Bezimienna/Tom II/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIII.

Doktór Ernest Müller, mianowany lekarzem wyższym nad więzieniami i lazaretami, dostał piękniejszą posadę zaprawdę, niżeli jej sobie mógł życzyć.
Jednakże, ktoby go był widział, gdy mundur swojej klasy wkładał po raz pierwszy, mundur, dający mu rangę jenerała, acz szyty złotem ogromnie i przepyszny, byłby dostrzegł łatwo smutek i niepokój na twarzy. Krawiec nawet, co suknię przymierzał, dziwił się wyrywającym z jego piersi westchnieniom i mówił w duchu, że musi to być człek bardzo ambitny, kiedy mu i tego mało.
Jedna uwaga usprawiedliwiała w oczach krawca obermedyka: obaj byli Niemcy. Szanowny Luis Julius Schmidt, hofliverant, wiedział, iż naówczas w Rosyi Niemcy mieli prawo do najwyższych godności.
Otóż p. Müller wzdychał, jak już powiedzieliśmy, a p. Schmidt wyrażał mu życzenia najszczersze, aby mógł co najrychlej piękniejszy jeszcze i bogaciej haftowany szyć dlań mundur tajnego radcy.
Ale i to życzenie rodaka powitane zostało westchnieniem, mundur starannie zawinięto w płócienny futerał, Dr. Müller pożegnał p. hoflieveranta Schmidt’a, wdział suknie codzienne i, gdy nikogo już nie było, dobywszy z kieszeni kartkę, uważnie ją odczytywał, kiwając głową.
Widocznie korespondencya ta wcale mu się nie podobała. Przeczytawszy, ruszył ramionami, chodził wielkimi krokami, zamyślił się, wziął wreszcie płaszcz, ujął kapelusz i wysunął się z domu, w kieszeni ciągle trzymając karteczkę.
Śnieg już zalegał ulice, mnóstwo owych tanich saneczek, posługujących przez zimę, zjawiło się w Petersburgu, w jedne z nich wsiadł doktór i kazał się wieźć w taką jakąś linię Wasilewskiego ostrowu, w taki kąt zapadły, że powożący potrzebował całego instynktu pierwotnego człowieka, aby ją wyszukać.
Sanki stanęły przed lichym dosyć domkiem i natychmiast odprawione zostały. Müller sprawdził numer i, dostawszy się do wnętrza domostwa, zapukał do drzwi na dole. Po chwili otworzyła mu kobieta podżyła i wprowadziła, spytawszy wprzódy o nazwisko, do mieszkania, które daleko się wygodniejszem wydawało wewnątrz, niżeli z fizyognomii zewnętrznej domyślać się było można.
Doktór znalazł się sam jeden w saloniku przyciemnionym i chodził po nim jeszcze niespokojny, gdy bocznemi drzwiami z wielkiem jego zdziwieniem (odmalowało się ono na twarzy i cofnięciem aż do drzwi) wszedł mężczyzna młody, przystojny, ale jak na mężczyznę dziwnie jakoś wyglądający. Ubrany był z cudzoziemska nader skromnie, jakby chciał za rzemieślnika lub służącego uchodzić, bez pudru, w sukni prostej, czarnej i bez ozdób żadnych, których ówczesny strój tyle wymagał. Twarz tego młodzieńca rysów regularnych, piękna mimo energii wyrazu, miała w sobie coś idealniejszego, a raczej otwarciej idealnego, niż zwykły mieć męskie twarze.
Mimo przebrania, znać było arystokratyczne pochodzenie w tej postaci pełnej wdzięku naiwnego, lecz zarazem zakłopotanego o siebie. Chód, postawa, sposób trzymania rąk i głowy od razu zdradzały jakieś nieobycie się z tym stanem, do którego pozornie przybywający należał.
Doktór Müller, wpatrzywszy się, pochwycił się za głowę rozpaczliwie prawie, potem uderzył się w ręce i półgłosem zawołał:
— A! co wy robicie? co robicie? myślicie, że to przebranie zda się na co? Jabym was o sto kroków poznał!
Wchodzący potrząsł głową i tupnął nogą z żywą niecierpliwością.
— To moja rzecz! — rzekł.
Müller głowę skłonił.
— Słuchaj — dodał, zbliżając się — przychodzę do was z żądaniem, od którego nie odstąpię, które spełnić się musi. Waćpan potrzebujesz podręcznego felczera przy odwiedzaniu więźniów i weźmiesz mnie z sobą.
Na te słowa Müller odskoczył milczący i zawołał, bełkocząc po chwili:
— To być nie może!
