Przejdź do zawartości

Bezimienna/Tom II/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLV.

Pałac Orłowa nad Mojką nie miał wcale pięknej powierzchowności, gdy na świat przychodził.
Od pierwszego domu z cegły wzniesionego z rozkazu Piotra w 1710 do 1796 r. stolica budowana z musu na gwałt rozrosła się i rozszerzyła, ale przepych, o który się dobijała, świecił tylko na głównych jej ulicach, wreszcie z pruskiego muru domki, na sposób niemiecki, były najpospolitsze; a na Wasilewskim ostrowie pełno jeszcze było chat drewnianych i szałasów niegodnych wielkiej stolicy. W całym Petersburgu za Katarzyny, oprócz marmurowego pałacu i cerkwi Izaaka, nie było więcej budowli z kamienia. Pałac Orłowych, obrócony na więzienie, wyglądał na nie. Straże chodziły dokoła, okna napół były pozasłaniane, pół pozabijane deskami i kratami, u głównych drzwi rodzaj odwachu żołnierskiego się znajdował. Więźniowie mieli widok na kanał i na bagnety swych straży.
Nazajutrz z bijącem sercem doktór Müller, opóźniwszy umyślnie przybycie do pałacu, zbliżał się doń, gdy sanki jego wstrzymano i nieproszony towarzysz zajął przy nim miejsce. Płaszcz wojskowego felczera, czapka na oczy spuszczona, dosyć dobrze maskowały, doktór wszakże drżał cały i niemy prawie zatrzymał się przed ciemnym gmachem. Ktoby mu się chciał przypatrzyć uważnie, prędzej po nim poznał, że się coś złego święciło, niż po tym podejrzanym towarzyszu. Ale straż, spostrzegłszy kapelusz z jeneralską oznaką i domyśliwszy się naczelnika, rozstąpiła się, czyniąc mu honory, i Müller, nie patrząc za siebie, wszedł na korytarz... Czuł jednak poza sobą stąpanie felczera, który go nie odstępował. Serce mu biło, w oczach latały płatki jasne, mylił się, szukając drzwi, ale nareszcie dowlókł się do tych, których było mu potrzeba. Tu jeszcze chodził szyldwach jeden. W korytarzu cisza panowała grobowa. Drzwi się otworzyły, Müller wsunął się, za nim felczer znowu.
Temu, którego niedawno cały naród zwał najwyższym swym wodzem, w którego ręce złożył losy swoje, dano tu mieszkanie prostego niemal wojennego jeńca. Szczupłe, ponure, smutne i niewygodne. Za największą łaskę dozwolono go tu przenieść i dopuścić, aby się pracą ręczną rozrywał. W pierwszej izbie, która poprzedzała główny pokój Kościuszki, na stoiku prostym siedział żołnierz spełniający obowiązki posługacza (wiestowoj), który się codzień odmieniał i czas pędził na śnie, wynagradzając sobie przymusową bezsenność straży.
Obudziło go wejście doktora, stanął wyprostowany, jak z drzewa, wstrzymując ostatki snu objawiającego się ziewaniem.
Müller wskazał go oczyma towarzyszowi i razem z nim natychmiast (pilno mu było przejść tę próbę ogniową) wszedł do pokoju Kościuszki.
Naczelny wódz o szarej godzinie, przy niedawno zapalonej świeczce jednej, która stała na warsztacie tokarskim, spoczywał na prawdziwie żołnierskiem, a raczej mniszem łożu, pokrytem grubą kołdrą więzienną. Na widok wchodzących, podniósł się nieco na ręce, spojrzał jakby zdziwiony, milczący i stawać począł na nogi... Oczy jego jeszcze nie były dostrzegły towarzysza lekarza. Müller drżał i mówić nie mógł, ale za niego i za wszystkich przytomność umysłu zachowała jenerałowa, która poczęła naprzód szeptać coś doktorowi. Müller się opierał, wahał, a wtem Kościuszko zwrócił oczy na felczera i, cofając się, o mało nie krzyknął z zadziwienia.
Wśród mroku celi i wspomnień swych mroku, rozpoznawał choć zmienioną cierpieniem twarz, której zapomnieć nie mógł, nie chcąc wierzyć oczom własnym. Felczer położył palec na ustach, nakazując milczenie, a doktora, opierającego się jeszcze, co rychlej za drzwi wyprawił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.