętémi smutkami, a na twarzy jakaś przedwczesna dojrzałość roztropna, wczesny skon zdawała się zapowiadać, w cieple macierzyńskich uścisków rozwiniętemu kwiatkowi.
Tu w tych „teremach“ dwóch królowych, ciche tylko słychać było śpiewy, pobożne pieśni, stare baśnie o dalekich krajach, życie płynęło jednostajnie, spokojnie. Jak u króla huczno zawsze bywało i hałaśliwie, tak tu milcząco a cicho.
Z chmurą na czole pomarszczoném i wejrzeniem wstrętu i odrazy wkroczył król do dworca żony, która, jak go tylko zoczyła idącego zdaleka w podwórcu swojém, wyszła z izby, wiodąc syna za rękę i stanęła w sieni pokornie, aby go powitać. Bolesław szedł milczący, a zbliżywszy się i ujrzawszy ją kłaniającą mu się do nóg, a dziecię cisnące się po ukłonie do ręki, ledwie okiem roztargnioném rzucił na oboje i wszedł do świetlicy.
Tu w progu nań z pokłonem oczekiwała matka stara, ku któréj zbliżył się z poszanowaniem. Dobrogniewa niespokojném obejmowała go wejrzeniem, chciała wyczytać z twarzy jego troski, wywołać słowo, lecz król ledwie ciche pozdrowienie wyszepnął. Stara pytać go inaczéj jak oczyma nie śmiała.
Niewieścia pokora nie dopuszczała naówczas nawet matkom, zbytniéj z dziećmi poufałości.
Izba, do której wszedł król, a za nim żona i syn, pachniała kwieciem i ziołami rozsypanémi po podłogach, przyozdobiona była bogato, obraz grecki złocony wisiał w rogu jéj, z lampą przed nim zawieszoną. W mieszkaniu tém odbijało się życie i obyczaj téj co je zajmowała. Wszystko tu stało w surowym porządku, w miejscu oznaczoném, nic nie zamącało ładu, jaki spokojowi żywota niemal klasztornego, był potrzebny. Nawet jedwabne kłębuszki na krosnach rzędami poukładane, nie śmiały się na bok odtoczyć. Naczynia, sprzęty, opony, miały postać skromną, posłuszną i zamarłą. Nic potarganego, rzuconego, zapomnianego nie wabiło oka, wszystko było w zgodzie z sobą i jak dla siebie stworzone. Twarz téż i postać królowéj zdała się wyrosłą z tego tła ciszy, na którém się malowała, z bladym swojego smutku wyrazem.
W izbie téj tylko modlić się, pracować i tęsknić było można, wesoły śmiech byłby w niéj świętokradzkim, jak w kościele.
Gdy weszli, królowa matka ujęła Mieszka, ucałowała go, szepnęła mu coś i wywiodła go za oponę do bocznéj komory. Chłopak posłuszny, choć wejrzeniem bojaźliwém a ciekawém zwracał się ku ojcu, dał się skryć i zniknął. Babka w pewném oddaleniu pozostała jakby na straży, z oka nie spuszczając Bolesława. Oblicze miała strwożone i ręce się jéj mimowolnie jak do modlitwy składały.
W chwili, gdy Mieszko wyszedł, królowa Wielisława z trwogą spojrzawszy w oczy panu swemu, upadła mu do nóg — Bolesław jakby zniecierpliwiony cofnął się krok. Ręce białe, wychudłe wyciągnęła ku niemu królowa, usiłując objąć stopy, i podniósłszy głowę, mówiła cicho:
— Miłościwy panie a królu — choć słabą jestem niewiastą, racz mnie posłuchać: Tyś panem mocnym, wszystkowładnym — ja ubogą sługą twoją...
Stara Dobrogniewa słuchała z twarzą zwróconą ku synowi.
— Co chcecie? — przerwał król głosem dosyć ostrym — mówcie...