— Dlaczego?
— Bo ja zwiedzam więzienia i chorych więźniów tylko we dnie, a w dzień pierwszy lepszy sołdat was pozna.
— Naprzód dnie są krótkie i mgliste, powtóre, ja przybiorę taką postać, jakiej zażądacie.
Müller mówić nie dał więcej, ruchem rąk gwałtownym starał się przekonać, że słuchać tego nie chce i spełnić żądania nie może.
— Powiedzcie, co braknie, jak trzeba się zamaskować — rzekł pierwszy — ale mi nawet nie mówcie, że tego nie zrobicie, bo to się stać musi w jakikolwiek sposób.
— Zapewne... poświęcając was i mnie! To marzenie! dziwactwo... to wprost rzecz niepodobna.
— Słuchaj, doktorze — zawołał drugi po krótkim namyśle — daję ci do wyboru, albo żądanie moje spełnić, albo... albo...
— Albo co?
— Albo podać się do dymisyi, bo ją wam dadzą i bez tego. Gdyś miał być mianowanym, byłeś przestrzeżony, że słuchać musisz.
— Tak! zapewne, ale nie byłem ostrzeżony, że pójdę głowę położyć na pieńku, aby mi ją ucięto, a to na jedno wychodzi. Więzienia są pilnie strzeżone nietylko przez warty, ale przez licznych szpiegów. Rozumiem wszystko, w czem jest najmniejsza nadzieja powodzenia, ale tu! Proszę się przejrzeć w zwierciedle! na miłego Boga — dodał doktór — ślepy chybaby nie spostrzegł takiego przebrania.
— Jednakże ono mi nieraz posłużyło — odparł pierwszy — może coś zmienić należy w stroju i przyborach, ale tak, jak jestem, bądź co bądź, ja się tam dostać muszę. Przebiorę się inaczej, usłucham, zmienię, poprawię, dysponuj, wymagaj, lecz nie przeciw się zamiarowi, bo to napróżno, to się stać musi!
Doktór stał milczący.
— Zgubić się łatwo — rzekł — zgubimy się niezawodnie. Jeśli wolą jest waszą ginąć, jak się podoba; ja, przyznaję, najmniejszej do tego nie mam ochoty.
Ale do jakiegoż to więzienia chcecie się dostać?
— Do jakiego? — porywczo odparł pierwszy — ależ do pałacu Orłowa nad Mojką. Czyż ci to mówić jeszcze potrzeba? Do Kościuszki. Wszakże widziałeś go?
— Ja? — spytał doktór, wpatrując się w pytającego z uwagą — ja?
— Wy widzieliście go? — powtórzył pierwszy.
— Widziałem, tak, kilka razy.
— I prawdą jest, że nieszczęśliwy rozpacza, że sobie wyrzuca los ojczyzny... że pragnął sobie życie odebrać, że blizkim był niemal obłąkania? — szybko począł pytać nieznajomy.
— Alboż ja wiem, co się z nim dzieje? — odparł zimno lekarz — wiem, co się z nim robi, a co myśli?... sądzę, że Bóg wie jeden. Prawdą jest, że go znalazłem pogrążonym, milczącym, małomównym, że na niewiele pytań moich wcale prawie odpowiadać nie chciał... ale pracuje.
— Cóż on robi?
— Ma tokarnię, zabawia się toczeniem — rzekł doktór — to mu daje ruch, na którym mu zbywa, i rozrywkę.
— Jak wygląda?
— Biednie, jak więzień — rzekł doktór.
— Doktorze — chwytając go za ręce, powtórzył nieznajomy — doktorze, musisz mnie tam wprowadzić! raz na chwilę, pod jakim chcesz pozorem. Od tego nie ustąpię. Jest rzeczą największej wagi, dwa słowa powiedzieć mu tylko.
— Ja mu je zaniosę.
— Nie, tobie by nie uwierzył. Ja go widzieć muszę!
— Ale pani jenerałowa — odezwał się Müller (czytelnicy dawno już się jej domyślić musieli) — zostaniesz nieochybnie poznaną.
— Nie! nie! nie! słuchaj — dodała przebrana — mam trochę klejnotów, sprzedam je; żądaj za niebezpieczeństwo i strach, co chcesz, a wprowadź mnie tam! na dziesięć, na pięć minut, na minutę! Doktorze, albo to uczynisz, lub miejsce stracisz, zapowiadam. Wybieraj prędko.
Müller padł na krzesło.
