Bitwa morska na stawie/Rozdział pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Bitwa morska na stawie
Podtytuł Ramotka
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok Zwyczajny 1878
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIERWSZY.
W którym jest mowa o rozmaitych sposobach spania, o pocałunku ropuchy i strasznym dramacie pod stertą.

Bohater téj opowieści, był to człowieczek osobliwie namiętny do... spania. Połowę życia przepędził téż w rozkosznych marzeniach, — i utrzymywał, że gdyby nie było snu, niebyłoby życia, niebyłoby roskosznych chwil i słodyczy w gorzkiéj pielgrzymce doczesnéj.
— Niczego się tak nie obawiam, jak bezsenności — mówił — i gdyby kiedy powieki moje utraciły swą ołowianą ciężkość, która je nieustannie kłoni ku sobie, gdyby moje źrenice miały przez kilkadziesiąt godzin dziennie patrzéć na obrzydliwości tego świata, wówczas — oh, wówczas wpakowałbym sobie kulę w pierś zbolałą i ułożyłbym się własną ręką do spoczynku wiecznego.
Ba, to może i prawda, ale nie można było przypuszczać tego wypadku, gdyż błoga senność była nieodłączną towarzyszką „śpiącego Jasia.‘‘
„Śpiącym Jasiem“ nazywano powszechnie bohatera niniejszéj opowieści, a nazwa ta przyrosła do niego i stała się jednym z owych nieodłącznych od pewnych szczęśliwych osobistości przydomków.
W swoim czasie cała Warszawa znała młodego blondynka, pod pseudonimem „głupiego Walusia.“ Każdy posłaniec, każdy dorożkarz wiedział doskonale, że ów pan, jest to „głupi Waluś,“ ale jak się ten Waluś naprawdę nazywał, o tém było wiadomo tylko jego rodzinie, bliższym znajomym i skromnym pracownikom biur administracyjno-policyjnych, którzy z obowiązku niejako muszą miéć z nazwiskami do czynienia.
W podobném położeniu był i „śpiący Jasio“ w swojéj okolicy. Lada baba pieląca buraki wiedziała o tym przydomku, ale mało komu było wiadomém, że pod tém skromném mianem, ukrywa się Jaśnie Wielmożny Pan Jan Janina Jankowski, przyszły dziedzic Jaśkowéj Woli, z przyległemi folwarkami Janowek, Janowczyk, Janki i Janowice.
Po najdłuższém życiu ukochanych rodziców cała ta Janowizna spaść miała na głowę ukochanego jedynaka „śpiącego Jasia,‟ który przespawszy szkoły i jakiś zagraniczny zakład naukowy rolniczy, powrócił pod rodzicielską strzechę i oddał się z zamiłowaniem pracy, nad wynalezieniem najwygodniejszego i najmilszego sposobu spania. Mój Boże! czego ten człowiek nie czynił, czego nie próbował? Sypiał w stodole, na słomie żytniéj, na pszennéj, na jęczmionce i owsiance, sypiał w wyce, w grochowinach, w tatarczanéj słomie. Probował spać w koniczynie, w lucernie, w rajgrasie. Pewnego razu zakopał się po same uszy w sieczkę; kiedyindziéj probował zdrzymnąć się w tatarczanych plewach, — wszystko to jednak wybrednego gustu i niesłychanie wielkich wymagań zadowolnić nie mogło.
W stodole, na wyżkach, w szopie i w ogóle we wszystkich zabudowaniach było przedewszystkiém duszno, powtóre nie brakło kurzu, a potrzecie, wysuszona słoma lub trawa kłuła w uszy i przerywała częstokroć w samym środku najrozkoszniejsze sny.
Probował więc Jaś szczęścia na świéżém powietrzu.
W ogrodzie pod cieniem rozłożystéj lipy, było jeszcze jako tako, ale komary cięły bez miłosierdzia — i pewnego razu olbrzymia ropucha przypuściła atak do Jasiowego nosa, który, powiedziawszy między nami, podobnym był bardziéj do ziarnka fasoli żółtawéj, aniżeli do prawdziwego nosa ludzkiego.
Zimny pocałunek ropuchy, stanowczo i raz na zawsze zniechęcił Jasia do sypiania pod cieniem lipy.
Druga próba wypadła jeszcze niepomyślniéj.
Było to wieczorem, złociste słońce układało się już do snu, łąka pachniała jak skład najpiękniejszych perfum, a z sąsiednich gajów na skrzydłach miłego zefirku dolatywało rozkoszne śpiewanie ptasząt. Obok łąki ciągnęło się pole po świeżo zebranéj pszenicy, a tu i owdzie odzywały się derkacze, przepiórki i inni ptaszkowie powietrzni.
W polu stała ogromna sterta pszenicy.
— Tu spocznę, pomyślał sobie Jaś, mam materac czterdzieści łokci długi, a dwadzieścia wysoki, nad głową niebo, które za chwilę będzie usiane gwiazdami, obok przyrodę w całéj pełni wieczornego wdzięku. Za chwilę usnę ucałowany ustami zefirów, ptaki nucić mi będą kołysanki dźwięczne. Spocznę w przestrzeni.
