Białe widmo/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Białe widmo |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Bibjoteka Echa Polskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wiosna pyszniła się całym swoim nieprzebranym bogactwem. Świat tonął w zieloności, rozbrzmiewał śpiewem niezliczonego ptactwa i kąpał się w promieniach przerozkosznego słońca. Zewsząd płynęła radość, przemożna chęć do życia i niepojęte upojenie, jakim dyszy każda kwietna gałązka, każda trawka i wysmukłe źdźbło zboża w pogodny dzień na wiosnę. Pracujące ręce wiejskich ludzi zdały się nie odczuwać znużenia, jakby i je porywał z sobą ten prąd twórczego uniesienia, ta wokół rozpulsowana radość, każąca zapominać, że pot oblewa czoła i że z nadmiernego wysiłku świat czasem w oczach pociemnieje. Wszelki smutek jakby gdzieś przepadł, jakby się rozwiał w błękicie niebios i rozkwieconych łąkach, lub jakby go przygłuszył niestrudzony śpiew skowronka i pasterskie piosenki.
Nawet w tak smutnej dotąd izbie Anusi Zaleśnianki ocknęło się wesele i igrało radośnie z blaskami południowego słońca, przeciskającego się przez gąszcz dorodnych mirtów, ustawionych na oknach.
Ona sama, do wczoraj jeszcze na wpół przytomna i mocująca się ze śmiercią, uśmiechnęła się również. Był to jej pierwszy uśmiech od dnia tego potwornego napadu, zwiastujący zwycięstwo życia nad czyhającą śmiercią, uśmiech szczęśliwy. Tak uśmiecha się jedynie wiosna, kiedy pokona martwą powłokę zimy, kiedy stopi ostatnie spłachcie śniegu i wybucha ciepłym oddechem pierwszy pierwiosnek lub stokrotka.
Oczy Stacha, siedzącego na zydlu obok łóżka, nie posiadały się ze szczęścia. Nareszcie Bóg łaskawie ulitował się nad tą nieszczęsną ofiarą, i przywrócił ją życiu. To ponad wszystko umiłowane dziewczę nie odejdzie od niego w tajemnicze zaświaty, lecz będzie żyło... będzie! Oto już się uśmiechają te chabrowe oczęta, tak słodko i przyjaźnie, jakby się błękitne niebo uśmiechało... Na policzkach, tak jeszcze wczoraj bladych, kwitnie lekki rumieniec... niewinne usta nabrały barw czereśni... rzekłbyś, że to róża rozkwita.
Wielogodzinna rozpacz Stacha rozpierzchła się bez śladu, zapomniał, ile przecierpiał i wylał gorzkich łez, ile strasznych obrazów przeszło mu przed oczyma. To jedno uśmiechnięte i radosne spojrzenie rozwiało teraz wszystkie wątpliwości i bóle i kazało zapomnieć o tych koszmarnych, jak wieczność długich nocach, w czasie których życie ukochanej dziewczyny zdawało się zamierać i gasnąć niby słaby płomyczek.
Patrząc obecnie na nią, czuł się jak gdyby odrodzony, jakby niezmierny ciężar spadł mu z ramion i balsam niewysłownie kojący rozlewał mu się w piersiach.
Od godziny już może rozmawiali ze sobą, więcej radością spojrzeń, więcej uczuciem wezbranym w oddanych sobie sercach, niźli słowami.
Szczęście Anusi było teraz bezbrzeżne, że właśnie, gdy po raz pierwszy spoglądnęła przytomnie — ujrzała obok siebie czuwającego cicho Stacha...
Pamiętała to również, że ile razy po omdleniu wracała jej mała iskierka świadomości, to zawsze oczy spostrzegły tę nachyloną ku niej postać, coś szepczącą żarliwie. Więc czuwał przy niej nieustannie... o jakiż on dobry i oddany, jaki kochający!
— Stasiu — wyszepnęła szczęśliwa i wyciągła doń rękę, podczas gdy druga tuliła do policzka małą wiązankę kwiatów polnych, jakich Stach jej dziś narwał. — Stasiu jedyny!...