— Poprowadzą na szubienicę! — zawołał — kto wie, czy tej chwili nie wiedzą już o waszej myśli, o mojej bytności tutaj, czy mnie nie podejrzywają? Zgubicie siebie, mnie, jenerała i Kościuszkę w dodatku, bo go na Sybir wywiozą, lub do Petropawłowska przeniosą.
Strachy te wcale nie działały na Helenę, która stanowczo, cichym głosem dodała:
— Jutro tam będę, lub wy jutro stracicie miejsce.
— Ale na Boga! jeśli już do takiej przyprowadzicie mnie ostateczności, dajcież czas, ja muszę być gotowym na wszelki wypadek do ucieczki, wy także. Jeśli zostaniemy odkryci, możemy się jeszcze wymknąć.
— Jutro — powtórzyła jenerałowa — muszę go widzieć jutro... O której godzinie weźmiecie mnie? gdzie na was mam czekać?
— Nigdzie — odparł doktór — bo ja wolę stracić miejsce, niż głowę.
To mówiąc, ukłonił się.
— Doktorze! — zawołała przebrana kobieta — muszę to dodać jeszcze, że sprawa to nie moja, tyczy się ona innych i że nie byłoby wam bezpiecznie dezertować. Ja wam wierzę, drudzy może nie zechcą.
Müller, zbladły, oczy sobie zakrył... drżał cały.
— Potrzeba mi było — zawołał — szukać tu szczęścia, aby wpaść w taką zasadzkę! Jakto? więc mi się nawet wycofać nie wolno?
— Wycofać ci się wolno — odparła jenerałowa — ale w takim razie ja za następstwa nie odpowiadam. Chciałeś, straciwszy to, coś zarobił, na starość znowu się podźwignąć, a prędko wszedłeś tu, znając dobrze, że lada czem nie napełnia się kieszeń i dochodzi wielkich rzeczy... teraz tracisz głowę!
Pocóż było...
Müller, pomieszany, przerwał nagle:
— Dobrze! dobrze! wiem to wszystko, ale przypuszczać nawet nie mogłem takiego żądania. Pałac nad Mojką stoi na widoku, odkryty, otoczony strażami, kręcą się koło niego szpiegi, w nocy nie dostąpi nikt... a w dzień...
— Ależ jest pora, która nie jest ani dniem ani nocą — przerwała jenerałowa. — Zresztą, nie wywiniesz mi się z tego. Ażeby cię uspokoić, dodać muszę naostatek, że oficer, który stać będzie na straży...
— Jakto? oficer przypuszczony jest do tajemnicy? — krzyknął Můller.
Jenerałowa uśmiechnęła się wzgardliwie.
— Oficer ma rozkazy tylko przepuścić tych, co przyjdą z tobą. Nie masz się czego lękać, bo on także dba o swe życie i bezpieczeństwo.
— Ale on właśnie wydać może — zawołał Müller.
— Wiesz co, doktorze — przerwała niecierpliwie kobieta — natura omyliła się, stwarzając ciebie mężczyzną, a mnie kobietą: powinna była zrobić zamianę.
— Moja pani — rzekł doktór — pani masz w tem namiętność swą, zamiary, ideę, interesa, a ja żadnego.
— Przepraszam! od tego wasza cała przyszłość zależy.
Jeszcze raz, doktorze — dodała — pamiętaj, że spierasz się napróżno. Jeśli ty nie pojedziesz, wiesz, co będzie? oto znajdzie się podobniuteńki do ciebie, drugi stary doktór, który wdzieje twój mundur i mnie tam zaprowadzi. Może to spełnić nie tak ostrożnie, jak ty, ciebie skompromitować, mnie zgubić, ale na nic nie zważam.
— Ale dlaczegoż to się ma stać tak koniecznie i tak prędko? — zapytał Müller.
— Dlatego, że w tem idzie o życie, spokój i przyszłość człowieka, który więcej wart, niż dziesięć takich, jak ja, bab, i dziesięciu takich, jak ty, niedołęgów.
Teraz — dodała żywo — nie proszę, nie przekonywam, nie słucham, ale rozkazuję. Jutro przed wieczorem, objeżdżając więzienia, przed kanałem Mojki, spotkasz mężczyznę w płaszczu, który nieść będzie w ręku pudełko z narzędziami chirurgicznemi, zabierzesz go do sani i pojedziesz z nim do pałacu Orłowa. Oficer spyta się o towarzysza, powiesz mu, że to twój felczer... rzecz skończona... dobranoc.
Müller chciał jeszcze targować się, ale przebrana jenerałowa znikła mu z oczu... Postał chwilkę i w największym niepokoju powrócił do domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.