Bezimienna/Tom I/LXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXIII.

Jakkolwiek los starościny niewiele czytelników obchodzić może, zważywszy jednak, iż cierpiała niezasłużenie za cudze grzechy, musimy kilka słów opisowi tego, co ją spotkało, poświęcić. Mimo, że w życiu starościny nie zbywało na różnych przygodach, pierwszy to jednak raz trafiło się jej w ten sposób być gwałtownie uwięzioną. Bywała porywana, ale mniej podstępnie i z oporem tylko dla przyzwoitości okazywanym. Ten rapt wydał się jej dla towarzyszących mu okoliczności groźniejszym, niż wszystkie inne. Naprzód nie mogła przypuszczać, aby pobudką do niego miała być miłość nieszczęśliwa, gdyż zakochany byłby wprzód pewnie łagodniejszych próbował środków. Lękała się zemsty rewolucyi nad przyjaciółką obcych, ale i ta inaczejby się pewnie była objawiła. Ostatnie i jedyne prawdopodobne przypuszczenie było, że mogli od niej żądać pieniędzy... w istocie wychodziła zawsze obładowana precyozami i wekslami; tym razem miała je również przy sobie. Ale mieliby je czas wydrzeć natychmiast w powozie, do którego wrzucona z jakimś jegomością grożącym jej, jeśliby krzyczeć śmiała... wcale nie została odartą... Upewnił ją też, że o życie wcale się obawiać nie ma. Groźby uczyniły ją niemą, powóz leciał po bruku szybko, firanki były pospuszczane, mężczyzna, silnie pochwyciwszy, trzymał ją za rękę. Starościna parę razy chciała się rzucić ku oknu, ale widok pistoletu zmusił ją siedzieć spokojnie.
Nie mogła wcale rozmierzyć czasu, tak była pomieszana. Jazda szalona trwała niezbyt długo, naostatek kareta stuknęła o próg we wrotach i zatrzymała się nagle. Otworzono drzwiczki, głos z zewnątrz kazał jej wysiadać. Znalazła się na progu gmachu czarnego i posępnego, otoczonego podwórzem zamkniętem wysokimi murami. Mężczyzna, który ją przywiózł, wyprowadziwszy tylko, siadł zaraz nazad do powozu i wyjeżdżać kazał, a strwożoną i drżącą kobietę wciągnięto do ciemnego korytarza, którego drzwi się za nią zatrzasnęły.
Tu dopiero spostrzegła starościna, że wprowadzająca ją do tego, jak się jej zdawało, więzienia, była kobietą ubraną czarno, jakby po zakonnemu, i domyśliła się, że musiała być w klasztorze. Słabe światło lampy, palącej się przed wielkim krucyfiksem drewnianym w głębi, oświecało ciche, jak grób ponure i smutne, długie, czarne galerye.
— Proszę pani na górę! — powtórzył głos przewodniczki raz i drugi.
— Ale cóż to jest! co za gwałt! kto mnie tu przywiózł? — wołała starościna.
— Wszystkiego się pani dowie od matki przełożonej — odpowiedziała jej podżyła kobieta — niech pani idzie do przeznaczonej celi.
Betina, oparłszy się o mur, płakała... ale w końcu pomyślawszy, że w rozmowie może się to wyjaśnić, powlokła się na piętro. Tu otwarły się drzwi czarne, głęboko osadzone w murze, i pokazała się izdebka mała, schludna, biała, ale nadzwyczajnej prostoty, niemal nagości. Na stole paliła się świeca; w kącie stało łóżeczko wązkie, kłęcznik przy niem i krzyż. Okno przerzynały kraty, a z za nich na jaśniejszem nieco niebie przeglądały czarno gałęzie drzew.
Chłód tych murów owiał biedną starościnę, która upadła przerażona na krzesło. Wtem szybki krok dał się słyszeć w korytarzu, u drzwi siostra, która przyprowadziła starościnę, przyklękła, i weszła osoba w wieku, ubrana czarno, z krzyżem na piersi. Betina porwała się z siedzenia ku niej.
— Zlituj się pani, wytłómacz mi... co to jest! gwałt! omyłka! jam nic nie winna.
Ksieni skinęła na siostrę, aby odeszła, drzwi się zamknęły.
— Siadaj pani, uspokój się — rzekła — nic ci tu złego nie grozi.
— Ale za cóż mam być zamknięta?
— Posłuchaj pani — rzekła łagodnie ksieni — są wypadki, w których dla spokoju rodzin, dla ich sławy, nieubłagana konieczność zmusza chwilowo usunąć od świata osoby, których swoboda zagraża drugim niewolą. Z mocy danych mi z góry, od mojej władzy rozkazów, którym być muszę posłuszną, obowiązana byłam przyjąć tu panią, dać jej wszelkie wygody i o nic jej nie pytać, w żadne się nie wdawać tłómaczenia... nie słuchać ich i nie odpowiadać... Myśmy do ścisłej obedyencyi obowiązane, pobudki tego chwilowego zamknięcia pani są i pozostaną mi nieznane... mogę tylko spełnić jej życzenia, jeślibyś czego potrzebowała.
Starościna porwała się za włosy, zaczęła płakać i krzyczeć, jak dziecko:
— Ja tu oszaleję — zawołała — to zbrodnia, lub omyłka, jam nic nie winna, ja tego nie rozumiem... nie mam żadnej familii.... nikt do mnie nie ma prawa.
— Wszystko to, kochana pani, do mnie nie należy — odparła ksieni — racz się pani uspokoić i powiedzieć mi tylko, czem jej służyć mogę.
Ale Betina płakała.
— Uspokój się pani, bądź co bądź, to długo trwać nie może... a przecież u nas nic nie grozi.
Słów brakło starościnie, zanoszącej się od płaczu.
— Poleciłam pani dać jak najwygodniejszy pokój, widzę, że mnie nie zrozumiano, przejdziemy może do weselszego mieszkania.
I tego Betina słuchać nie chciała.
— Sądzę, że rozwaga własna najlepiej panią uspokoi — rzekła staruszka i, ukłoniwszy się nieutulolonej, odeszła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.