Tyle w tym szepcie było miłości i uciechy, że serce siedzącego chłopaka omal nie wyskoczyło z piersi. Ujął podaną sobie dłoń i pieścił ją jak skarb.
— Anusiu moja najmilsza, — ozwał się drżącym ze szczęścia głosem — może cię słowa męczą?
Łzy radości zamgliły mu źrenice.
— Nie, nie — odpowiedziała cicho. — Tak mi jest dobrze i tak szczęśnie, że wnetbym nawet wstała...
— Och, lecz ta rana...
— Boli jeszcze, bo boli, lecz już inaczej... Już tak nie piecze w piersi... już rana prawie zaschła, i czuję, że się goi...
— Bogu niech będą dzięki, że taki miłosierny i uratował mi cię, Anuś...
— Mówiłeś, że tak źle było ze mną? Bo ja naprawdę nic a nic nie pamiętam...
— Miałaś wielką gorączkę i byłaś nieprzytomna. Dopiero wczoraj wieczór nastąpiła poprawa, jakby się cud stał jaki.
Uścisnęła mu rękę i nie spuszczała zeń spojrzenia.
— A tyś był ciągle przy mnie?
— No, jakżeby... jeszcze się pytasz? Jezu, przecież ja bym od ciebie nie mógł ani na chwilę odejść.
— Ja czułam to, ja wiem... Stasiu, do śmierci nie zapomnę ci tego!
— Bo ja do śmierci będę dla ciebie taki. Przecież ty jesteś moje słonko, moje caluśkie życie!
Anusia wiązkę kwiatów odłożyła na pościel i w obie dłonie ujęła krzepką rękę Stacha. Gdyby jej siły nie zabrakło, to byłaby z radością przycisnęła do piersi tę oddaną i tak jej wierną rękę, jednakże rana nie pozwalała jeszcze na to. Jęła ją przeto tylko głaskać i pieścić, patrząc mu w oczy całym ogromem swej dziewiczej miłości. O, bo kochała go bezbrzeżnie — nie tylko za to, że był piękny i młody, szlachetny, pracowity, że jej tę miłość przyniosło przeznaczenie, ale najbardziej za jego wierne serce i że ją właśnie wybrał z pośród tylu bogatych dziewcząt, ją biedną sierotę... że sam mając majątek, nie szukał sobie równej i odrzucał wszelkie ponętne swaty, mówiąc otwarcie: „Jedną Anusię mam i jeno z nią mi do ołtarza“... Jakże go zatem było nie miłować całym gorącym sercem, kiedy ta miłość przyszła sama, kiedy się narodziła tak, jak się rodzi wiosna, jak kwiat rozkwita lub się rozjaśnia ranna zorza...
— Stasiu mój złoty — odszepnęła mu słodko — i tyś jest dla mnie słonkiem i... wszystkim! wszystkim! Przecież ja tylko ciebie mam na świecie...
Stach dumał nad czymś chwilę, po czym rzekł z żalem:
— Boże, dlaczego ja we święto nie odprowadziłem cię do domu? Naprawdę, z głowy mi wyjść nie może, żeś poszła sama... Gdyby tak było, byłabyś unikła nieszczęścia, bo ja bym tego zbója na proch roztarł!
— Stachu, nie masz pojęcia, jaki to potwór... Już mnie coś tknęło, gdym drzwi zastała niezamknięte. Myślę, pewnie złodzieje dostali się do izby, wchodzę co prędzej, rzucam okiem dokoła i co tylko próg przestąpiłam, gdy nagle staje przede mną straszna, zakapturzona postać i zanim miałam czas zakrzyknąć, nóż mi zamigotał w źrenicach, uczułam cios okropny i naraz runęłam na podłogę...
— Matko najświętsza! — wyrwało się z ust Stacha i twarz przybladła mu z przejęcia. — Więc mówisz, — spytał po chwili — że miał na głowie kaptur?