— Mam was, miłościwy panie, prosić o łaskę wielką — ciągnęła daléj Wielisława, podnosząc się zwolna i stając przed nim w postaci pokornéj, z rękami złożonémi na piersiach. — A! królu, trwoga aż tu doszła do cichego teremu! Bojemy się o ciebie! Biskupi i kapłani zagniewani są, rycerstwo odstępuje, pogróżki się rozlegają — strach ogarnia serce nasze; płacze matka twoja, ja łzy leję, bojemy się o głowę twą i o losy dziecka twojego... Królu z kościołem pokój uczyńcie.
W tém przystąpiła stara Dobrogniewa i po ramieniu zlekka głaszcząc syna, złamanym, płaczliwym głosem dodała:
— Bolku, panie mój, dziecko moje... Boga bój się — sługi jego szanuj, nie gub duszy i ciała!
Król ramionami dźwignął niecierpliwie i śmiał się, ale dziko i straszno.
— Co wy baśni babskich w teremie słuchacie? — rzekł — czyż nie wiecie, że siłę miałem i mam, że mi żaden nieprzyjaciel nie był straszny i nikogo się nie lękam. Spijcie, módlcie się i śpiewajcie sobie spokojnie, kołyszcie synaczka, zabawiajcie go, a mnie zostawcie troskę o naszą dolę. Popów i ziemian, gdy będzie trzeba, rozumu nauczę...
Stara Dobrogniewa ze strachu plasnęła w ręce i załamała je, spojrzała na obraz Bogarodzicy w kącie, jakby jéj opieki na pomoc wzywała, lecz synowi się już sprzeciwiać nie śmiała.
Wielisława okazała się mężniéj — czuła, że stawała w obronie losów dziecka swojego.
— Miłościwy królu! Z biskupem wojna, to wojna z Bogiem. Ulituj się nad sobą i nami! Gdzie wojska potrzeba i męztwa, tam wy silniejsi nad wszystkich mocarzy, tam wy niezwyciężeni — a przeciw nim...
Dobrogniewa położyła mu znów rękę na ramieniu i szepnęła jedno słowo tylko po rusku:
— Zmiłuj się! zmiłuj!
Król się poruszyć wcale nie dał, usta mu drgały przymuszonym śmiechem, a czoło się fałdowało.
— Ej, matuszko kochana — odezwał się naprzód do staréj Dobrogniewy niby wesoło — cobo na was dziś przyszły za strachy!! Każcie sobie dziewkom stare pieśni śpiewać, aby wam serce urosło!
Zwrócił się do Wielisławy:
— Nie trujcie sobie spokoju marnémi baśniami, a chowajcie zdrowo syna, aby mi mężniéj rósł na wojaka nie na babę. Szyjcie w krosnach złotem, a o mnie się nie troskajcie! Pomnijcie, że jakom żyw, nikt mnie nie zmógł nigdy, a ja zmogłem wielu, i boją się mnie wszyscy. Kto się mnie nie lęka dziś, ten się zlęknie jutro...
Królowa spojrzała nań oczyma błagającémi, lecz surowy wzrok jego zamknął jéj usta. Dobrogniewa téż głowę spuściwszy, stała jakby zrozpaczywszy zadumana głęboko.
Król począł się po izbie przechadzać milczący, oczy obu niewiast goniły za nim, ale odezwać się żadna z nich nie śmiała. Z głową pochyloną, poprawiwszy swoich rąbków, tak, aby jéj oczy, a może łzy co z nich biegły, zakryły — stała Wielisława pokorna jak pierwsza służebnica swego pana; stara Dobrogniewa śmieléj nieco spoglądała ku niemu, lecz i dla niéj był on więcéj królem niż dziecięciem.
Bolesław zbliżył się ku niéj z zapytaniem czy nie potrzebowała czego, czy ludzie byli posłuszni, czy posługi nie brakło, czy miała pozdrowienie od swoich? Z czułością ręce ku niemu wyciągnąwszy dziękowała staruszka i poczęła go błogosławić, ale łzy jéj przerwały mowę. W téj chwili przez uchyloną nieco zasłonę wyjrzał Mieszek, na którego babka skinęła i wbiegł chłopak, stając przy niéj na oczach ojca.
Bolesław spojrzał nań, rękę, po którą dziecię sięgnęło, dał do pocałowania i zabrał się do wyjścia. U drzwi żegnała go pokłonami królowa i przeprowadzała długo oczyma smutnémi.
