Bezimienna/Tom II/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Rano dosyć jenerał się obudził i wstał. Życzył sobie koniecznie, żeby mogli wyruszyć stąd z południa, sam zakrzątnął się około pakunków, powozów, pobudził ludzi i tak, namówiwszy doktora, aby także wstał, doczekali godziny dziesiątej rano.
W pokoju jenerałowej cicho było, jak w grobie, sługa nawet, co dziwna, nie wstała jeszcze i nie wyszła. Żołnierz stojący na warcie poświadczył, iż od wczorajszego dnia nie było tam znaku życia.
Gdy go sam Jego Ekscelencya badać zaczął po cichu, zaręczył mu, że bodaj nawet i służąca... nie musiała powrócić, bo on jej przechodzącej nie widział.
Tknęło to jenerała, który drzwi pomalutku otworzył, dziwiąc się, że ich na noc nie zaryglowano, i wszedł. W pokoju było tak wszystko, jak wczoraj, a co dziwniej, na łóżku jenerałowa spała odwrócona do ściany, zupełnie tak, jak wieczorem ją widział...
Obawiając się omdlenia, zbliżył się Puzonów do łoża, usiłował zobaczyć twarz, zakryta była zupełnie, nachylił się i — nagle wrzasnął, a raczej ryknął tak, że, co żyło w domu, zerwało się, myśląc, iż coś okropnego stać się musiało. — Nikt jednak nie śmiał wejść do pokoju, aż doktór Müller przerażony wpadł pierwszy.
Zastał jenerała w najgwałtowniejszej pasyi, szarpiącego pościel łóżka porozrzucaną po izbie, w której żywej więcej duszy nie było.
Müller poskoczył ku niemu, chwytając go.
— Jenerale, co się stało?
Puzonów mówić nie mógł, pienił się ze wściekłości. Widoczne było, że jenerałowa uciekła.
Natychmiast wciągnięto do izby Omełka, który, ukląkłszy i palec na palec złożywszy, poprzysiągł, iż nie wiedział ani widział nic, oprócz dwa razy raz po razu wychodzącej obwiązanej sługi...
Zrazu jenerał chciał wezwać najbliższą komendę rosyjską, zamek przetrząść, spalić, miasteczko wywrócić do góry nogami, zniszczyć... gnać po gościńcach, gonić, mścić się... ale powoli, gdy padł na krzesło, wywarłszy zajadłość swą na sprzętach, łzy mu się rzuciły z oczu, zaciął usta i wydał tylko rozkazy do podróży, jakby nagłe zmienił projekty...
Müller go pocieszał, mówił, perswadował, ale jenerał nie słyszał nic lub słuchać nie chciał.
Zerwać się po kilkakroć, chcąc zarządzić rewizyę w zamku... potem mu ręce opadły i nic już nie przedsiębrał, tylko co rychlej pragnął stąd wyruszyć.
Müller był przy nim nieodstępnym, lękał się bowiem, aby nadzwyczajne wrażenie nie oddziałało na zdrowie jenerała, tembardziej, iż oprócz zgruchotanych krzeseł i podartej pościeli, gniewu nie miał na kim wywrzeć i zamknął go w sobie.
— Ale nim wyjedziemy — zawołał Müller — jeśli wy nie chcecie, to ja się pójdę dowiedzieć do zamku... okazuje się, że Krajski był oszukany, bo to uczciwy człowiek, że ta sługa musiała być... kat ją wie, kto ona była... Mnie to oburza... pozwól mi się pójść dowiedzieć.
— Po co się dowiadywać! — krzyknął jenerał, zrywając się z krzesełka — ja wiem wszystko. Nie kochała mnie żywa, nie mogła mnie kochać, gdy wstała z martwych... chcę o niej zapomnieć! zapomnieć! zapomnieć!
Müllerowi żal się prawie zrobiło tego dzikiego napoły człowieka, który pragnął właśnie tego, co nigdy na żądanie nie przychodzi...
Puzonowi pilno było nietylko wyjechać, ale pozbyć się wszystkiego, co mu żonę przypominało, powozy powyprawiał inną drogą do stolicy... a że i widok doktora go męczył, wręcz mu zapowiedział, że mógłby wrócić czy do szpitalów wojennych, od których był czasowo odkomenderowany, czy gdzieby sobie sam życzył.
Müller oświadczył smutno jakoś, że powróci chyba do Warszawy. — Trzeba i to przyznać jenerałowi, że pieniężnych swych zobowiązań względem doktora dotrzymał, poczem, zostawiwszy mu swój powóz jeden, prawie bez pożegnania, przybity, znękany, kazał się wieźć za partyą więźniów, która go poprzedzała. Można sobie wyobrazić, z jakiem usposobieniem jechał dla Polaków i Polski... Twarz jego w ciągu kilkunastu godzin zmieniła się tak strasznie, jak po najcięższej chorobie. Na najpierwszej stacyi połamał żebra poczmistrzowi, który mu parę słów odpowiedzieć śmiał... a co dalej... nie wiemy...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.