— Tak, twarz miał zakrytą.
— I o nic cię nie pytał, tylko z miejsca ugodził w piersi nożem?
— Tak...
— Wysoki był ten zbój?
— Och, ogromny!
— I nigdyś w polu, albo gdzie indziej nie widziała podobnego człowieka?
— Nigdy, Stasieńku. Ja nie wiem, ale on chyba skądś z daleka i taki, że nie umiem powiedzieć...
Pięść Stacha zacisnęła się gniewnie.
— Żebym miał nogi po kolana uchodzić, tak muszę go odnaleźć! — wyrzekł z zawziętością.
— Stachu, on by cię zabił — lękliwie ozwała się Anusia — to chyba jakiś czart.
— Pewnie, że musi być niesamowitym piekielnikiem, jeśli z podziemi potrafił uciec policji, lecz ja się go nie zlęknę! Biada mu, bo ja czuję, że on wpadnie w me ręce!
W chwili, gdy w izbie powyższa toczyła się rozmowa, pod Anusiną gruszę rosnącą za stodołą przyszedł stary, zgarbiony żebrak i odłożywszy kostur, oraz zrzuciwszy z ramion torbę, siadł strudzony na trawie.
Odsapnąwszy cokolwiek, dobył z zanadrza postrzępioną kraciastą chustkę i jął ocierać spocone czoło, na które opadły siwe kosmyki włosów. Dziad ten, tak z ruchów, jak i całej postaci, przedstawiał się typowo i bardzo sympatycznie. Siwe włosy, podobne do zbielałych konopi, spadały mu spod słomkowego o wielkim rondzie kapelusza na plecy i ramiona, a także płowa broda sięgała niemal pasa.
Staromodna płótnianka, wyświechtana i pełna dużych łat, okrywała mu ciało, zaś lniane portki i szmaciaki na stopach dopełniały reszty tego ubogiego odzienia.
Starzec ów przywlókł się do Nadbrzezia dopiero wczoraj nad wieczorem, dążąc, jak mówił, z Częstochowy do Leżajska.
Wszedłszy do wsi, wstąpił do kilku chat po drodze, wreszcie zahaczył o dom Anusi Zaleśnianki.
Siostra Stacha, czuwająca podówczas przy chorej, opatrzyła z polecenia Anusi przybysza kromką chleba i sera, jednakże dziad, widać bardzo strudzony, poprosił o chwilę odpoczynku i usiadł na nalepie. Dziewczęta nie sprzeciwiały się bynajmniej, owszem, uraczyły żebraka jeszcze garnuszkiem mleka. Uradowany starzec podziękował gorąco, a wypróżniwszy garnek, wydostał z torby dwa medaliki z wizerunkiem Najświętszej Matki Częstochowskiej i podarował je dziewczętom.
— Przyjmijcie — mówił — sam biskup je poświęcał i mają w sobie wielką moc. Wyzdrowiej jak najprędzej, dobra gołąbko, a ty nigdy nie choruj — dodał, zwracając się do każdej.
Dziewczęta przyjęły miłe upominki i jeszcze z większym zaufaniem spoglądały na dziada. Ten, widząc również dobre serca, wsparł się wygodniej na kosturze i począł dobrotliwie wypytywać o chorość leżącej Zaleśnianki. Siostra Stacha wyręczała osłabioną Anusię, odpowiadając z wyrazistym przejęciem o tej niezwykłej i wstrząsającej tragedii. Dziad słuchał w wielkim skupieniu i z współczuciem, ledwie dowierzając swym uszom o tak straszliwych zbrodniach i tym ostatnim bestialskim napadzie. Wysłuchawszy do końca owej potwornej opowieści, bez słowa odpowiedzi zsunął się ciężko na kolana i wznosząc ręce ku obrazom na ścianie, począł modlić się szeptem. Przez dłuższą chwilę panowało uroczyste milczenie, wreszcie pobożny starzec dźwignął się z klęczek i spoczął znowu na nalepie.