Szybkim krokiem wybiegł Bolesław z niewieścich teremów, w których mu ciężko było oddychać; lecz dzień to był, co mu nie dawał chwili spokoju. Na drugiém podwórcu, do którego furtę pacholę mu otwarło, ujrzał orszak przybyłych, na widok którego zatrzymał się, nie okazując wcale, by mu był miłym.
Skromnie odziany dwór otaczał właśnie z konia zsiadającego mężczyznę młodego jeszcze, którego twarz, acz braterskie z królewską miała podobieństwo, różniła się od niéj wyrazem skromności, łagodności i pokory niemal lękliwéj.
Gościem tym był Władysław Herman, młodszy brat Bolesława. Poznał go zdala król i nie mógł się wstrzymać od ruchu, który niecierpliwość i prawie niechęć oznaczał.
Rzadko, bo téż dwu rodzonych braci mniéj z charakteru do siebie bywa podobnych. Na twarzy Bolesława malowała się duma szczęśliwego zwycięzcy, na Władysławie potulna dobroć i bojaźliwość. Władysław nad miarę pobożnym był, rycerskiego ducha mało miał w sobie, spokój miłował, ludzi się lękał, a dla brata miał razem i cześć wielką i obawę niezmierną, znając gwałtowny jego charakter. Bolesław brata sobie lekceważył, czasem się z jego trwożliwości i pokory wyśmiewał, i niekoniecznie rad mu był na swym dworze, bo Władysław do jego obyczajów i wrzawy co go otaczała nie umiał, a raczéj nie mógł się zastosować.
Niespodziewane zjawienie się Władysława, którego król nie oczekiwał, zaniepokoiło go i chmurę widoczniejszą jeszcze na twarz ściągnęło. Wiedział, że nie przybywa z próżnym pokłonem, ale pewnie w jakiéjś sprawie, a znając jego pobożność i uległość duchowieństwu, przeczuwał już co mu przynosił. Wszelki doradzca był mu nie miłym, wszelka rada go obrażała i jątrzyła. Gniewny niemal wystąpił naprzeciw gościa. Na widok króla zdala zdjąwszy szłyk z głowy, Władysław szedł ku niemu pokornie, jak ku panu a starszemu bratu. Powitali się z sobą w przedsieni, a ze zbliżenia się widać było, iż stosunek co ich łączył, braterskim wcale nie był. Władysław trwożliwie stał przed nim. Bolesław obchodził się z nim po królewsku.
— Rad wam jestem — rzekł król, zmuszając się do wesołości — pustki u mnie na dworze, przynajmniéj ty i ludzie twoi trochę mi gwaru przyniesiecie. Przybyłeś w dobrą porę, będziemy dobréj myśli zażywać!
Władysław zdziwiony tą wesołością, któréj się nie spodziewał, oczy w niego wlepiał ciekawe, niedowierzające. Król tymczasem żywo się zawróciwszy prowadził go za sobą nie do sypialni, ale do komnaty, królewskiéj (w któréj biskupa przyjmował) i tu go na poczęstném miejscu posadził. Jawném dlań było, że Władysław o wszystkiém wiedzieć musiał, uląkł się i jechał z prośbami, aby gniewy i niechęci załagodzić. Wolał więc odrazu sam zagaić sprawę i nie dać się nad nią bratu rozwodzić.
— Widzisz — rzekł — pusto u mnie! Rozpierzchło się co było tchórzów i zdrajców, których karcić musiałem, a ci na mnie klechów spuścili z łańcucha, i biskupi ujadają za mną, jak za dzikiem w lesie. Będą łowy nie lada! Rozśmiał się.
— Nie próbowali kłów moich! — dodał.
Władysław milczał, okazując trwogę na twarzy, zmięszało go to nagłe rozpoczęcie rozmowy.
Spojrzał nań król.
— Cóż ty na to? bracie?
— Ja? — spytał cicho Władysław — ja? ty znasz mnie! wolałbym żeby i łowów nie było i kły się nie potrzebowały ostrzéć.