I już naprzód tak się przejął rozkoszami spodziewanego snu, że nie zdążył się wdrapać na sam wiérzch sterty, lecz w połowie drogi... usnął, natrafiwszy na miejsce, w którém ręka jakiegoś „nocnego żniwiarza‟ wydarłszy z mendel snopów, uczyniła niejako niszę w tym słomianym budynku.
Tymczasem noc zapadła.
W lesie rozległo się wycie wilków, któremu akompaniowały przestraszone psy we wsi. Młyn głucho turkotał i warczał, jakby się kłócił z młynarzem, że mu wypocząć nie da, i w nocy jeszcze (jakby jakiego literata) do roboty zapędza, — a od lasu jedna za drugą zaczęły się wysuwać jakieś postacie czarne, ciężkie, które wśród pomroki nocnéj oblekały się w kształty mamutów lub innego przedpotowego bydła.
Jaś spał snem sprawiedliwego, spał i nie przeczuwał, że zwierz jakiś, niby apokaliptyczna bestya, srogi i straszny, zbliża się wprost do sterty, jak nadsłuchuje, wącha, ogląda się, a ślepiem błyska jak ów lew, który „patrzy szukając kogoby pożarł...“
Za jednym zwierzem stanął drugi, za drugim trzeci, a jeden nad drugiego był większy, jeden nad drugiego groźniejszy, a wszystkie straszne, czarne, potworne, posuwały się naprzód ciężko jak słonie, wygniatając nogami głębokie ślady...
Było ich wszystkich dziewięć, i wszystkie dziewięć z dziewięciu stron odrazu zaatakowały stertę, wydając jakieś mruczenie głuche, w którém malowała się radość, złość wielka, a przedewszystkiem straszliwy apetyt.
Dziewięć bestyi, dziewięć apetytów olbrzymich — a Jaś sam jeden śpiący, nie wiedząc o grożącém niebezpieczeństwie, marzył o tém, że jakaś dziewica dziwnie piękna szepcze mu do ucha ledwie dosłyszany szept miłości, że jéj oddech pali mu twarz gorączkowym rumieńcem, wejrzenie lazurowych oczu przyspiesza tętno krwi w żyłach i wprawia serce w ruch przyśpieszony... szybki... nierówny.
Naraz rozległ się krzyk straszny.
Wyrwał on się z piersi przebudzonego Jasia, który zaspanémi i błędnémi oczami spojrzał wprost w małe oczki olbrzymiego dzika.
Ten krzyk rozdarł powietrze, odbił się potrójném echem o las i o gaje, pobudził uśpione ptaki na gałęziach, przerwał sen żabom drzemiącym pośród błot, a wszystkie zające w podorywkach jakby na komendę porwały się z kotlin, pędząc jak szalone prosto przed siebie wystraszone, drżące, jak gdyby za niémi ścigały smycze wychudłych chartów z otwartémi paszczami i wzrokiem krwią nabiegłym...
Bo téż był to krzyk straszny, „un cri de paon,“ jak powiada pewna miła Francuzka, z nosem długim jak nieśmiertelność, a śpiczastym i ostrym jak nędza.
Same dziki przestraszone pomknęły ku lasowi, a gdy wpadły w gąszcz, długo jeszcze słychać było trzask łamiących się pod ich nogami gałęzi, trzepotanie się ptactwa, i ten szum, i ten niepokój jakiś, który daje się zauważyć, gdy niebezpieczeństwo grozi mieszkańcom lasów.
Lekkie sarny patrzyły przed siebie trwożnie i z niepokojem zwracały głowy, jakby patrząc którędy mają uciekać, a duży kozioł z rosochatémi rogami, tupnął parę razy nogą, niby chciał powiedziéć do swych towarzyszek:
— Bądźcie dobréj myśli, wszakże ja tu jestem!..
A Jaś?..
Jaś długo jeszcze nie mógł zamknąć ust, które miał zwyczaj szeroko otwierać w ważnych chwilach życia.
Stał tak nieporuszony z otwartémi ustami, i nie wiedział sam co się z nim stało, nie wiedział co go przestraszyło, zkąd się tu wziął, którędy przyszedł, którędy mu powracać wypada...
Po dobrym kwadransie dopiéro, usta jego zaczęły się przymykać powoli, przytomność wracała; spostrzegł się, że zaspał w stercie, że go coś przestraszyło, i że bądź co bądź potrzeba powracać do domu.
Szedł więc powoli przez pola, a w chwili, gdy dostał się już do swego pokoiku, gdy ułożył się w wygodném łóżku i zamierzał spokojnie usnąć na nowo — we wsi piały już drugie kury, a w wołowni kaszlał i ziewał Bartek, klnąc na czém świat stoi głupi gospodarski obyczaj, który każe przed świtem pędzić woły na paszę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.