— Sieroto miła — ozwał się do leżącej drżącym z przejęcia głosem. — Bóg cię cudownie uratował! Matko Najświętsza, co to za zbój okropny! I powiadacie, że go mieli w podziemiach tego „Grodziska“ i ten zbrodniarz im uciekł?
— Ano, miał wyjście przykryte ziemią i zarośnięte trawą, sobie tylko wiadome.
— To pewnie świadom tego miejsca?
— Bóg jeden wie, co to jest za piekielnik.
— I miał ze sobą łódkę, taką składaną, którą pod pachę można zabrać i na niej na dół Wisły popłynął...
Dziad się przez chwilę zastanawiał, jak gdyby sobie coś przypominał. Nic jednak nie rzekł co uczepiło mu się myśli, tylko spytał ciekawie:
— Widział kto tego zbója? Jak on wyglądał?
— We święto jak wychodził z tej izby, to go potem widziały dzieci, parobcy w polu. Jest podobno ogromny, w jakowymś białym kitlu i w kapturze na głowie. Anusia ino tyle pamięta, że wyglądał jak potwór, zakryty tym kapturem na twarzy. Przy tym ugodził ją znienacka i zaraz pamięć utraciła...
Starzec coś znowu sobie uzmysławiał.
— Mówiłaś, że on nic nie rabuje ino zabija? — spytał po krótkiej przerwie.
— Tak. Opowiadają jednak, że pije pono ciepłą krew każdej swojej ofiary...
— Boże, co to za gad jakowyś! — zdumiał się starzec. — I morduje raz w roku, w same Zielone Święta...
W głowie nie mogło mu się pomieścić, co to za diabeł w ludzkim ciele i czy naprawdę może być taki zwyrodnialec, który jak dzikie zwierzę syciłby się krwią ludzką. Mimo, choć od lat wielu wędrował ze wsi do wsi, choć przeszedł wzdłuż i wszerz bez mała całą Polskę, choć przeżył, widział i słyszał wiele w owym szerokim świecie, ale o takich zbrodniach, jakie już po raz czwarty zdarzyły się w Nadbrzeziu, jeszcze nigdy nie słyszał.
Wciąż nad czymś medytując, otworzył znowu torbę i wyjął z niej ostrożnie w szmatki poobwijaną flaszkę.
— Mam tu cudowną wodę z Częstochowy... Nie ma słabości, która by się oparła tej wodzie ze źródełka Matki Boskiej... Podaj garnuszek — zwrócił się do stojącej dziewczyny — i daj się napić chorej. Ranę także nią obmyj. Zobaczycie niedługo, jaka pomoc święta jest w tej wodzie...
Siostra Stacha pytająco spojrzała na Anusię.
— Zosiu, ja chcę, daj mi tej wody — wyszeptała w odpowiedzi Anusia. Poznać było po oczach i owej gotowości, jak ta dziewczyna szuka ratunku, jak ogromnie pragnie żyć.
Zosia bezzwłocznie wykonała zlecenie, dając się napić przyjaciółce i zwilżając jej ranę.
Chora, wprawdzie od rana czująca się już lepiej, teraz się zdało jeszcze znaczniej pokrzepiona, jak gdyby wiara w częstochowską studzienkę, z której zaczerpnięto tej wody, wpłynęła jej w przebite nożem piersi łagodzącym balsamem.
Dobre i jak bławaty modre oczy jeszcze się bardziej rozjaśniły, kiedy po chwili wszedł do izby smukły, zarumieniony pracą Stach. Znalazłszy się za progiem, spojrzał niechętnie na żebraka, jako zbytecznego natręta w czasie, kiedy stan chorej wymagał bezwzględnego spokoju, ale Anusia nim zdołał coś wyrzeknąć, pogroziła mu dłonią.
— Stasiu — szepnęła cicho — ten dziadek idzie z Częstochowy i dał mi wody z cudownego źródełka... Powiadam ci, dopiero się napiłam i tak mi już ulżyło...
Smutne i pełne troski oczy Stacha rozpogodziły się od razu.