— Ty babą byłeś i jesteś — przerwał Bolesław. — Z ludźmi głaszcząc nic się nie robi, chłostać ich trzeba, żeby niemi orać!
Podniósł pięść do góry i oczy mu zaświeciły.
— Panuje się siłą a nie prośbą! — dodał.
— Duchowieństwo — westchnął Władysław — to gorzéj niż wojsko najpotężniejsze... Sam cesarz musi mu ulegać! Inna rzecz z poddanémi. Jesteś królem koronowanym, masz władzę, możesz karać najsurowiéj tych, co ci przewinili — ale — duchowni! biskupi! a! bracie mój!
To mówiąc, złożył ręce i zamilkł nagle. Bolesław przystąpił doń, po ramieniu go uderzył, usta mu się wydęły pogardliwie — śmiać się począł.
— Duchowni są moimi poddanymi jak inni — zawołał król. — Dwóch panów na jednéj ziemi rządzić nie może, jak dwa wilcy się zajedzą.
Władysław umilkł znowu, złożył ręce, wzdychał. Król powiedziawszy te słowa, czekał, aby się odezwał i stał przed nim z wyzywającą, szyderską twarzą.
— Królu mój a bracie kochany — odezwał się w końcu Władysław — mnie o ciebie niewysłowiona ogarnia trwoga... Wiesz, jaki los spotkał cesarza i jak o przebaczenie błagać musiał, ten sam grozi tobie.
— Przecież ja nie z papieżem, co jest głową chrześciaństwa mam do czynienia — rzekł Bolesław — ale z jednym klechą, co się tu na téj ziemi urodził i poddanym jest moim jako i drudzy.
— Mylisz się — odparł Władysław łagodnie — księża choćby się rodzili na téj ziemi, nie są poddanymi twoimi, ani ojczycami tutejszymi, są poddanymi papieżowi i Rzymowi. Wprzódy winni posłuszeństwo swemu panu niż tobie. Tkniesz ich tylko, naówczas co jest księży po szerokim świecie, wszyscy powstaną przeciw tobie, przeciw nam. W każdym biskupie papież jest, bo z nich każdy od niego ma daną władzę i poselstwo.
Bolesław roztargniony słuchał, niewiele bacząc na te słowa.
— Mówiłem ci — dodał silnie — dwu wilków w jednéj kniei się nie godzą, zażreć się muszą! Kto na mojéj ziemi mieszka, ten mnie słucha, kto mi się oprze — temu łeb spadnie.
Władysław zadrżał słysząc to i uszy rękoma osłonił, jakby się samych uląkł wyrazów.
Król począł chodzić po izbie i mówił jakby sam do siebie.
— Grożą, że mi zamkną drzwi kościoła? Biada temu co to będzie śmiał uczynić, i do walki mnie wyzywać! — Nigdym ja od bitwy żadnéj nie uciekał, anim się uląkł, ani pierzchnął — nie cofnę się i teraz. Biskup zdrajcą jest! — Przeciw panu swemu ukoronowanemu zmawia się z Czechami i wykląwszy mnie, na tron ich chce prowadzić — już za to śmierci godzien..
Władysław gwałtowną mową strwożony, przybity, ze spuszczoną głową, jak człowiek przywiedziony do rozpaczy, pogrążony siedział, z oczów mu łzy płynęły. Widział że ani on, ani w świecie nikt Bolesława powstrzymać nie potrafi; następstwa téj walki stawiły mu się w myśli z całą swą okropnością. Bolesław spojrzawszy nań, jakby litość miał nad słabym, natychmiast zmienił ton mowy, zaczął się śmiać, i za oba biorąc go ramiona, strząsnął nim z całéj siły.
— Niekwap się ze łzami gdy ja się śmieję! — zawołał. Ani ci o tém myśleć, ni tém sobie serce psować.. Lich niech porwie wszystkich klechów i zdrajców!
Nie dbam o nich wszystkich, dopóki żelaza kawałek w dłoni mam, i kupkę druhów koło siebie —
Chodźmy wieczerzać i weselić się.
Władysław wstał strwożony.
— Bracie! — Począł za rękę go chwytając.