— Naprawdę? — spytał, siadając na krawędzi.
Anusia potaknęła radośnie.
— I dostałyśmy jeszcze po medaliku, które sam ksiądz biskup poświęcał — oznajmiła mu siostra.
Niechęć na obliczu chłopaka rozwiała się do reszty.
— To Bóg wam zapłać, dziadku — odezwał się serdecznie do poczciwego starca. — Jak to dobrze, żeście wstąpili i choć trochę przynieśli nam radości.
Dziad uważniej zaczął przyglądać się Stachowi i musiał widać poznać, że nieszczęsna Anusia jest dla tego dorodnego młodzieńca czymś więcej niźli siostrą, bo pewnie jak mu z oczu patrzyło — wybranką miłującego serca, przeto, by jeszcze bardziej go pocieszyć, odrzekł poważnie:
— Bóg miłosierny zachował ją od śmierci, to i powróci rychło zdrowie. Ta święta woda nie zawodzi, a ja się modlił będę, bo mnie po ludzku przyjęto w owych progach...
Jakoż wielka otucha wstąpiła w zbolałe serce Stacha, bowiem szczególnie wyraz twarzy Anusi znamionował jeszcze większą poprawę.
Ponieważ dzień się skończył i lekki mrok zapadał, przeto miłego starowinę zostawiono na nocleg i w tym celu w stodole Stach mu wymościł ze świeżej słomy legło.
W ciągu nocy czuwała przy łóżku chorej Zosia, to znów na zmianę brat. Wprawdzie wkrótce z wieczora ogarnęła Anusię jeszcze silna gorączka, jednakże po północy chora cicho zasnęła i spała już spokojnie aż do białego rana. Po przebudzeniu w zdrowiu dziewczyny zaszła tak widoczna poprawa, że Stach ze szczęścia nie mógł powstrzymać łez. Przypisując tę zmianę owej cudownej wodzie, pobiegł czym prędzej do stodoły, by podziękować pielgrzymowi za to tak skuteczne lekarstwo, ale niestety już go nie zastał na posłaniu. Poszedł nie wiedzieć kiedy i dokąd...
Aliści dziad nie zniknął tajemniczo, jak się na różny sposób poczęło roić w Stachowej wyobraźni, lecz usłyszawszy sygnaturkę o świcie, powstał z barłogu i powlókł się nabożnie w stronę wioskowego kościoła. Powrócił bardzo późno, z ludźmi przygodnie rozmawiając po drodze o tej niezwykłej zbrodni, aż wreszcie dotarł pod gruszę za stodołą Anusi i siadł na chwilę, aby odetchnąć nieco i jeszcze raz rozważyć, czy zwierzyć się Stachowi ze swoich może trafnych podejrzeń.
Jakoż po pewnym czasie przyszedł do przekonania, że nie powinien nic ukrywać, co dla tej wielce tragicznej sprawy mogłoby mieć jakiekolwiek znaczenie. Z tą myślą podźwignął się na nogi i wolno skierował się ku Anusinej chacie.
W izbie toczyła się rozmowa na temat dziada, który o brzasku opuścił nocleg zagadkowo, gdy właśnie oczy Stacha spostrzegły go przez okno.
— A dyć on idzie do nas — ozwał się do Anusi uradowany chłopak i poszedł, aby wprowadzić go do izby.
— Pochwalony Jezus Chrystus — wyrzekł u progu nabożny starzec.
— Na wieki wieków, witajcie! Właśnie rozmawialiśmy o was, kochany dziadku... Myśleliśmy markotnie, żeście nas opuścili, a przecież wam od nas należy się wielkie podziękowanie... Bo przecież patrzcie, jak moje słonko w oczach prawie zdrowieje po tej cudownej wodzie — mówił radośnie, wskazując na Anusię.
— Tak, dziadusiu, on prawdę mówi — przemówiła dziewczyna. — Niech wam Pan Bóg sowicie wynagrodzi tę dobroć...