— Wszystkoś już powiedział co ci trzeba było, zagrzmiał król. — Dość tego, chybabyś nie chciał mówić o jakiéj pięknéj niewieście, coby od mojéj Krysty, i od twojéj Hanny piękniejsza jeszcze była.
Zarumienił się Władysław, a Król dzikim ale hałaśliwym śmiechem się odezwał. Nie można już z nim rozprawiać było.
— Ani mi się waż więcéj mówić o tém — dodał Bolesław, ciągnąc bladego i wylękłego do wielkiéj izby, w któréj cały dwór świetny i drużyna, przy zastawionych czekała stołach.
Przepych i obyczaj przypominał dwór Bolesława Chrobrego, którego pamięć czcił jego imiennik. Na cześć przybyłego królewskiego brata, wszyscy urzędnicy poprzywdziewali szaty swe najpiękniejsze, najkosztowniejsze pasy, łańcuchy, szłyki i szuby. — Błyszczały na niektórych zbroje i u boku każdego miecz. Pięknie dobrana młodzież ze śmiejącemi się twarzami, raźna i wesoła, pacholęta w jedwabie strojne, wojacy, czeladź nawet poprzybierana wykwintnie, dwór czynili nad wyraz wspaniałym. Ze skarbca téż dobyte naczynia złote zalegały stoły, a dostatek jadła był niezmierny. Wszystko aż do gromady psów tłustych, z szerścią lśniącą, która téż na ucztę czekała, świadczyło o bogactwie i potędze pana.
A że z Rusią, Grecyją, z Węgrami i Niemcami stosunki były mnogie, w strojach i uzbrojeniach widać było obyczaj różnych narodów. Dnia tego nieukazały się wcale niewiasty, bo królowa stara i młoda przychodziła rzadko, a bez nich i inne wstydziły się lub obawiały zasiąść do stołów, gdyż i król i dwór jego, zbyt sobie swobodnie poczynał z niemi. Tych tylko kwiatów brakło do ubrania stołów królewskich.
Władysław usiadł przy bracie, pokorny, strwożony, z oczyma spuszczonemi, wszystkich bić musiała w oczy ta między dwu rodzonemi braćmi różnica,
Siedzieli przy sobie prawie milczący, rzadko cichym słowem odzywając. Król o psach, sokołach, łowach i o płochych rzeczach zagadywał, śmiejąc się i rozglądając do koła. Władysław mało co w usta wziąwszy, pochmurny, odpowiadał tylko na pytania
Po krótkiém posiedzeniu, nagle król kazał sobie podać misę, wodę i ręczniki, obmył ręce i pozostawiając brata ze swym dworem, wstał. Wyszedł sam na podworce zamkowe.
Mrok już był i cisza panowała wieczorna. — Zobaczywszy że kilku Boleszczyców wyszło za nim, król ich ręką nazad do izby odprawił.
Domyślili się że do Krysty szedł pewnie, i tak było w istocie.
U węgła dworca dwu ludzi czekało na jego skinienie — król im dał znak a sam krokiem powolnym skierował się do dworca Krystyny.
Gdy król nadchodził, siedziała jeszcze pani z Bużenina w oknie otwartém, kwiatek trzymając w ręku, smutna i zapłakana. Postrzegłszy go krzyknęła jak przebudzona i do drzwi przeciw niemu biegła.
Bolesław wszedł, tak chmurny jak u stołu siedział, podbiegającą ku sobie pochwycił w pół, do góry uniósł w silnych dłoniach, pocałował w schyloną ku sobie głowę, i miejsce wskazał na ławie przy sobie.
Nie była to zwykła ława na któréj siadali, u drzwi komory. Krysta tam gdzie było miększe i szersze siedzenie prowadzić go chciała, ale się jéj oparł, obrał dziś miejsce naprzeciw wnijścia do komory; musiała być posłuszną.
— Cóż z tobą królowo moja? zapytał.
— Co z panem: królem moim?
— O! Pan, gniewa się i sroży.. Miecz mu w pochwach rdzewieje — bić się czas! Dłoń drętwieje, męztwo słabnie.. Wojny trzeba.