Dziad usiadł na nalepie i widać było, jak jego siwe oczy rozpogodziły się poczciwie.
— Bogu dziękujcie, bo On to sprawił, nie ja nędzarz.
— Ale Opatrzność was nam zesłała, dziadku — dorzuciła Anusia.
— Ano, jeśli mnie wybrał za narzędzie, mnie nędznego robaka, to niech Mu chwała za to będzie. Oj, widać, gołąbeczko, że ci już lica różowią się jak zorza. Niedługo wyjdziesz na słoneczko, na pachnące powietrze, to i okrzepniesz niby kwiatek na rosie. Żem sobie poszedł wczesnym rankiem, kiedy dzwoniła sygnaturka, to nie bądźcie markotni. Byłem w waszym kościółku, ażeby się pomodlić i Boga się poradzić, czyby wam jednej rzeczy nie powiedzieć... Taką już mam naturę, że długo ważę słowa, nim je komuś wyjawię... Tu stała się rzecz straszna, to i nie dziwcie się ludkowie, żem wczoraj o tym nic nie rzeknął... Trzeba było modlitwy i rozwagi, ażeby z lekkim sercem nie rzucić ciężkiego podejrzenia...
W miarę jak padały te zagadkowe słowa, oczy Anusi oraz Stacha ogarnęło zdziwienie.
— O czym, dziadku, mówicie? — rzucił pytanie Stach i równocześnie jego serce zadygotało niespokojnie, jakby coś przeczuwając.
— Ano o tym zbrodniarzu, o tym zbóju okropnym. Jam widział tego piekielnika i teraz już nie wątpię, że to jest on...
Niespodziewane owe słowa aż oniemiły słuchających.
— Jam nawet zajrzał w jego progi, lecz mnie odpędził jakby psa — ciągnął dziad dalej. — Widać nie chciał nikomu zajrzeć w oczy, jakby się lękał, aby mu z twarzy nie wyczytano zbrodni.
— Na miłość boską, mówcie przecież wyraźniej! — zawołał Stach, opanowując myśli. — Gdzieście wy go widzieli?
— Może dwie mile będzie stąd, w Zakręciu...
— Wiem, wiem, gdzie jest Zakręcie — pochwycił chłopak niespokojnie.
— Ot, stamtąd szedłem ku Nadbrzeziu. Jest tam pod lasem taka samotna chata, zapadła w ziemię, licha i od lat pewnie nie bielona. Prawie ścieżyną przybliżałem się do niej, kiedy od Wisły podążał spiesznie ku niej człowiek z białym płaszczem na ręce i z dziwacznym plecakiem na rozłożystych barkach. Człek był ogromny, z rudą szczeciną na obrzydłym obliczu, uderzająco zabłocony, jakby z daleka wracał manowcami... Przystanąłem i patrzę... Nieznajomy spoglądał gniewnie w moją stronę i nic nie rzekłszy, podszedł do chaty i jął odmykać ciężką kłódkę. Myślę sobie, pewnie samotnik jakiś, to trza wstąpić choćby na kubek wody. Skręcam ano ku chacie i zbliżam się do progu, a tu ze sieni słyszę głos: „Precz mi stąd, dziadu, bo nie daję jałmużny! Z miejsca wracajcie!“ Zdziwiłem się niemało owej nieludzkiej złości i zawróciłem, jak nakazał. Różnie się trafia pośród ludzi, ale przecie ten człowiek nielada mnie zadziwił. Medytowałem nad tym długo, po tym ofiarowałem Bogu tę niemiłą odprawę. Kiedym usłyszał wczoraj, co się tu u was stało, tak od razu ten człowiek pojawił mi się w oczach. Przemyśliwałem sobie różnie i wciąż mi coś szeptało, że to jest właśnie ten tajemniczy zbrodniarz... Teraz wszystko pojmuję, jako i to, że człowiek ten nie miał spokojnego sumienia, i dlatego odpędził z przed oczu swych żebraka... Tak, on wtedy wracał po ucieczce z owych zamkowych lochów. Słuchajcie, ludzie, teraz to mówię, bo wszystko świadczy za tym, że on niechybnie jest tym zbójem. Te jakieś płótna i kabłąki na plecach, to pewnie owa jakaś składana łódka... Pamiętam, że płótna owe były mokre, a on od Wisły wracał, którą, jak wskazują poszlaki, na dół popłynął...