— A! a! wojny! westchnęła trwożliwie tuląc się Krysta.
— Bez wojny życia niéma! mówił król. — Myśmy wojacy, jak się nie bijem to gnijem.
To mówiąc i szelest słaby usłyszawszy w komorze sąsiedniéj, któréj drzwi uchyliły się nieznacznie — objął Krystę w pół, a białe jéj ręce na szyi króla zawisły. Głowę położyła na jego ramieniu i pięknym, śpiewnym głosikiem poczęła.
— Pan mój wzdycha tylko do wojny — co my wówczas bez niego poczniemy! Chyba z królem iść na wojnę. Na wojnie pan nowe sobie kochanki zdobędzie, a o starych zapomni.
— Ej! wy jeszcze prędzéj o nas — byleśmy za wrotami byli — począł król. Kto was zna i wié? Albo bym ja ręczył że wy teraz jeszcze nie dumacie o swoim Mścisławie.
— A! królu, panie! krzyknęła Krysta głośno — ja, o nim! toć mnie za niego siłą mocą wydali! a czém on dla mnie był, chyba strachem! Jak go wspomnę jeszcze po mnie dreszcz przechodzi.
— A ludzie wciąż donoszą i gadają, że Krysta za mężem płacze.
— Ja? za nim! bodaj tak świat widzieli! zawołała Krysta — i plunęła gniewnie na podłogę. —
Niewidziała że przed chwilą z cicha się drzwi komory otwarły, a w nich przez dwóch parobków silnych trzymany i powrozami związany, stał mąż jéj, Mścisław wszystko widział, słuchał wszystkiego.
Tak król chciał.
Biedny człek odziany był jeszcze w tę samą prostą sukmanę, w jakiéj go wzięto, w brudnéj ciemnicy zwalała się ona i zszarzała.
Włosy miał słomy z barłogu pełne, twarz czarną i osmoloną, oczy w niéj tylko świeciły straszne.. Słuchał wyroku na siebie nie wydawszy jęku.
Krysta spostrzegłszy go teraz dopiéro, domyśliła się, poznała, i przerażona, z krzykiem rzuciła się do króla, obejmując go, jakby u niego szukała opieki.
Bolesław śmiał się z wyrządzonéj psoty..
— Patrzże! — krzyknął do Mścisława — nie masz się po co niewiernéj żony dobijać. Słyszałeś co mówiła! Kazałem cię tu przywlec abyś sam patrzał i słyszał.
Idźże teraz precz, w świat, z moich oczów, a nie muś mnie bym się krwią twoją mazał. Ślepia ci nawet zostawiam, abyś powodyra nie potrzebował.
Mścisław stał jak osłupiały — kilka razy się targnął, jakby ludziom trzymającym go, wyrwać się starał, ale silni pachołkowie z miejsca mu się ruszyć nie dali.
Krysta pobiegła skryć się do kąta. Zakryła oczy i drżąc płakała ze strachu.
Wolnym krokiem król oczyma go mierząc zagniewanemi zbliżył się do więźnia.
— Idź na skręcenie karku — rzekł — idź a nie pokazuj mi się na oczy. Idź! — Wiesz że tu powracać nie masz po co. Życieś mi winien, mogłem ci je wziąć, niktby za tobą nie rzekł słowa. — Daruję ci je, bo robaków nie duszę..
Precz!
Skinął na pachołków.
— Za bramę go wywieść i wyrzucić! — Krzyknął. — Stróżom go dobrze pokazać, niech mu w ślepia zajrzą, jeżeli się do zamku na staje zbliżyć ośmieli, niech go jak psa zabiją.
Odwrócił się król. Pachołkowie już go ciągnęli za drzwi, wlekli przez sień, na podwórze. Gniewem boleścią, więzieniem i głodem osłabły Mścisław, choć mu usta drżały, słowa wymówić nie mógł, nie miał siły się opiérać. — Niewierność Krysty była dlań ciosem śmiertelnym, sam widział, słyszał z ust jéj czém był dla niéj — widział, słyszał i uwierzyć nie mógł, nie chciał. —
Zaledwie był w dziedzińcu, gdy szał ten co go do płochéj niewiasty wiązał, już kłam zadał oczom i uszom. Mścisław mówił sobie iż Krysta umyślnie miłość oświadczała królowi, aby jemu ocalić życie!
Trudno, niepodobna mu się jéj wyrzec było. Myśl ta wróciła mu siły..
Nie szczędząc razów i popychania pachołkowie najgrawając się ciągnęli go ku wrotom. Pokrzykiwali, śmieli się, pokazywali go przechodzącym, powtarzali groźby pana, dodając do nich bezkarne, bo Mścisław związane miał ręce, kułaki i kije.
Tłum zbierał się około niego, gromadą wiedli go tak aż do wrót, gdzie wstrzymali się u straży, aby dłużéj znęcać się nad pastwą swoją.
Mścisław stał jak martwy, jakby nie czuł nic i nie słyszał — zdrętwiały był na wszystko. Krysta jeszcze stała mu w oczach i król ten bezlitosny, dziki, któremu, choć mu życie był winien, zemstę poprzysięgał. — Nierychło, gdy bezwładnym człekiem, co niedawął[2] nawet znaku gniewu ni bólu, gawiedź się dość nabawiła, nie rozwiązując mu rąk pchnięto go precz za wrota na drogę.
Mścisław puszczony padł zrazu, nie mając siły ni woli ruszyć się z miejsca. Ciemna noc już była, zdala od zamku dochodziły jeszcze śpiewy i odgłosy ucztujących, gdy Mścisław wreście podniósł się z ziemi, zachwiał i z trudnością wlec się zaczął ku przedmieściu. Związane ręce, w które się sznury wjadły, sprawiały mu boleść i ruch utrudniały, więzienne leżenie nogi pokurczyło, wilgoć i powietrze zgniłe osłabiły. Niepoznawał sam siebie. Pijany był bolem i gorączką. — Przed oczyma jego przesuwał się jeszcze król i Krysta — i straszne ciemności więzienia, w którém był zamknięty jak w grobie.
Na drodze zamkowéj pusto było, na przedmieściach téż światła już pogasły i ludzie się po chatach pochowali. Szczekanie psów tylko słychać było zdala, i wycie. Zataczając się, opiérając o płoty, wypoczywając zszedł Mścisław aż do stóp góry. Dokąd daléj iść miał sam niewiedział, nie wiedział nawet czy było po co do Bużenina powracać, bo i tam królewscy ludzie już może gospodarowali.
Sam niewiedząc jak, bezmyślnie, dowlókł się aż do domku u kościółka na Skałce, w którym biskup, królewskiego sąsiedztwa unikając, przebywał. — Świeciło tu w jedném oknie przez szpary okiennicy, do koła panowała cisza.
Do progu się dowlókłszy, legł na nim Mścisław, ale padając o drzwi uderzył, które zadrżały i jęknęły. Kroki pospieszne dały się słyszeć ze wnętrza; drzwi odryglowano.
Młody człowiek w sukni kleryka, ukazał się w nich ze światłem w ręku, i począł przypatrywać leżącemu, którego wziął za upojonego włóczęgę. Dopiéro ręce związane sznurem ujrzawszy, krzyknął, ukląkł przy nim, i widząc osłabłego, więzy jego co prędzéj rozplątywać zaczął.
Mścisław miał zaledwie siłę wymówić — Biskup! — i nazwisko swe, gdy padł omdlały, głową o twarde progu kamienie.
Zbiegła się natychmiast cała służba biskupia, a że nazwisko z ust do ust chodziło, a znaném było wszystkim, wzięto go, podniesiono, oznajmiono o nim biskupowi, który nie spał jeszcze.
Znalazł się kubek wody co go orzeźwił, i Mścisław odzyskawszy przytomność, z pomocą ludzi mógł wnijść do izby, na któréj progu stojący oczekiwał nań ręce wyciągając ku nieszczęśliwemu, gospodarz.
— Chodź, dziecię moje, niech cię przytulę i orzeźwię — Bogu niech będzie chwała, iż z życiem uszedłeś!!

Koniec tomu 1go.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jakby.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niedawał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.