Oczy Stacha iskrzyły się jak węgiel, a cała postać drżała z niecierpliwości. Kiedy dziad skończył mówić, jął go zarzucać pytaniami, przy czym się okazało, że tak rysopis, jak i czas zgadzają się zupełnie z podejrzeniem uczciwego żebraka, który się długo zastanawiał, zanim się zwierzył ze swojej przygodnej tajemnicy.
— Ten zbój przeklęty już nam teraz nie ujdzie! — zawołał Stach, ściskając pięści żądne pomsty.
— Uspokój się, uspokój — jął perswadować starzec.
— Gdy już wiadomo, gdzie zbój mieszka, to trza w spokoju obmyśleć mu pułapkę. Jest on przebiegły niczem lis, albo sam chyba czart. Ja myślę, że ino nocą może go ująć policja...
— A nuż go spłoszą? — przerwał Stach.
— Trza go na śnie podejść i w lesie zaczaić się za dnia...
— Eh, kiedy ja jakoś najbardziej wierzę w swoje siły!
— Chłopcze, ty mu nie sprostasz! — ostrzegł dziad. — To jest wielkolud!
— Bóg sprawiedliwy mi pomoże, bo pomsta to jest słuszna! Oh, jak on mnie skrzywdził, a ją, to ukochanie moje, chciał zgładzić z tego świata! Nie, nie może być inaczej, jak tylko moje ręce muszą go oddać sądom!
Anusia, która do tego czasu nie miała kiedy przyjść do słowa, widząc zawziętość Stacha i gotowość do rozprawy z tym nieludzkim potworem, wyciągnęła doń dłonie i prosiła lękliwie:
— Nie, nie, Stasieńku, ja cię nie puszczę! Ten zbrodniarz by cię zabił, on taki straszny!
— Hanuś, czy to ja dziecko? Czy ty myślisz, że ja nie znam sposobów, jak się zabrać należy do takiego gada? Słuchaj, ptaszyno, kiedyś leżała mi bez życia, to ślubowałem Bogu to i owo i sumiennie ślubowanie wypełnię, ale przysiągłem sobie przy tym, że muszę pomścić twoją krzywdę i te wszystkie ofiary, które ten diabeł wymordował... Muszę! Nie trzeba mi pomocy policyjnej ani wsioskiej, bo ja go sam skrępuję powrozami i jako zwierzę przywiodę do Nadbrzezia.
Anusia nie przestawała dalej prosić, chociaż wiedziała, że stanowczości Stacha w tym wypadku nie złamie. Dziad również przychodził jej z pomocą, ale zawzięty chłopak nie dawał się przekonać.
— A to wam powiem, nie może być inaczej, ino dziś jeszcze trzeba mi być w tym Zakręciu. Zośka zostanie przy Anusi, a wy, kochany dziadku, na wóz ze mną wsiądziecie i pokażecie mi tę chatę. Po tym wy z bratem moim powrócicie, a ja zostanę i wiem, że Pan Bóg mi poszczęści...
Dziad się bynajmniej nie sprzeciwiał, chociaż wciąż jeszcze zalecał pomoc policji. Anusia głaskała pieszczotliwie dłonią miłującego ją chłopaka, ulegała powoli jego zapewnieniom i prośbie, wreszcie zupełnie przekonana, słodko szepnęła mu do ucha:
— Jeżeli sobie tak przysiągłeś, to niech cię Bóg prowadzi i ma w swojej opiece.
Ucałował ją w czoło, po czym pełen otuchy i podniety posłał po siostrę przechodzącą dziewczynę, aby móc jak najprędzej przygotować się dobrze do tego naglącego wyjazdu...